niedziela, 27 listopada 2022

Reggio Emilia (środa, 3 sierpnia 2022)

Z którejś młodszych klas szkoły podstawowej pamiętam czytankę w podręczniku do języka polskiego, której autor przedstawił moment natchnienia, jakiego doznał Józef Wybicki któregoś lipcowego dnia 1797 roku przebywając w północnowłoskim mieście Reggio nell'Emilia (często nazywanym krócej Reggio Emilia). Wszyscy wiemy, że po trzecim rozbiorze wielu polskich żołnierzy znalazło się na emigracji, m.in. we Francji i we Włoszech, a kiedy generał Bonaparte rozpoczął swoje operacje militarne w tych ostatnich, przyłączali się do utworzonych przy jego boku przez generała Henryka Dąbrowskiego Legionów Polskich. Nie było żadnych wątpliwości, że wszystkie te oddziały podlegały Bonapartemu właśnie, ale oficjalnie początkowo były częścią armii Republiki Transpadańskiej (zwanej też Lombardzką), a potem Cisalpińskiej, będącej wynikiem połączenia republik Transpadańskiej i Cispadańskiej. Jednym z współtwórców polskiego wojska na ziemi włoskiej był bliski współpracownik Dąbrowskiego, Józef Rufin Wybicki, szlachcic z Pomorza, pełniący przed upadkiem Rzeczypospolitej szereg funkcji urzędniczych (w tym w oświacie) i wykazujący się patriotyczną postawą objawiającą się w protestach przeciwko rosyjskiej kontroli polskiego państwa. 

W sfabularyzowanej wersji czytanki dla dzieci, Wybicki wyszedł pewnego dnia przed swoją kwaterę w Reggio Emilii i usłyszał wpadającą w ucho melodię. Istnieje szereg teorii na jej temat, ale ponieważ nie da się o niej powiedzieć niczego pewnego, przyjmuje się i powtarza, że był to jakiś ludowy mazurek nucony przez jednego z legionistów. Wybicki czym prędzej wrócił do swojego pokoju, chwycił papier i zaostrzone gęsie pióro, umoczył je w kałamarzu z atramentem i czym prędzej zapisał słowa, które mu przyszły do głowy po usłyszeniu tej pięknej ludowej melodii. 

Jeszcze Polska nie umarła, 

Kiedy my żyjemy, 

Co nam obca moc wydarła, 

Szablą odbijemy


Marsz, marsz Dąbrowski, 

Do Polski z ziemi włoskiej, 

Za Twoim przewodem 

Złączym się z narodem. 


Jak widzimy, pierwsza zwrotka i refren oryginalnej wersji nieco się różnią od polskiego hymnu narodowego, jakim Mazurek Dąbrowskiego stał się dopiero w roku 1927! Jednakże zarówno w wersji Wybickiego, jak i tej później zmienionej, w drugim wersie wyraźnie należy zaśpiewać "kiedy", podczas gdy całe mnóstwo naszych rodaków, łącznie z politykami, którym patriotyzm nigdy z ust nie schodzi, z uporem maniaka wstawia tutaj wyraz "póki". 

Czy tak to dokładnie było, jak w swojej wizji zobaczył to autor czytanki dla uczniów szkoły podstawowej? Tego się nigdy nie dowiemy, ale uznaje się za fakt ustalony, że Wybicki napisał słowa Pieśni Legionów w 1797 roku właśnie w Reggio Emilii. Atrakcyjność tego utworu doprowadziła do tego, że cały szereg narodów słowiańskich nawiązywał potem do niej tworząc własne pieśni -- czy to w warstwie tekstowej, czy melodycznej (sam pamiętam z dzieciństwa jak nie mogłem się nadziwić, gdy przed jakimś meczem Polski z Jugosławią zagrano melodię Mazurka Dąbrowskiego dwa razy, tylko kiedy to Słowianie południowi zrobili natchnione miny, melodia leciała jakoś tak wolniej. Inną ciekawostką jest to, że kiedy komuniści po przejęciu władzy w krajach Europy Środkowej i Wschodniej na gwałt zmieniali hymny swoich krajów, i kiedy polscy komuniści wystąpili z taką lizusowską propozycją do Stalina, sowiecki potwór zrobił jedyny wyjątek i stwierdził, że Mazurek to ładna pieśń i zmieniać jej nie trzeba. Dzięki temu m.in. ja i wszystkie pokolenia powojenne zostaliśmy wychowani w kulcie pieśni napisanej w Reggio Emilii.

W zeszłym roku nie udało nam się dotrzeć do tego miasta, ponieważ od naszej kwatery w Bovezzo pod Brescią dzieliła nas od niego spora odległość, ale tym razem od razu taką wycieczkę zaplanowaliśmy, a jak już pewnie się zorientowaliście, jak Jarek sobie jakąś trasę zaplanuje, a my ją zatwierdzimy, to wszyscy się jej trzymamy (z wyjątkiem wypadków losowych). 

Po raz kolejny przejechaliśmy przez San Zvan i rondo z nowoczesną rzeźbą Don Kichota i Sancho Pansy. Na miejscu zostawiliśmy samochód na parkingu Caserma Zucchi i nawet udało się znaleźć zacienione miejsce, co nie bywa takie łatwe. Co prawda często kiedy wracaliśmy do auta, cień już się przesunął w inne miejsce, a hyundai i-20 się nagrzewał, ale w Reggio cień się utrzymał dłużej. 



 

Udaliśmy się od razu na Piazza Camillo Prampolini, gdzie znajduje się m.in. katedra Wzniebowzięcia NMP. Przyszliśmy od strony Palazzo Comunale z wieżyczką z zegarem, natomiast szliśmy w kierunku Museo del Tricolore, którego jednakowoż nie planowaliśmy zwiedzać. Nie uznalibyśmy miasta za "zaliczone", gdybyśmy nie weszli do jej wnętrza, więc to zrobiliśmy. Pomimo tego, że reggiańskie duomo pochodzi z IX wieku, obecny wygląd świątyni to wynik późnorenensansowych i barokowych przeróbek. Prawdopodobnie, gdyby nie to, że mieliśmy już dość sporo materiału porównawczego, świątynia zrobiłaby na nas wrażenie, ale ponieważ byliśmy już w kościołach o wiele bardziej interesujących, katedrę w Reggio potraktowaliśmy nieco po macoszemu, jako "materiał do odfajkowania". Na usprawiedliwianie mamy tylko to, że do tego miasta przyjechaliśmy w bardzo konkretnym celu -- pragnęliśmy odnaleźć ślad genezy naszego hymnu państwowego! Kościoły nie były więc naszym priorytetem. 





 




 

 





 





























W bramie stanowiącej przejście na uliczkę za Museo del Tricolore znajdował się punkt informacji turystycznej, więc Jarek natychmiast tam wszedł, żeby uzyskać stempel do swojego kolekcjonerskiego notatnika, a przy okazji spytał o tę tablicę ku czci Wybickiego, której kilkunastu minut bezskutecznie poszukiwaliśmy. Mężczyzna powiedział, że jest na placu, na tej samej pierzei, co Museo del Tricolore. Pomimo tych tłumaczeń, za cholerę nie mogliśmy tej tablicy znaleźć, a to z tego względu, że po prostu przypatrywaliśmy się uważnie frontowej ścianie rzeczonego muzeum. Tymczasem Agnieszka, która przeniosła wzrok na budynek sąsiedni, od razu ją dostrzegła i nas o tym poinformowała radosnym krzykiem "Jest! Tu jest!" Zrobiliśmy więc zdjęcia i tablicy i siebie samych na jej tle, a mnie z jakiegoś powodu przyszła do głowy zwrotka, której się dzisiaj oficjalnie nie śpiewa, nawet w wersji rozszerzonej (bo wiadomo, zwykle śpiewa się wersję krótką, czyli pierwszą zwrotkę i refren). Zwrotka, która mi się przypomniała, i uczepiła się moich myśli, w oryginalnej wersji Wybickiego była czwarta, a więc jeszcze przed ojcem, który do swej Basi itd... 

W drodze na plac świętego Prospera chyba nawet sobie podśpiewywałem (na szczęście niezbyt głośno):

Niemiec, Moskal nie osiędzie, 

Gdy jąwszy pałasza, 

Hasłem wszystkich zgoda będzie

I ojczyzna nasza

Ponieważ była już pora pranzo,  rozglądać za miejscem, gdzie moglibyśmy coś zjeść, najlepiej coś typowego dla miasta, lub przynajmniej regionu. Udaliśmy się na tyły katedry, gdzie wyszliśmy na niewielki plac z bazyliką św. Prospera. Patron świątyni był biskupem miasta w czasach najazdu Hunów pod wodzą Attyli. Kiedy azjatyccy barbarzyńcy zbliżali się do Reggio, Prosper wymodlił mgłę, która otoczyła miasto tak szczelnie, że okrutni najeźdźcy go nie zauważyli i pojechali dalej. Co ciekawe, mieszkańcy Modeny przypisują identyczny cud własnego ocalenia swojemu patronowi, świętemu Geminianowi. Kościoła nie dane nam było jednak zwiedzić, ponieważ wszystkie wejścia doń były zamknięte na klucz. 

Camillo Prampolini, socjalistyczny deputowany do parlamentu w latach 1890-1926



 





















Zapomniałbym dodać, że cały czas rozglądaliśmy się za tablicą pamiątkową uwieczniającą fakt powstania Mazurka Dąbrowskiego w tym mieście, ale jak dotąd nasze poszukiwania okazywały się bezowocne. Wędrując uliczkami Reggio trafiliśmy na uliczkę Via Squadroni, gdzie minęliśmy lokal wyglądający na elegancką restaurację z drogimi meblami i białymi obrusami. Ceny nie były w niej jakieś wygórowane, ale za to zionęła pustką. Po przeciwnej stronie kilka kroków dalej zobaczyliśmy jednak wystawione na ulicy  zwyczajne stoliki pokryte kraciastą ceratą, niczym w knajpach GeeSu za PRLu, ale tam siedzieli ludzie i coś ze smakiem zajadali! Podeszliśmy tam, zajrzeliśmy do karty i zdecydowaliśmy się tam usiąść, bo na szczęście wolne stoliki jeszcze były. Przy sąsiednich stolikach, nawet jeśli siedzieli turyści, to byli ludzie z innych rejonów Włoch, natomiast po swobodnej pogawędce o pierdołach, jaką toczyli inni goście z kelnerami, można było poznać, że to ludność jak najbardziej tubylcza. Od dawna zaś wszyscy znawcy Włoch radzą, żeby jeść tam, gdzie miejscowi, bo będzie nie tylko dobrze i smacznie, ale też taniej niż w restauracjach dla turystów. Również i tym razem nie zawiedliśmy się. 

Agnieszka odnalazła w karcie wreszcie to, na co miała ochotę od początku naszych wakacji, a na co nie mieliśmy szczęścia trafić, a mianowicie bruschetty! Obsmażone na oliwie i posmarowane czosnkiem kromki włoskiego chleba, który w Polsce uchodziłby raczej za bułkę, posmarowane były kilkoma rodzajami omasty, w tym pesto, a także jakąś pastą na bazie anchois, oraz tapenadą z czarnych oliwek. Była też bruschetta "klasyczna" czyli z pomidorkami koktajlowymi w oliwie. 

Jola zamówiła risotto z czerwoną cykorią (w Białymstoku nigdy w sklepie nie widziałem) i serem taglione, a Jarek swoim zwyczajem trzymał się "klasyków", czyli wziął spaghetti al ragu. Moje danie składało się z krewetek z kremem truflowym podanych na ziemniaczanych gnocchi. 









 

Wszyscy byliśmy niezwykle zadowoleni ze swoich dań, które podniosły nas zarówno na ciele jak i na duchu. Po smacznym pranzo mogliśmy iść dalej, ale wielkich planów na Reggio nie robiliśmy, więc się też nie spieszyliśmy. Do fabryki produkującej parmiggiano reggiano się nie wybieraliśmy, czego jednak trochę żałowałem, ale Agnieszka jakoś tak bez trudu mi to wyperswadowała. Może dlatego, że byliśmy najedzeni. 

Wróciliśmy powoli do budynku Museo del Tricolore, i przez bramę pod nim wróciliśmy na plac Camilla Prampolini. Następnie przechodząc obok kościoła św. Klary, do którego jednak nie zaszliśmy, wróciliśmy na parking.

 















* * *

Nie zabawiliśmy w Reggio zbyt długo, ponieważ tego dnia czekała nas jeszcze całkiem długa i malownicza trasa do miejsca, które pokolenia wychowane na pewnych kodach kulturowych rozpoznają w oka mgnieniu. Te pokolenia wiedzą, że jak ktoś zbytnio cwaniakował, ale trafił na większego cwaniaka, który tego pierwszego zmusił do ukorzenia się, to ten przegrany cwaniak udawał się do Canossy. My się na szczęście żadnemu włoskiemu cwaniakowi nie naraziliśmy, ani papieżowi, ani hrabiemu, ani nawet mafiosowi, więc do ruin zamku w Canossie udawaliśmy się całkowicie dobrowolnie.