niedziela, 22 maja 2022

Orle Gniazda 1

Nazwę Wyżyna Krakowsko-Częstochowska  poznałem oczywiście już w szkole podstawowej na lekcjach geografii. Chyba od nauczycielki biologii usłyszałem też alternatywną nazwę tej krainy, czyli Jura o tych samych odmiejscowych przymiotnikach. Od ojca słyszałem o Maczudze Herkulesa i o zamku w Pieskowej Skale, a to chyba przy okazji wspólnego oglądania serialu "Janosik", gdzie na jakiejś dziwnej zasadzie (gdzie Tatry, a gdzie Pieskowa Skała?) scenografowie umieścili siedzibę hrabiego, gdzie również stacjonował jego groteskowy murgrabia. Zawsze więc kiedy miała się pojawić scena z hrabią i jego "dworskimi", najpierw pokazywano zamek w Pieskowej Skale z perspektywy obejmującej również Maczugę Herkulesa. Geologia nigdy nie była moją pasją, więc po tym, jak przyjąłem do wiadomości, że istniała taka epoka w dziejach kształtowania się naszej planety, którą uczeni nazwali jurą od gór leżących we Francji i Szwajcarii, oprócz samego słowa praktycznie wszystko wyrzuciłem z pamięci. Mnie zawsze interesowała historia, a więc dzieje ludzi i to ludzi konkretnych, bo już archeologia, mimo, że niezwykle ciekawa, zawsze mnie odstraszała anonimowością swoich bohaterów. O jednostkach ludzkich z czasów przedhistorycznych badanych przez archeologów nie wiemy nic, a zbiorowościom ponadawano jakieś przedziwne nazwy od np. sposobów zdobienia garnków, że nigdy nie umiałem ich sobie wyobrazić jako żywych ludzi z codziennymi problemami. Archeologia zaczęła nieco do mnie przemawiać, kiedy niektórzy uczeni podjęli próbę utożsamiania pewnych anonimowych kultur materialnych z konkretnymi etnosami. Geologia niestety nie przemówiła do mnie nigdy! 

W czasach szkolnych, na podstawie zdjęć w podręcznikach do geografii i filmów dokumentalnych pokazujących alpinistów trenujących wspinaczkę po pionowych ścianach wapiennych skał, wyrobiłem sobie zupełnie błędne wyobrażenie Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Otóż przez niemal 57 lat myślałem, że od Częstochowy po Kraków ciągnie się jedno wielkie pasmo białych, no ewentualnie szarych, skał. Teraz miałem się przekonać, jak jest naprawdę. Oto bowiem po raz pierwszy w życiu miałem się znaleźć w regionie, który do tej pory był dla mnie tylko nazwą geograficzną. Co prawda dwa lata temu w drodze powrotnej z Rumunii odwiedziliśmy zamek Rabsztyn, ale to był tylko krótki spacer dookoła ruin, ponieważ we wnętrzu trwały roboty remontowo-rekonstrukcyjne. Teraz tych zamków miało być więcej. Zamki zaś to już historia, a więc coś, co działa na moją wyobraźnię.
 
Niemal zaraz po powrocie z pracy i po szybkim obiedzie w piątek, 29 kwietnia, pojechaliśmy do Płocka, żeby tam zostawić naszą kię, i na drugi dzień rano ruszyć z Jolą i Jarkiem Janickimi ich hyundaiem i-20 w kierunku Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. 

Wkrótce po dotarciu do Kutna, wjechaliśmy na A-jedynkę i bez żadnych przygód dojechaliśmy do Częstochowy. Przypominaliśmy sobie odcinek, między tym miastem a Piotrkowem, który zarówno dwa lata temu, kiedy wracaliśmy z Rumunii, jak i w zeszłym roku podczas naszej drogi powrotnej z Włoch, był cały czas w budowie, przez co panował na nim ogromny korek. Na szczęście to już przeszłość i mimo bardzo krótkich fragmentów autostrady, gdzie jeszcze prowadzi się jakieś roboty, bez żadnych przestojów dotarliśmy do miasta słynnego klasztoru paulinów z cudownym obrazem "czarnej Madonny". Ponieważ Jasna Góra nie była naszym celem, przejechaliśmy tylko przez Częstochowę. Pomimo istnienia bardzo ułatwiającej życie kierowców obwodnicy tego miasta, chcąc dotrzeć do Olsztyna w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, nie mogliśmy z niej skorzystać. Tylko w jednym miejscu, już na wylocie z Częstochowy staliśmy jakieś 15 minut w korku spowodowanym pociągami. 

Naszym pierwszym celem był zamek Olsztyn, którego nazwa zawsze staje się powodem do żartów, bo oczywiście niemal każdy kojarzy ją ze stolicą Warmii. Tymczasem to, co łączy obie miejscowości to niemieckie pochodzenie ich pierwszych mieszkańców, ale już nie ich oryginalne niemieckie nazwy, które po spolszczeniu przyjęły identyczną postać. O ile warmiński Olsztyn to pierwotnie Allenstein, to ten małopolski nazywał się Hohlstein, prawdopodobnie od miejsca pochodzenia osadników, żeby potem stać się Holsztynem, a w końcu Olsztynem. 

Pierwsze wzmianki o tym zamku pochodzą z roku 1306 z dokumentu dotyczącego sporu arcybiskupa gnieźnieńskiego Jakuba Świnki i biskupa krakowskiego zwolennika Przemyślidów na tronie polskim. W owym dokumencie obiekt nie nazywa się zamkiem w Olsztynie, a w Przymiłowicach. Pierwsza wzmianka to pierwsza wzmianka, ale sama budowla musiała w takim razie już istnieć, a więc postawiono ją z pewnością wcześniej. Jest to więc jedno z "orlich gniazd", które powstało jeszcze przed panowaniem Kazimierza Wielkiego, być może nawet przed koronacją Wacława II (1300), a nawet Przemysła II (1295). Zresztą ten ostatni nawet nie panował nad Małopolską pomimo przyjęcia tytułu króla Polski. 

W późniejszych epokach zamek w Olsztynie był wielokrotnie rozbudowywany, więc w czasach króla, który "zostawił Polskę murowaną" z pewnością doszły kolejne części warowni. 

Przed wyjazdem trochę poczytałem o tym zamku, a więc m.in. dowiedziałem się, że m.in. Kazimierz Wielki więził w nim zbuntowanego wojewody poznańskiego Maćka Borkowica, gdzie ten ostatni wyzionął ducha w wyniku zagłodzenia. Później Ludwik Węgierski zamek oddał Władysławowi Opolczykowi, któremu siłą odebrał z kolei Władysław Jagiełło. 

W historii zamek w Olsztynie zapisał się również tym, że bronił się przed wojskami arcyksięcia Maksymiliana Habsburga, który w 1587 kandydował do korony polskiej. Jak wiemy ze szkoły, elekcja w Rzeczypospolitej była wolna i "demokratyczna" w obrębie stanu szlacheckiego, tyle że jakimś kandydaci woleli mieć "demokrację po swojej stronie", a do tego najlepiej służyła siła zbrojna. Podczas oblężenia najeźdźcy porwali syna starosty Kaspra Karlińskiego, którego postawili na pierwszej linii atakujących wojsk, przez co obrońcy odpierając atak chłopca zabili. Zamek Olsztyn obroniono, a jak wiemy, wybory na króla wygrał królewicz szwedzki Zygmunt Waza, wychowanek jezuitów i fanatyczny katolik. Co by było, gdybyśmy mieli za króla Habsburga, który potem stałby się cesarzem rzymskim? Trudno to przewidzieć. Czy gdyby Habsburgowie usadowili się na tronie polsko-litewskim, stalibyśmy się monarchią dziedziczną związaną z Europą środkową i południową? Może nie doszłoby do rozbiorów, a warstwa rządząca by się zniemczyła, tak jak w Czechach? Czy wzięlibyśmy czynny udział w wojnie trzydziestoletniej, która by tylko przyspieszyła katastrofę, jaka nastąpiła w wyniku "potopu"? Na takie pytania nie ma oczywiście odpowiedzi, ale takie historyczne gdybanie to bardzo miła zabawa intelektualna.
 
Późniejsi starostowie niezbyt się starali o dobry stan twierdzy, która została uszkodzona m.in. na skutek obsunięcia się skały. Szwedzi podczas "potopu" dopełnili dzieła zniszczenia. Po ich odejściu po zamku Olsztyn zostały już tylko ruiny. Nikt się jak dotąd nie podjął podźwignięcia tej niegdyś ważnej fortyfikacji na granicy Małopolski i Śląska. 

Współcześnie obiekt ten, podobnie jak inne zamki ze szlaku "Orlich Gniazd", jest licznie odwiedzany przez turystów, w związku z czym czekają na nich różne atrakcje, m.in. małe balony nad pasażem prowadzącym do bramy z lalkami w kształcie postaci ze średniowiecza (w tym chyba czarownic) w mini-gondolach. Pasaż zdobi też rzeźba owcy na rowerze, jako że jest to również popularne miejsce wśród cyklistów. 

Po zejściu z zamkowego wzgórza zakupiliśmy nieco cukierków-krówek o różnych smakach na straganie ze słodyczami (głównie z krówkami właśnie i chałwą w bardzo różnych wersjach smakowych, w tym kilka pikantnych). 

W drodze do samochodu Jola opowiedziała nam podsłuchany przez siebie fragment dialogu nastoletniej dziewczyny z rodzicami i chyba rodzeństwem. Otóż jej kwestia brzmiała: "Tylko pamiętajcie! Trzy ruiny w cztery dni!" W ten sposób okazywała "entuzjazm" wobec zwiedzania Orlich Gniazd!
 
Olsztyn 
(Holsztyn, Hohlstein, nie mylić z Olsztyn-Allenstein)









































































 Złoty Potok
 
Z Olsztyna pojechaliśmy przez Przymiłowice, czyli wieś, której pierwotnie przypisywano zamek, który właśnie odwiedziliśmy, do Złotego Potoku. Miejscowość ta znana jest z pałacyku Raczyńskich. Obok niego jednak stoi budynek w kształcie szlacheckiego dworu, na którym tablica głosiła, że przez pewien czas mieszkał tam Zygmunt Krasiński. Obejrzeliśmy niewielką ekspozycję mebli, obrazów i bibelotów w tymże dworku, potem w drugiej części budynku kilka eksponatów wojskowych związanych z bitwą pod pobliskim Janowem (1-4 września 1939 r.), a następnie obeszliśmy pałac, do którego wejść jednak nie było można. 

Kiedy już szliśmy w kierunku bramy wyjściowej, postanowiłem jednak podejść do pani, która nam sprzedała bilety do dworku, licząc na to, że jednak czegoś się dowiem. I faktycznie, na pytanie, czy właścicielami Złotego Potoku byli ci sami wielkopolscy Raczyńscy, których majątek w Rogalinie odwiedziliśmy w majowy weekend zeszłego roku, odpowiedziała, że tak, tyle, że oczywiście właścicielem Złotego Potoku został ich krewny, który się ożenił z córką Zygmunta Krasińskiego. Sam "trzeci wieszcz" natomiast faktycznie ją odwiedził, ale wcale córka i zięć gościli go w pałacu, a nie zesłali go do dworku, jak głosiła tablica. Budynek ten był bowiem mieszkaniem pracowników dworu. Pani wytłumaczyła mi, że wprowadzającą w błąd tablicę umieścili jeszcze pracownicy muzeum w Częstochowie, którego filią był niegdyś pałac w Złotym Potoku. 

Po drodze do bramy wyjściowej przy stawie minęliśmy grupę wycieczkowiczów, którym przewodnik przekazywał jakieś informacje na temat historii wędkarstwa. Następnie zaczęliśmy szukać punktu gastronomicznego, w którym był pan Robert Makłowicz, gdzie jadł karpia, pstrąga i jesiotra. W końcu trafiliśmy do tego miejsca, ale nie znaleźliśmy ani jednego wolnego miejsca parkingowego, a z samochodu widzieliśmy, że stoliki też są wszystkie zajęte. Żałowaliśmy, ale tylko trochę, bo oczywiście byłoby miło spożyć świeżo przygotowanego pstrąga z najstarszej w Polsce i Europie hodowli tych górskich ryb, ale tak naprawdę nie byliśmy o tej porze jeszcze głodni. Pojechaliśmy dalej.





































Ostrężnik
 
Naszym kolejnym  celem były ruiny zamku Ostrężnik. Znaleźliśmy miejsce do zaparkowania samochodu przy lesie naprzeciwko umieszczonej na wzgórzu restauracji "Słoneczne Tarasy" i ruszyliśmy w tenże las wspinając się równocześnie na wzgórze ze skałami. Doszliśmy do sporej jaskini, przed wejściem do której ostrzegał napis. Ponieważ ciekawość była silniejsza, weszliśmy do niej, ale głęboko nie wchodziliśmy. Obeszliśmy skałę z jaskiniami. Tymczasem obok nas na wzgórze wspinały się dwa inne małżeństwa. Jakoś tak się złożyło, że panie wdrapały się na sam szczyt, natomiast ich mężowie zatrzymali się w tym samym miejscu, co my. Po chwili jedna z nich krzyknęła do mężczyzn, że nie ma po co wchodzić, ponieważ jest tylko kilka ruinek, które nawet nie przypominają zarysu zamku. Stwierdziliśmy, że skoro tak, to się dalej nie wdrapujemy. Trochę wstyd, trzeba przyznać, taki walkower, ale taki był wówczas nasz stan umysłu. 

Po drodze do samochodu minęliśmy wspinającą się naszą drogą rodzinę, której latorośl zastrzegła sobie liczbę zwiedzanych ruin w ciągu tego majowego weekendu. Jola zażartowała, że skoro dzisiaj już zaliczy drugą ruinę, a może jeszcze i trzecią, to co ma zamiar robić przez pozostałe dni "majówki"? 
















Żarki
 
Do Żarek trafiliśmy praktycznie tylko i wyłącznie dzięki panu Robertowi Makłowiczowi, ponieważ w tej miejscowości nie ma żadnych zamków. Są jednak słynne murowane stodoły ustawione w jednym miejscu, jak gdyby ktoś postanowił zbudować dzielnicę stodół.  Otóż na przełomie XIX i XX wieku pobudowano tam stodoły drewniane, ale te w 1938 r. spłonęły w pożarze, więc na ich miejsce odbudowano murowane z kamienia wapiennego i cegły. Powiedzmy, że to jest oczywiste, ale nadal zagadką pozostaje, dlaczego mieszkańcy Żarek stawiali swoje stodoły nie w obejściach własnych gospodarstw, ale przy kilku równoległych ulicach jedną obok drugiej. 

Słynne murowane stodoły znajdują się obok rynku. My natomiast zatrzymaliśmy się niedaleko kościoła. Spytaliśmy o drogę pewną panią, a ta od razu oddała nas pod opiekę innej pani, która akurat szła w kierunku rynku, ponieważ, jeśli dobrze zrozumieliśmy, jej praca polegała na posprzątaniu po straganiarzach. Handel się bowiem akurat skończył i ostatni sprzedawcy pakowali się do swoich dostawczych vanów. Spytaliśmy naszą przygodną przewodniczkę o jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy coś zjeść, bo już faktycznie nieco zgłodnieliśmy, na co sympatyczna kobieta wskazała nam knajpkę z dobrym kebabem. No nie, jednak nie po to jechaliśmy do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, żeby kosztować przysmaków kuchni tureckiej. 

Spacerując między stodołami trafiliśmy na dwóch ostatnich handlarzy, którzy jeszcze nie zwinęli swoich interesów. Z ożywieniem dyskutowali na temat jakiegoś niedoszłego klienta, którego bezczelność ich szczerze bulwersowała. Z tego, co usłyszeliśmy człowiek ten strasznie krytykował rower, który wystawił na sprzedaż starszy z handlarzy, a przecież ten rower był, wg ich słów, w bardzo dobrym stanie! 

Mężczyźni mieli kilka ciekawych staroci, m.in. filiżanki, ale nie ryzykowaliśmy ich kupna, żeby nam się po prostu po drodze nie potłukły. Jeden z nich spytał, skąd jesteśmy, a kiedy Jarek odpowiedział, że z Mazowsza, facet chcąc się upewnić, dopytał "Z Mazur?" No z geografią ojczystą nie do końca mu było po drodze, ale tak czy inaczej ucięliśmy sobie bardzo sympatyczną pogawędkę. Niestety nie daliśmy się namówić na zakup ani jednej rzeczy oferowanych przez obu panów. Grzecznie się pożegnaliśmy i ruszyliśmy w poszukiwaniu restauracji, baru, czy czegokolwiek, gdzie moglibyśmy coś zjeść. Mijana przez nas po drodze knajpa oferowała jednak tylko hamburgery i hot dogi, więc stwierdziliśmy, że jednak w Żarkach niczego nie zjemy i postanowiliśmy jechać dalej.














Mirów
 
Kolejnym punktem na naszej trasie miał być zamek w Mirowie. Jego historia sięga czasów Kazimierza Wielkiego, ale o ile zamek Olsztyn nie został zdobyty przez arcyksięcia Maksymiliana Habsburga, kiedy ten 1587 r. ubiegał się o polski tron, to ten w Mirowie i owszem. I to od tej pory zaczął on systematycznie podupadać. Oczywiście potop szwedzki dopełnił dzieła zniszczenia, ale w ruinach jeszcze mieszkali przedstawiciele rodów Korycińskich i Męcińskich, żeby pod koniec wieku XVIII je opuścić. Ponieważ obecnie zamek jest odbudowywany, doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu podchodzić bliżej i oglądać rusztowania. Zrobiliśmy tylko kilka zdjęć z parkingu, na który dojechała też rodzina zobowiązana przez przedstawicielkę młodszego pokolenia do ograniczenia programu zwiedzania do trzech ruin w ciągu czterech dni. 
    Tym razem pater familias stojąc przy samochodzie snuł głośne rozważania na temat tego, skąd Kazimierz Wielki wziął pieniądze na budowę tego łańcucha umocnień na granicy ze Śląskiem. Sam sobie odpowiedział, że wszystkie te środki się wzięły z wyzysku chłopów. A przecież z jakiegoś powodu Kazimierza Wielkiego nazywano właśnie "królem chłopów". Temat jest fascynujący, a niestety w szkolnej edukacji historycznej kwestie ekonomiczne traktuje się po macoszemu. Dlatego mało kto pamięta, że Kazimierz Wielki miał też dobre układy z mieszczanami, w tym z Żydami, których zapraszał do Polski, bo wiedział, że są to ludzie biznesu, którzy pomogą mu rozkręcić gospodarkę kraju. 





Bobolice
 
 Zamek w Bobolicach został już odbudowany przez tego samego właściciela, który obecnie rekonstruuje zamek w Mirowie. Owym właścicielem jest natomiast senator Jarosław Wacław Lasecki, który na tablicy umieszczonej przy bramie wjazdowej skarży się, że nie dostał ani jednego grosza publicznego, ani z Unii Europejskiej, ani też od instytucji polskich. W związku z tym cały splendor odbudowy pięknego zamku spada na rodzinę Laseckich -- to ukrycie się za rodziną, to staropolski przejaw skromności pana senatora, bo staropolskie obyczaje są mu chyba drogie. Senatorskiej głowy i majątku bowiem potrzeba, żeby takie twierdze własnym sumptem odbudowywać. 

Niektórzy moi znajomi żałują romantycznych ruin, które, jak twierdzą, zastąpiła "makieta", ale mnie się ten pomysł odbudowy podoba, pod warunkiem, że zrekonstruowana budowla jest oparta na oryginalnych średniowiecznych planach. Np. co do zamku w Tykocinie pod Białymstokiem nie mamy żadnej pewności jego podobieństwa do prawdziwego miejsca pobytu Zygmunta Augusta i śmierci Janusza Radziwiłła, ale chyba ten zamek w Bobolicach bardziej przypomina pierwotną średniowieczną twierdzę.

Zamek królewski w Bobolicach wzniósł Kazimierz Wielki w ramach projektu budowy twierdz broniących Małopolski przed najazdami ze Śląska, ale Ludwik Węgierski nadał go Władysławowi Opolczykowi, a ten z kolei niejakiemu Andrzejowi Węgrowi, który okazał się raubritterem, czyli rycerzem-zbójem, czy też rycerzem-rabusiem. Za jego czasów zamek stał się bowiem jaskinią bandytów rabujących kupców na okolicznych traktach. Dopiero Władysław Jagiełło odzyskał zamek i włączył go z powrotem do dóbr koronnych. 
 
O ile, jak pamiętamy, zamek Olsztyn obronił się kosztem życia syna kasztelana przed wojskami Maksymiliana Habsburga, to Bobolice dostały się jednak w ręce Austriaka. Później zamek przechodził różne koleje losu. Oczywiście potop szwedzki zrobił swoje, ale jeszcze w XVIII w. zamek był częściowo zamieszkały (po raz kolejny przyszła mi do głowy "Zemsta " Fredry i mieszkanie w ruinach dawnego zamku obronnego), ale ponieważ rozeszła się plotka, że budowla kryje skarb, jego poszukiwacze doprowadzili do dalszej rujnacji obiektu. 
 
Do samych budynków zrekonstruowanych przez rodzinę Laseckich nie wchodziliśmy, ponieważ nie spodziewaliśmy się tam ze zrozumiałych względów niczego, co przypominałoby pierwotny wystrój zamku. Postanowiliśmy jednak zjeść obiad w przyzamkowej restauracji. 
 
Już z góry dostrzegliśmy duże patio przed budynkiem restauracji, na którym stały stoliki. Kiedy zeszliśmy tam, mieliśmy szczęście, bo akurat zwolnił się jeden stolik. Czekając na podejście kogoś z obsługi obserwowaliśmy tęż obsługę, bo był to widok tyle malowniczy co zabawny, acz wzruszający na swój sposób. Otóż kelnerki i kelnerzy ubrani w stroje ludowe za nic nie mogli trafić do właściwych stolików. Wychodzili z drzwi budynku z tacami jedzenia i uroczo bezradnie się rozglądali, nie wiedząc dokąd mają je zanieść. Nie zaobserwowaliśmy ani jednego dobrego strzału, co znaczy, że zawsze za pierwszym razem podchodzili do niewłaściwego stolika. Kiedy już to zaobserwowaliśmy, mieliśmy setny ubaw, bo obsługa w strojach ludowych z tak bezradnymi minami i powtarzającymi się pomyłkami robiła na nas wrażenie jakichś uroczych hobbitów lub krasnali. Kiedy bardzo rzeczowo brzmiąca kelnerka, czy też menadżerka, przyjęła od nas zamówienie, myśleliśmy, że w naszym przypadku coś takiego nie nastąpi. Niemniej pani w stroju ludowym, która przyniosła nasze dania, bo chyba ta, która przyjęła zamówienie, nie była od roznoszenia jedzenia,  również podeszła najpierw do stolika oddalonego od naszego o ładnych kilka metrów. W końcu do nas trafiła. Może się wydawać, że piszę o tym z jakąś irytacją, ale właśnie nie! Zarówno ta pani, jak i potem młoda dziewczyna, która przyniosła desery, były tak uprzejme, miłe i uroczo uśmiechnięte, że nie tylko nie denerwowały nas ich pomyłki, tzn. to, że najpierw podchodziły do innych stolików, ale wręcz nas rozczulały! 

Jedzenie natomiast było wyśmienite. Zawsze myślałem, że zupa na bazie żuru, lub białego barszczu, zwana zalewajką, to typowo łódzka specjalność, a tu się okazało, że również jurajska. Była naprawdę obłędna -- prawidłowo kwaskowa, z pyszną kiełbasą i jajkiem na twardo. Na drugie danie były równie pyszne pierogi. Jola, Agnieszka i Jarek natomiast zamówili sobie desery lodowe: Jola wzięłą "czarnego rycerza", czyli lody czekoladowe z dodatkami, a Agnieszka i Jarek po "białej damie", czyli lody waniliowe z dodatkami. Jak zapewniali, były świetne. 
 
Syci i zadowoleni powoli ruszyliśmy od stolika w stronę samochodu, co znaczyło, że trzeba się było nieco wspiąć w kierunku bramy zamkowej, a potem zejść po drugiej stronie wzgórza. Było stosunkowo wcześnie (ok. 15.00), więc ruszyliśmy w kierunku kolejnego punktu naszej wycieczki.
 


























Zamek Pilcza w Smoleniu
 
Po bardzo smacznym obiedzie w Bobolicach okraszonym obserwacją kelnerek i kelnerów popełniających urocze gafy, dotarliśmy do zamku Pilcza w Smoleniu. Z tymi zamkami w Jurze trzeba uważać, bo one czasami mają inne nazwy, niż miejscowości, w których się znajdują. Zanim tam nie dotarliśmy, byliśmy przekonani, że jedziemy do zamku Smoleń. A tu tylko miejscowość nazywa się Smoleń, zaś sam zamek Pilcza. 

To jedno z Orlich Gniazd sięga podobno czasów sprzed Kazimierza Wielkiego, ponieważ niektórzy utożsamiają zamek Pilcza z "Pelciszka" z szesnastowiecznej kroniki Macieja Stryjkowskiego, który w nim umieścił walkę między Władysławem Łokietkiem a Wacławem II w 1300 r. "Podobno", bo jednak dzisiaj historycy skłaniają się ku poglądowi, że chodziło o zupełnie inny obiekt. 

Niektórzy przyjmują, że zamek zbudował jednak już w czasach Kazimierza Wielkiego starosta ruski Otto z Pilczy, herbu Topór (a wiemy, że Toporczycy to był ród potężny), ojciec późniejszej trzeciej żony Władysława Jagiełły, Elżbiety Pileckiej (tertio voto Granowskiej, bo kobieta miała dość bogate życie matrymonialne). Związki rodziny z Jogaiłą miały już swoją historię, bo matka, Elżbiety, a żona Ottona, Jadwiga Melsztyńska, wystąpiła przy akcie przechodzenia litewskiego poganina na na religię swoich nowych poddanych w charakterze jego matki chrzestnej. Później wiemy, że Elżbiecie zarzucano podeszły wiek, a fakt, że była "chrzestną siostrą" Jagiełły, podciągano wręcz pod kazirodztwo. Ba, co jakiś czas na poświęconych historii stronach internetowych ktoś umieszcza clickbaitowy nagłówek typu "Jagiełło poślubił własną siostrę", żeby potem w treści artykułu wyjaśnić dopiero, że chodzi o córkę matki chrzestnej. Przyznam, że nie lubię tego typu chwytów przyciągających uwagę czytelników na zasadzie "ale sensacja!" 

Oczywiście nie byłbym sobą, gdyby droga moich skojarzeń nie poszła w rejony bardzo odległe, a mianowicie do Łodzi lat 60. XX wieku. Otóż w tymże dziesięcioleciu najlepsze lody można było dostać "u Granowskiej". Wiem to z opowiadań starszych koleżanek i kolegów, ponieważ ja już cukiernik Marii Granowskiej nie mogłem pamiętać, ponieważ kiedy chodziłem z rodzicami na Piotrkowską na lody, to już tylko do Horteksu, ponieważ legendarna pani Maria już wówczas zamieszkała w Kanadzie. 

Ale wracajmy do Smolenia. Właścicielem zamku został Jan Pilecki (Granowski -- pamiętajmy, że to nie są jeszcze nazwiska w naszym rozumieniu, Jan był Granowski po ojcu, a Pilecki po tym, że panował w Pilczy). Wiemy, że zamek posiadał imponującą bibliotekę, ponieważ pisał o tym nasz renesansowy poeta Biernat z Lublina, który gościł w Pilczy w latach 1492-1515 jako kapelan i prywatny lekarz Pileckich. 

W latach 70. XVI w. zmienili się właściciele, a w 1655 zamek zniszczyli...., no wiadomo. Dwa lata później miano budynek oddać franciszkanom na klasztor, ale ci ostatecznie wybrali pobliską Pilicę. 
Tymczasem zamek marniał, a po trzecim rozbiorze Austriacy zaczęli wykorzystywać zamkowe kamienie jako materiał do wznoszenia komory celnej w Smoleniu. 

Do pewnego częściowego przywrócenia życia zamkowi przyczynił się sędzia Roman Hubicki, który w latach 40. XIX w. częściowo go zrekonstruował, żeby urządzić tam fabrykę śrutu "Batawia". Nie dotarłem jednakowoż do informacji, czy nazwa fabryki amunicji na zające została nadana na cześć starożytnych celtyckich mieszkańców Holandii, czy też napoleońskiego marionetkowego państwa założonego na terenie tejże. 
 
Po II wojnie światowej nadano obiektowi status trwałej ruiny, ale w roku 2015 częściowo go odbudowano (no, nadal to są jednak ruiny) i udostępniono turystom. 

W budce stojącej w pobliżu ulicy kupiliśmy bilety wstępu, a następnie wspięliśmy się po schodach do bramy, w której pani w żółtej kamizelce sprawdziła nasze bilety. Oprócz nas było jeszcze kilka rodzin zwiedzających zabytek. Po obejściu zamku wewnątrz i na zewnątrz zeszliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku miejsca naszego noclegu, czyli do Rabsztyna.



































Rabsztyn, Zajazd Podzamcze
 
 
Jak już wspomniałem, w Rabsztynie byliśmy już dwa lata temu, kiedy wracaliśmy z Rumunii. W tamtym czasie zamek był właśnie remontowany, czy też częściowo odbudowywany, więc wtedy obeszliśmy go tylko dookoła od zewnątrz. Ponieważ Zajazd Podzamcze, kilka kroków od zabytku, miał być naszą kwaterą przez trzy noce, tego dnia nie planowaliśmy już wizyty na zamku. Zameldowaliśmy się w recepcji, w której przyjął nas pan Tadeusz, chyba menadżer, bo panie z personelu zwracały się do niego jak do przełożonego. Po czym zajęliśmy nasze dwa pokoje z łazienką. Z korytarza przed naszym apartamentem było wyjście na taras ze stolikami. Poczuliśmy się od razu jak w domu. Nasze pokoje były idealnie czyste z kompletem ręczników i pościeli. Wszystko w idealnym stanie. Do naszej dyspozycji był czajnik, kawa rozpuszczalna i cukier. W każdym pokoju wisiały ogromne płaskie telewizory. Co prawda ja akurat nie piję kawy rozpuszczalnej i nie używam cukru (przywieźliśmy naszą kawiarkę elektryczną i własną kawę), a także telewizja nie jest w moim przypadku artykułem pierwszej potrzeby, ale piszę o tym, bo robię w jakimś sensie darmową reklamę temu miejscu, gdzie tak dobrze się poczuliśmy. 
 
Wypiliśmy butelkę wina na tarasie, pogadaliśmy, powspominali kolegów i koleżanki ze studiów, obgadaliśmy plan na dzień następny, po czym udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Trochę tych obiektów jak na jedno popołudnie jednak było!