sobota, 19 września 2020

Powakacyjne refleksje, czyli jakie myśli sprowokował u mnie Robert Makłowicz

Wakacyjne podróże dawno za nami, ale na szczęście są programy Roberta Makłowicza na YouTube, które zawsze nas przenoszą, przynajmniej na dwadzieścia minut, nad słoneczny Adriatyk. Kulinarny podróżnik z Krakowa to człowiek, który nie tylko pokazuje piękne zakątki świata i przysmaki z nich pochodzące, ale po prostu pokazuje, jak wygląda spełnione życie. Podróże, czytanie, dobre jedzenie i dobre trunki, nawiązywanie przyjaźni z ludźmi i miłe z nimi czasu spędzanie!

Nie każdy może być Robertem Makłowiczem i pozwolić sobie na tak ciekawe przygody, ale wielu z nas może wyjechać raz w roku choćby na tydzień na urlop. Chcę tutaj nawiązać do czasów komunizmu i ograniczonej możliwości podróży zagranicznych, tylko, że od razu zapala mi się w głowie lampka z napisem „ale ludzie w ogóle na urlopy wyjeżdżali, podczas gdy teraz wielu nigdy tego nie robi”. Niestety wiem z rozmów z uczniami i studentami, że jest pewien odsetek polskich rodzin, których po prostu nie stać ani na wyjazd urlopowy dla siebie, ani na wysłanie dzieci na obóz lub kolonie. I tu trzeba to komunie oddać, że w latach 70. większość z nas gdzieś wyjeżdżała.  Oczywiście kierunki podróży były do znudzenia przewidywalne „nad morze” („Gdzie byłeś na wakacjach?” pytała nauczycielka.  „Nad morzem”, odpowiadał kolega. W ten sposób „nad morze” zlało się w moim małym umyśle w jeden wyraz „nadmorze”), „w góry” i „na Mazury”. Reszta , w tym ja (pierwszy raz nad Bałtykiem byłem  dopiero na wakacjach po ósmej klasie), jeździła do dziadków na wieś. Ale jednak jeździła. Dziwiło mnie trochę, że moi wiejscy koledzy nigdzie nie wyjeżdżali, ale przecież oni „mieszkali na wakacjach”. Pamiętam, że raz grupa kolegów z Lasocina wyjechała na kolonie do jakiejś miejscowości tuż za Wisłą (w odległości może 30 kilometrów od Lasocina) i po powrocie jeszcze długo tym żyli. Ale odbiegłem od tematu.

Najobrotniejsi Polacy jeździli za granicę. Owszem w liceum poznałem ludzi, którzy bywali we Francji (jeden kolega u ciotki, inny u starszej siostry). Moje koleżanki z klasy jeździły do Włoch i Wielkiej Brytanii, a kolega z klasy równoległej bywał we Włoszech, Danii, Szwecji, Anglii i i sam nie wiem, gdzie jeszcze. Chodziłem bowiem do liceum, które uchodziło za elitarne. Natomiast większość tych, którzy w ogóle jeździli za granicę, to ruszali do tzw. KDLów, czyli „krajów demokracji ludowej” (takie pleonazmy, jak „ludowa władza ludu” były typowe dla komunistycznej nowomowy), a więc do państw podporządkowanych bezwzględnej kontroli Kremla. Studenci jeździli więc na zorganizowane wyjazdy zarobkowe do NRD, na Węgry lub do Czechosłowacji, natomiast średnia klasa przemysłowa wyjeżdżała na wakacje np. do Bułgarii. Niektórym udawało się trafić do Jugosławii, która choć socjalistyczna, nie była taka „bratnia”, ponieważ jej dyktator urwał się Sowietom z łańcucha.

Te wyjazdy wakacyjne prawie zawsze wiązały się z handlem. Ludzie kupowali w Polsce coś, co można było sprzedać na Węgrzech, czy w Bułgarii i wielu w ten sposób taki wyjazd się zwracał, bowiem na miejscu kupowali coś, co można było sprzedać w Polsce. To jest cały osobny temat, ale wspomnę tylko kronikę filmową, którą chyba można gdzieś odkopać w internecie, w której reporter ukazuje mizerię nędznych cwaniaczków (w domyśle), gęsto się tłumaczących przed sarkastycznie nastawionymi celnikami. Kto się nie bał ryzyka, potrafił jednak dzięki takim wakacjom zapewnić sobie i swojej rodzinie jakąś namiastkę życia lepszego niż peerelowska szarzyzna.

I teraz wróćmy do Roberta Makłowicza . Otóż jest on wielką sentymentalną sierotą po imperium austro-węgierskim. W kilku swoich programach powoływał się na wspomnienia ludzi, którzy przeżyli czasy zaborów właśnie pod władzą austriacką, czasy II Rzeczypospolitej i PRLu, i którzy twierdzili, że największymi swobodami obywatelskimi cieszyli się pod panowaniem Franza Josepha. Taką opinię słyszałem już dużo wcześniej, nim Robert Makłowicz zaistniał w mojej świadomości. Mianowicie spędzając jako dwudziestolatek wakacje u swojej rodziny w Cieszynie, usłyszałem jak ciotka (rodowita Ślązaczka Cieszyńska) twierdziła, że starzy ludzie, których ona pamiętała ze swojej młodości, zawsze powtarzali, że najlepiej im się żyło za Austrii.

Cesarstwo austro-węgierskie to niewątpliwie temat niezwykle ciekawy, choć wg mnie często traktujemy je w uproszczeniu. Po pierwsze, liberalny kurs zaczął się dopiero po bitwie pod Sadową (1866), w której Prusacy dali Austriakom takiego łupnia, że raz na zawsze wybili Habsburgom z głowy sny o hegemonii nad Niemcami, po czym trzeba było poważnie pomyśleć o jakimś sensownym urządzeniu państwa, w którym Niemcy nie stanowili wcale większości. I wtedy dopiero faktycznie zaczęły się autonomie i swobodny rozwój kultur poszczególnych narodów monarchii.

Jednakowoż żyjemy również obrazem przedstawionym przez Jaroslava Haska. Z jednej degrengolada jakiejś operetkowej armii („Przygody dzielnego wojaka Szwejka”, a u nas ten obraz został jeszcze wzmocniony przez film „CK Dezerterzy”), a z drugiej opresyjność systemu (opowiadanie, w którym nieudolny szpicel prowokuje własną żonę do rzekomo krytycznych wypowiedzi wobec władz i ją na tej podstawie aresztuje). Dziwne w tym wszystkim jest to, że Hasek, zwolennik bolszewizmu, nie widział, że represyjność służb bezpieczeństwa CK monarchii  to było nic przy systemie sowieckim. Państwo Habsburgów było jednak państwem prawa, cokolwiek by nie mówić o metodach policji i tajnych służb.

Skoro było w tych Austro-Węgrzech tak fajnie, to dlaczego tak ochoczo je rozbito? Polityka zwycięskiej Ententy to oczywiście jedno, ale nie wolno lekceważyć małych nacjonalizmów krain składowych monarchii, które mimo szerokiej autonomii i swobody rozwoju kulturalnego, już wcześniej stanowiły siły odśrodkowe rozsadzające państwo od wewnątrz. Robert Makłowicz wspomina habsburską monarchię kiedy jest na Węgrzech, wspomina ją też w Dalmacji. I to był tak naprawdę mój bodziec do dzisiejszych dywagacji.  Otóż sentyment Roberta Makłowicza do nieistniejącego mocarstwa bierze się m.in. stąd, że jak się np. w latach 80. XIX w. było mieszkańcem Krakowa (oczywiście w miarę zamożnym), to można było pojechać nad morze, ale nie nad pruski Bałtyk, tylko nad dalmatyński Adriatyk! Oczywiście ilu Galicjan było stać na takie wakacje i ilu się faktycznie na nie wybierało, to inna kwestia, ale możliwość taka istniała. Bez paszportu można było wsiąść do pociągu i sobie pojechać do Tyrolu, do Tokaju, albo do Triestu lub Splitu.

Zbliżam się do punktu, do którego (jak to ja) dość pokrętnie zmierzałem. Otóż w zeszłym roku, jak czytelnicy tego bloga być może pamiętają, a jak nie, to mogą bez trudu sprawdzić, przed naszą pierwszą wyprawą do Rumunii, spędziliśmy tydzień w Podacy na dalmatyńskim wybrzeżu. Siedząc na balkonie naszego pensjonatu i popijając kawę w porannych słońcu patrząc na lazur morza nie mogłem się oprzeć refleksji, że oto teraz właśnie są czasy porównywalne do tych austro-węgierskich, tyle, że lepsze, bo posiadamy samochody, a jak ktoś chce, to może latać samolotami. Jesteśmy w systemie państw europejskich, które umówiły się, że będą ze sobą współpracować i że będą otwarte na swobodny przepływ ludzi. Dlatego właśnie, ja, mieszkaniec Białegostoku, bez paszportu mogłem pojechać nad przezroczysty Adriatyk i spędzić nad nim tydzień w słońcu przy nieskazitelnym błękicie nieba, mogłem spróbować miejscowych potraw i wina, a przy tym nie czuć się jak obcy (choć to ostatnie to wrażenie bardzo subiektywne). Europa bez granic jest dla mnie wartością. Poszerza moje horyzonty, nie tylko w sensie intelektualnym, ale poczucia hmmm, brzydkie słowo, przestrzeni życiowej. Wszystko to może być oczywiście tylko złudzeniem. Wszystko to może się też zmienić w zupełnie nieprzewidywalnym czasie, ponieważ ciasno pojmowane nacjonalizmy nie tylko nie zniknęły, ale daje się zaobserwować jakiś ich ponury renesans. Być może kieruje mną naiwność dziecka PRLu, które teraz złapało przysłowiowego Pana Boga za nogi, bo może wreszcie podróżować bez paszportu i kontroli granicznych po całej niemal Europie (mam nadzieję, że sytuacja morowa jest przejściowa, i wkrótce znowu będziemy mogli swobodnie oddychać i podróżować). Być może kieruje mną po prostu mentalność dziecka (tak w ogóle), które się cieszy tym, czym człowiek może i powinien się cieszyć…