niedziela, 17 listopada 2024

Turyn 1, odcinek 5 (środa, 24 lipca 2024)

Pod turyńską katedrę spod salezjańskiej bazyliki szliśmy, jak już wspomniałem, inną drogą, niż do niej dochodziliśmy. Przy okazji poznawaliśmy inne ulice Turynu, które są na ogół szerokie, ale wysokie kamienice i drzewa na pasach zieleni między jezdniami sprawiają, że są zacienione. Co jakiś czas zerkaliśmy na nawigację google, ale przez większość czasu szliśmy "na czuja", więc trudno mi dziś odtworzyć naszą trasę. Po drodze wstąpiliśmy do jakiejś galerii handlowej, która nieco przypominała Galerię Wiktora Emanuela II w Mediolanie, ale była o wiele mniejsza (tak mi się przynajmniej zdaje). W końcu u wylotu ulicy, którą akurat szliśmy, po którymś tam skręcie w lewo, rozpoznaliśmy charakterystyczną wieżę dzwonnicy turyńskiej katedry i samą katedrę rzecz jasna. 

I tak byśmy szli od razu szukać świętego całunu, który pod włoską nazwą "sindone" wydawał mi się jakiś taki jeszcze bardziej tajemniczy, niczym święty graal. Tymczasem jednak kątem oka po swojej lewej dostrzegłem coś, co mnie na kilkanaście co najmniej minut odwiodło od mojej roli całunowego Parsifala. I oczywiście od razu tez chciałem się walnąć dłonią w czoło w geście znanym młodemu pokoleniu jako "facepalm", bo przecież miałem to miejsce na swojej liście, tylko w ogóle o nim zapomniałem! Otóż to, co zobaczyłem po swojej lewej, to był "Turyn rzymski"! A jak już pewnie wiecie, dla mnie czym coś jest starsze, tym ciekawsze, bo fascynują mnie wszelkie początki, wszelkie momenty, w których ludziom zaświtało w głowie, że można stworzyć coś, czego wcześniej nie było, z których to momentów wszyscy się wywodzimy. 

Mojemu towarzystwu natomiast jakoś tak w ogóle się nie udzielił ten dreszczyk emocji i mimo, że wszyscy jesteśmy absolwentami łódzkiej historii, starożytność jakoś tak do Agnieszki i Janickich nie przemówiła. Popędzili na plac przed katedrą, podczas gdy ja skręciłem na trawnik, przed murami będącymi pozostałościami konstrukcji starorzymskiej, a konkretnie Porta Palatine! Julisz Cezar przechodząc tędy na czele legionów idących na podbój Galii założył na surowym korzeniu wojskowe castrum z regularnym i prostopadłym układem ulic. Co ciekawe, taki jest układ ulic w Turynie i dziś, i taki był w wiekach XVII i XVIII, czym miasto wzbudzało podziw angielskich paniczów i czym się różniło od innych włoskich miast, na których niestety lub stety (zależy, co kto lubi), średniowiecze odcisnęło wyraźne piętno w postaci wąskich i zawile ciągnących się uliczek. 

Pomniki Juliusza Cezara i Oktawiana Augusta ustawione przed Porta Palatine to niestety nie są oryginały z czasów starożytnych, ale repliki posągów znajdujących się w Rzymie. Niemniej do starożytnej bramy jak najbardziej pasują i tworzą przynajmniej namiastkę atmosfery epoki późnej republiki i wczesnego cesarstwa. Obszedłem mury Porta Palatine dookoła i niestety to już było wszystko, co w tym miejscu było do podziwiania. Raźnym krokiem dołączyłem więc do mojego towarzystwa, które czekało na placu pod katedrą. 


























A plac ten, po raz kolejny nas zaskoczył, bo choć widzieliśmy wyraźnie szyny tramwajowe biegnące jego środkiem, to faktyczne pojawienie się tramwaju w miejscu, które wydawało nam się przeznaczone wyłącznie dla pieszych i to dla pieszych gapowatych, bo turystów przecież, był dla nas zaskoczeniem. 

Po raz kolejny nastawiłem nawigację google na Kaplicę Świętego Całunu, i znowu poprowadziła nas pod ścianę budynku, do którego nie było w tym miejscu wejścia. Wstąpiłem więc doń przez pierwsze otwarte szklane drzwi. Nie wiem już, czy to był jakiś hotel, czy inna instytucja, ale w recepcji spytałem konkretnie o miejsce przechowywania Całunu Turyńskiego. Dziewczyna była nieco zdezorientowana, ale chciała być pomocna, więc mi wytłumaczyła, że ta kaplica znajduje się w budynku muzeum, czyli w pałacu królewskim, do którego postanowiliśmy wszak już wcześniej nie wchodzić. 

Wyszliśmy więc znowu na Piazza Castello mając po swojej lewej Palazzo Regale a po przeciwnej stronie Palazzo Madama, zaczęliśmy się powoli snuć wzdłuż flanki, której staliśmy aż doszliśmy do informacji turystycznej. Wstąpiliśmy, bo Jarek chciał pieczątkę do swojego kajetu z pamiątkowymi pieczątkami, a ja, żeby uzyskać jakąś konkretną informację o kaplicy Sacra Sindone! I faktycznie taką informację uzyskałem. Otóż sam oryginał całunu, z tego co zrozumiałem znajduje się w bocznej kaplicy katedry, ale wstęp do niej nie jest dostępny, więc relikwię można adorować z lewej nawy katedry. 

Wreszcie wstąpiliśmy do samej turyńskiej katedry pw. św. Jana Chrziciela. Przyznam, że wnętrze nie zrobiło na mnie jakiegoś większego wrażenia. Kaplica Świętego Całunu była szczelnie oddzielona od nawy bazyliki, zaś na kratach wisiała kopia, ale nie odciśniętego ciała Jezusa, tylko samej jego twarzy z całunu, choć pomyślałem, że to było odwzorowanie chusty świętej Weroniki, która to otarłszy twarz umęczonemu Mesjaszowi idącemu pod ciężarem krzyża na miejsce swojej kaźni, otrzymała pamiątkę w postaci odciśniętego wizerunku czczonego Mistrza. Oczywiście i w tym przypadku autentyczność przechowywanego w Rzymie "oryginału" jest wątpliwa. Tak czy inaczej, nie było możliwości obejrzenia  oryginału Sindone. Jego wystawienie zarezerwowane jest tylko na okazję wizyt papieskich.  














Jola pamiętała, że kiedy kilka lat temu była z Jarkiem na wycieczce w Turynie, wchodzili do jakiejś kaplicy, która tak naprawdę wyglądała jak jakaś zakrystia, gdzie znajdowała się kopia Całunu. Na dodatek było to gdzieś w okolicy Placu Zamkowego, na którym się znowu znaleźliśmy. Tymczasem jednak podszedłem pod posąg stojący przed Pałacem Madama, ponieważ z daleka skojarzył mi się z polskim szlachcicem. W rzeczywistości okazał się pomnikiem chorążego armii sardyńskiej z czasów sprzed zjednoczenia Włoch, bo z 1857 roku autorstwa rzeźbiarza imieniu Vincenzo a nazwisku Vele. Postawiono go jako symbol nadziei na wyzwolenie ziem włoskich spod panowania austriackiego. 





"Palec duce"


Po raz kolejny zerknąłem też na "drapacz chmur" zwany przez niektórych "palcem duce", ponieważ jest to zabytek po epoce faszystowskiej. Natykając się na budynki pochodzące z tej epoki zawsze mam mieszane uczucia. W tym przypadku "mieszane" nie znaczy "negatywne" (bo "mieszane" to często taki eufemizm, który mówi, że powinno mi się podobać, ale jednak się nie podoba). Tym razem jest odwrotnie. Wytwory faszystowskiej megalomanii powinny mi się jednoznacznie nie podobać, a tymczasem nie potrafię ich tak całkowicie potępić. Ustroje totalitarne mianowicie mają to do siebie, że oprócz potworności jakich się dopuszczają w celu zapewnienia posłuszeństwa dyktaturze psychopatycznych narcyzów, potrafią zmobilizować środki do realizacji inwestycji, na które demokratyczne rządy zwykle nie potrafiłyby znaleźć pieniędzy w budżecie, a których prywatni inwestorzy z kolei nigdy by z własnej inicjatywy nie wybudowali. System autostrad czy to we Włoszech czy w Niemczech, to, czy to nam się podoba czy nie, zasługa krwawych i bezwzględnych zbrodniarzy. I czy to nam się podoba, czy nie, faszyzm wprowadził Włochy w epokę nowoczesną. 

Postanowiliśmy jeszcze raz pójść w stronę pałacu, ponieważ Jola miała przeczucie, że ta "zakrystia" z kopią całunu była w pobliżu. I faktycznie znaleźliśmy wejście do kościoła, który z zewnątrz wyglądał jak zwyczajna kamienica wtopiona w rząd innych kamienic, zaś wejście wyglądało jak drzwi do zwyczajnej kamienicy, tyle że oznaczone katolickimi symbolami. W ten sposób znaleźliśmy się w kościele świętego Wawrzyńca (San Lorenzo). Nie jest to świątynia duża, ale za to tak pełna barokowego przepychu, że aż już zabrakło mi energii do zachwycenia się tym skądinąd pięknym wnętrzem, które obeszliśmy dookoła. Agnieszka skierowała się do wyjścia, natomiast Jola przypomniała sobie, że wejście do "zakrystii" z kopią Świętego Całunu znajduje się na prawej ścianie od ołtarza. Tak też oznajmiał napis obok drzwi! Ale czy wolno tam wejść? Widząc nasze wahanie, mężczyzna, który mógł być w naszym wieku, ale równie dobrze nieco starszy, albo młodszy (dobra, piszę o tym, bo po prostu pomyślałem o nim "miły starszy pan", w znaczeniu "starszy ode mnie", ale w moim wieku takie oceny są niezwykle niepewne), zachęcił nas do naciśnięcia klamki, po czym wszedł razem z nami do sporego pomieszczenia faktycznie przypominającego zakrystię, ale które zakrystią nie było. Na ścianie faktycznie wisiała kopia Sindone, tyle, że nie w postaci podświetlonej tablicy jak u salezjanów, ale w tkaniny z odwzorowanymi śladami (no niestety nie byłbym sobą, gdybym nie dodał, że rzekomymi) ciała Jezusa po zdjęciu z krzyża. 

I oto ów przesympatyczny pan zaczął nam opowiadać o historii Całunu. Joli i Jarkowi było obojętne, czy to będzie po angielsku, czy po włosku, więc na pytanie, jaki język wolimy, przytaknęli, kiedy powiedziałem, że "in italiano". To był jeden z tych pięknych momentów w życiu, kiedy tak niezobowiązująco, a jednak skutecznie łechtano moje ego, że po prostu poczułem to człowieka tak szczerą sympatię, jak rzadko kiedy. Oczywiście w tym momencie zdradzam Wam, jak łatwo jest pozyskać moją sympatię, czyli jak można mną pomanipulować. 

Otóż kiedy w pewnych momentach prelekcji opiekuna pomieszczenia z kopią Całunu, wtrącałem jakąś uwagę, przesympatyczny pan entuzjastycznie wykrzykiwał "bravo!" Zanim przytoczę konkretne przykłady, zaznaczę, że po włosku "bravo" to nie do końca jest nasze "brawo", choć generalnie jednak jest. Otóż w języku polskim "brawo" jest żywcem wzięte z francuskiego, gdzie to słowo zostało przejęte z włoskiego, ale zostało pozbawione swojego znaczenia. Francuskie i nasze "bravo/brawo" to po prostu wykrzyknik wyrażający aplauz, podziw i aprobatę. Po włosku może to znaczyć "zuch", "dobry" (w jakiejś dziedzinie), czyli jest to konkretny przymiotnik z całą swoją semantyką. Dlatego po włosku ten przymiotnik odmienia się w zależności od płci -- facet jest "bravo" a kobieta "brava". Generalnie dostrzegam tu pewną zbieżność z językiem rosyjskim, gdzie chcąc kogoś pochwalić za dobre zachowanie, czy trafną obserwację mówi się "wy mołodiec", czyli "zuch". I właśnie ten pan z kościoła świętego Wawrzyńca co i rusz nazywał zuchem, a ponieważ łechtał mój narcyzm, z każdym "bravo" zyskiwał coraz więcej mojej sympatii. 

A było to tak, że np., kiedy doszedł do św. Heleny, która (rzekomo) pozyskała całun, wtrąciłem, że to "madre di Constiantino". "Bravo!" Potem zadałem pytanie, jak to się stało, że całun znalazł się w Turynie. Na to pan odpowiedział, że sprowadzili go "Sabaudi", na co ja uzupełniłem "ah, la dinastia piemontese", na co z kolei znowu otrzymałem "bravo!" Kiedy zaś opisywał szczegóły kopii całunu i doszedł do śladów gwoździ, których wg niego były trzy (po jednym na każdą dłoń i jeden na obie stopy), jako mieszkaniec Podlasia zaznajomiony z ikonografią prawosławną wtrąciłem, że "secondo la tradizione ortodossa c'erano quattre unghia" (nie znałem rzeczownika "unghia" wcześniej, ale się domyśliłem, o co chodzi), bo po jednym na stopę (prawosławni uważają, że katolicy ukradli Jezusowi jeden gwóźdź), przesympatyczny pan ponownie wykrzyknął entuzjastycznie "bravo", czy oczywiście po raz kolejny zadął w balon mojego ego, ale generalnie nie podjął się tematu wytłumaczenia tej różnicy w interpretacjach dwóch odłamów chrześcijaństwa. Tak czy inaczej, bardzo dobrze wspominam tę dyskusję, z której co drugie zdanie tłumaczyłem Joli i Jarkowi. Moja próżność doznała bowiem podwójnej pieszczoty -- po pierwsze jakoś tak swobodnie rozumiałem i reagowałem po włosku, a po drugie co i rusz byłem chwalony za swoją erudycję. No co tu dużo gadać? Lubię jak mi kadzą. 

Wszystko przebiegało niezwykle sympatycznie, ale przecież nie było z nami Agnieszki! Znaleźliśmy ją już przed wejściem do kościoła, gdzie zdążyła się już poważnie zaniepokoić naszą nieobecnością. Wróciłem więc ze swoją żoną do pomieszczenia z kopią Całunu, gdzie sympatyczny pan zajmował się już inną grupą turystów. 

Dowiedziawszy się, gdzie znajduje się oryginał, i odwiedziwszy miejsce wiernej kopii słynnej Sindone, ze spokojnym sumieniem udaliśmy się już prosto w stronę dworca kolejowego w celu udania się do naszej kwatery w Asti. Po drodze przeszliśmy między dwiema fontannami, jednej z posągiem rzeki Pad (leżący brodaty facet), a drugiej z posągiem rzeki Dora (leżąca krągła niewiasta), co znaczy, że przechodziliśmy przez Piazza CLN, a to z kolei symbolizuje kolejny paradoks nie tylko Turynu, ale Italii w ogóle. Otóż fontanny z posągami będącymi personifikacjami dwóch rzek przepływających prze Turyn autorstwa Umberto Baglioniego umieszczono tam w roku 1939 (prace zaczęto w 1936), zaś skrót CLN będący nazwą placu znaczy Comitato di Liberazione Nazionale. Wystarczy skojarzyć datę powstania rzeźb, czyli znowu epokę faszystowską, i patrona placu, czyli antyfaszystowski komitet wyzwolenia narodowego, żeby uświadomić sobie historyczną ironię, jakiej pełna jest historia wcale nie tylko Włoch. 












Sympatyczny przewodnik po "mini-muzeum" Świętego Całunu



Agnieszka po zakupie kawiarki w sklepie filmowym Bialetti. Promowali serię Bridgertonowie, ale nam się ich kolor nie podobał, więc wybraliśmy mokę żółto-czarną. 





















Po przejściu Via Roma, która znowu zrobiła nam niespodziankę, bo składając się z kamiennych płyt wydała nam się deptakiem, po którym jednak nagle przemknęły w typowo włoskim (czyli szybkim) tempie samochod,  czym prędzej zeszliśmy na bok, by w ten sposób dotrzeć do miniparku zwanego Piazza Sambuy, za którym znajduje się dworzec Porta Nuova, z którego z kolei (nomen omen) pojechaliśmy o czasie na dworzec w Asti, skąd w ciągu kilku minut przeszliśmy na naszą kwaterę. W swoich planach miałem jeszcze muzeum Lavazzy, czyli naszego ulubionego gatunku kawy, który, jak się okazuje, ma swój początek również w Turynie, ale na to niestety nie wystarczyło nam już czasu. Stwierdziliśmy, że jeżeli nam się uda, odwiedzimy je podczas naszej drugiej wizyty w tym mieście.