piątek, 26 maja 2023

Jezioro Trazymeńskie (niedziela, 7 sierpnia 2022)

Kiedy dojechaliśmy nad jezioro, którego nazwę słyszał każdy kto odebrał stare wykształcenie klasyczne, albo kto choć trochę liznął wiedzy o historii starożytnej basenu Morza Śródziemnego, pierwsza rzecz, która nam nieco zmąciła nasze wyobrażenie o tym miejscu, to obecność kite-surferów i kilku osób brodzących w wodzie. Czytaliśmy przecież, i pan Makłowicz o tym mówił, że w Jeziorze Trazymeńskim pływać, ani w żaden inny sposób go używać, nie wolno. Tymczasem jacyś turyści, i to podejrzewam, że nie zagraniczni, a włoscy, chłodzili swoje ciała w jeziorze, którego sama nazwa powinna w każdym mieszkańcu Italii po wsze czasy budzić poczucie grozy. To nad tym największym wewnętrznym akwenem Półwyspu Apenińskiego legiony rzymskie pod dowództwem młodego konsula Gajusza Flaminiusza Neposa doznały sromotnej klęski ze strony armii kartagińskiej wiedzionej przez legendarnego wodza Hannibala. A stało się to 21 dnia czerwca roku 217 przed naszą erą. Było to już trzecie z kolei zwycięstwo kartagińskiego mistrza strategii nad butną republiką rzymską. 

Nigdy nie umiem się oprzeć przy takich okazjach refleksji na temat selekcji materiału, jaki się podaje uczniom szkół do zapamiętania. Oczywiście większość młodych ludzi zapomina o wojnach punickich jeszcze przed maturą, ale chodzi mi o tych, którzy chcieliby swoją wiedzę poszerzyć, ale nie do końca wiedzą o co, ponieważ w jakiś przedziwny sposób szkoła koduje im pewne ścieżki, poza które niby można wyjść, ale podświadomie większość z nas tego nie robi. Chodzi mi o to, że nawet wielcy historii miłośnicy, poznają ją praktycznie zawsze poprzez teksty kronikarzy rzymskich! Kartagina jest zawsze tylko epizodem w dziejach potężnej republiki, która później została cesarstwem. Rzym możemy czasem krytykować, a nawet potępiać, ale nasze postrzeganie dziejów jest romocentryczne! 

Dlaczego nikomu, oprócz bardzo wąskiego grona specjalistów od dziejów kartagińskich, nie przyjdzie do głowy, żeby poświęcić trochę miejsca ustrojowi i życiu codziennemu w tym fenickojęzycznym mieście. Przecież to też była republika. Rodzina Barkasów, z której wywodził się Hannibal, owszem, budowała sobie swego rodzaju prywatne imperium w Hiszpanii, ale formalnie był on wodzem armii miasta-państwa, którego ustrój i kultura były niezwykle ciekawe. Ale to nikogo nie interesuje. Do "kanonu" wszedł Rzym, a Kartagina pozostanie na peryferiach. Dlaczego? Pytanie, które sobie zadaję, jest w dużym stopniu retoryczne, bo odpowiedź jest prosta i brutalna. To zwycięzcy piszą historię. To ich dzieje poznajemy, bo to oni bezpośrednio przekierowali rozwój sytuacji ku temu, czym i gdzie jesteśmy teraz. Przegrani są tylko pewną alternatywną propozycją, której nie dano szansy zaistnieć. 

A przecież był czas, kiedy wszystko jeszcze mogło się zdarzyć, kiedy Kartagina mogła pokonać jeszcze nie tak potężny Rzym, i to Hannibal mógł objąć w Kartaginie władzę dyktatorską i odegrać w basenie Morza Śródziemnego taką rolę, jaką prawie 200 lat później odegra Juliusz Cezar, czy Oktawian August. 

Na długie rozmyślania nie było jednak czasu, bo zapłaciliśmy tylko za jedną godzinę parkingu.





 



Piaszczystą plażą zawędrowaliśmy do baru "La Cannucia", czyli "Słomka". Z jego wysokości popatrzyliśmy w górę na twierdzę i miasteczko Castiglione, gdzie jednak już nie mieliśmy siły iść, po czym weszliśmy do środka, gdzie wzięła mnie ochota na poćwiczenie praktycznego włoskiego i zamówiłem kawy dla nas wszystkich, tzn. latte macchiato dla Joli, shakerato dla Jarka, a dla Agnieszki i siebie po espresso. Następnie spytaliśmy dziewczyny za barem, czy możemy sobie usiąść przy stoliku na plaży znajdującym się po drugiej stronie jezdni. Ta z uśmiechem odpowiedziała, że "certo", a widząc, że czekam na to, żeby ewentualnie wziąć nasze kawy, za które zapłaciliśmy bez coperto, kazała mi iść sobie spokojnie usiąść, bo ona nam te kawy przyniesie. 

Jak zapowiedziała, tak zrobiła, czyli po jakichś dziesięciu minutach przeszedłszy przez jezdnię, którą co jakiś czas jednak jeździły samochody, postawiła filiżanki z naszymi napojami na stoliku. Który to już raz zaskoczyliśmy nasze znajome, które od lat mieszkają w Italii? A te wszystkie internetowe rady na temat niezamawiania po południu niczego innego niż espresso. Żaden kelner/barman, ani kelnerka/ barmanka nigdy nawet nie drgnął, kiedy Jola zamawiała cafe latte, czy cappuccino. Dlatego moja rada jest taka, żeby Włochów nie obrażać, ale też Włochów nie udawać. Zwłaszcza, że nikt od nas tego nie oczekuje!









Zbliżał się wieczór i na plaży przed "La Cantuccią" powiewał przyjemny wiaterek. Doszliśmy do wniosku, że po jednak długim spacerze po Perugii ta przyjemnie leniwa kawa nam się po prostu należała! 

Niespiesznie wróciliśmy na parking, po czym znaleźliśmy się na szosie, z której znowu mogliśmy podziwiać widoki, zwłaszcza ciągnące się na zboczach gór kamienne zabudowania mijanych miast, w tym Perugii i Asyżu, do którego mieliśmy jechać nazajutrz. 

W Spoleto zajechaliśmy prosto do Eurospinu, gdzie kupiliśmy sobie rzeczy na kolację (ja wziąłem sobie dwie piadiny i sałatkę z owoców morza) oraz wino. Okazało się, że w kasie dawali żeton na wyjazd ze sklepowego parkingu, z którego zresztą później kilka razy skorzystaliśmy. 

Po kolacji usiedliśmy znowu przed wejściem do naszej kwatery, zaś wino wprawiło mnie w tak dobry nastrój, że głośno zaintonowałem "What a wonderful world" próbując naśladować Louisa Armstronga. Następnie obejrzeliśmy jeszcze raz odcinek Roberta Makłowicza nagrany w Asyżu, po czym każdy zajął się czymś innym już w trybie indywidualnym. Jarek włączył sobie na YouTube "Wyspę złoczyńców", film z roku naszego urodzenia, czyli 1965, z Janem Machulskim w roli Pana Samochodzika. Sam ten film "odkryłem" jakieś 10 lat wcześniej, bo w dzieciństwie jedyną ekranizacją Nienackiego jaką znałem był serial "Samochodzik i templariusze" ze Stanisławem Mikulskim. Poprzedniego dnia opowiedziałem o tym Jarkowi, więc postanowił nadrobić tę zaległość.





Perugia (niedziela, 7 sierpnia 2022), część II

Wędrowaliśmy sobie niespiesznie uliczkami i zaułkami centrum Perugii, które znajduje się na wzgórzu. Dzięki temu trafiliśmy też i na takie miejsce, z którego rozciągał się widok na dolną część tego liczącego ponad 160 tysięcy mieszkańców miasta. Pod względem wielkości populacji Perugia jest więc miastem półtora raza większym od Brescii w Lombardii, ale nie robi takiego wrażenia. W Umbrii bowiem, wszystkie miasta, duże jak Perugia, czy mniejsze jak Gubbio, całkiem małe jak Asyż lub Todi, czy po prostu duże wsie jak Spello, robią wrażenia, że jakościowo niczym się nie różnią. Wszystkie są zabytkowymi zwartymi osiedlami ludzkimi przycupniętymi na zboczach gór. Jadąc szosą i mijając te miejscowości można dostrzec różnice w ich rozległości, ale kiedy się zagłębi w ich uliczki pośród kamiennych domów, można odnieść wrażenie, że jest się w tym samym średniowiecznym mieście. 

 
















 

 

Dopiero patrząc ze wzgórza na panoramę Perugii można było dostrzec, że to miasto całkiem rozległe. Zeszliśmy znowu między zabytkowe kamienice i tak wędrując uliczkami stolicy Umbrii dotarliśmy do naszego miejsca docelowego, czyli do Bramy Etruskiej, zwanej też Łukiem Augusta. Ta autentycznie starożytna konstrukcja ludu, który nauczył Rzymian cywilizacji, jest tak wielka i tak harmonijnie  wkomponowana w otaczające ją sąsiednie gmachy, że wydaje się częścią zabudowań renesansowych. Oczywiście trzeba przyznać, że pierwszy rzymski princeps August przyczynił się nieco przebudowy tej etruskiej struktury, a także nieco ją ulepszyli konstruktorzy renesansowi w XVI w., ale zachowano oryginalną konstrukcję, do której nie użyto zaprawy murarskiej, bo kamienne bloki trzymają się ściśle i mocno tylko na zasadzie wykorzystania praw fizyki. 

Za Bramę Etruską wyszliśmy tylko na kilka minut, żeby zobaczyć gmach Uniwersytetu dla Cudzoziemców (L'Università per Stranieri di Perugia), uczelni państwowej założonej w 1925 roku w celu promowania kultury włoskiej wśród zagranicznych studentów. Oczywiście wiemy doskonale, kto rządził Italią w tym czasie i że cel był podyktowany włoskim nacjonalizmem, ale z drugiej strony przecież kultura włoska jest ze wszech miar godna poznania, więc summa summarum Mussollini wpisuje się w tradycję tych władców Italii, którzy byli zbrodniarzami (jak Kaligula i Neron), ale czasami zrobili coś z sensem. 









 

Do centrum wróciliśmy znowu pod Łukiem Etrusków (Bramą Etruską, Łukiem Augusta). Ponownie klucząc różnymi uliczkami, choć innymi, niż tymi, którymi tu doszliśmy, dotarliśmy z powrotem pod Duomo. Po drodze jednak zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca, gdzie można coś zjeść. Jarek proponuje zatrzymać się w mijanej pustej pizzerii. Ja jednak wyszedłem z założenia, że jeżeli we Włoszech jakiś lokal gastronomiczny jest pusty, to znaczy, że nikt do niego nie chce przychodzić, bo mają tam kiepskie jedzenie. Minęliśmy więc ową pizzerię. Zresztą po raz kolejny przypomniałem towarzystwu, że na pizzę to się musimy kiedyś wybrać do Neapolu, a nie w rejony na północ od Rzymu. Podobnie potraktowaliśmy knajpkę specjalizującą się w klopsikach, ale tutaj chodziło o względy zgoła odmienne. Było tam zbyt wielu ludzi, co oznaczało czekanie na stolik. 

W związku z tym wyraziłem głośno to, o czym myślałem od dwóch godzin, a mianowicie, żeby wrócić pod Etruską Studnię do irlandzkiego pubu "Shamrock", bo tam mają w karcie prawdziwie umbryjskie specjały w dość przystępnej cenie. Janiccy i Agnieszka dali się przekonać i tak oto, po pięciu minutach siedzieliśmy przy stoliku w wąskim pasażu w bramie kamienicy przy Piazza Danti 18, naprzeciwko katedry. Tak się jednak złożyło, że jedyny wolny stolik dla czterech osób znajdował się w miejscu nasłonecznionym, co przy upale, jaki panował tego dnia, od razu dało nam się we znaki. Na szczęście zwolnił się stolik w naszym sąsiedztwie, tzn. powyżej nas, bo pasaż, na którym siedzieliśmy znajdował się na terenie wyraźnie pochyłym (na samym dole było wejście do Pozzo Etrusco, czyli studni, którą oglądałem przed południem). 









 







 
 



Daliśmy znać obsłudze, że się przesiedliśmy. Dość sprawnie uprzątnięto stolik z naczyń i sztućców po poprzednich gościach i podano nam karty. Nasze panie zamówiły sobie pennette alla Norcina, a więc z ragu z umbryjskich kiełbasek z Norci (Nursji), a ja umbricelli ai ragout (sic! tak było w karcie, po francusku, a nie po włosku "ragu") di cinghiale, a więc z dzika. Pennette to nieco drobniejsze penne (rurki), zaś umbricelli to makaron długi przypominający nieco grube spaghetti. Jarek natomiast zbojkotował nie tylko umbryjskość, ale nawet italskość naszego posiłku i zamówił sobie wypasionego hamburgera o jednakowoż włoskiej nazwie Mangiafuoco, co oznaczało hamburgerową bułkę z kotletem mielonym, jak się można było spodziewać, ale za to z sałatką, pomidorem, pikantnym salami, tabasco, ketchupem i majonezem. Jedzenie było wyśmienite, dlatego z czystym sumieniem każdemu polecam ten lokal, a na dodatek ceny okazały się naprawdę na polską nauczycielską kieszeń (każde z dań poniżej 9 euro). 

Syci, zadowoleni i nieco jednak już zmęczeni chodzeniem i upałem, a także nieco senni, jak to po dobrym posiłku, zrezygnowaliśmy z ponownego wejścia do Duomo, jak to sobie wcześniej obiecaliśmy (wejdziemy jak tylko nie będzie mszy). Ponownie zanurzyliśmy się w uliczki za katedrą, gdzie natknęliśmy się na budynki różnych wydziałów Uniwerstytetu Perugijskiego (L'Università degli Studi di Perugia), uczelni starej, bo założonej w 1308 roku na mocy bulli papieża Klemensa V. 

W ten sposób doszliśmy do kościoła św. Franciszka, do którego jednak nie weszliśmy, ponieważ wszystkie drzwi do niego były zamknięte na klucz. Za to swoją przepiękną fasadą przyciągnęło nas stojące obok renesansowe oratorium św. Bernardyna. Wnętrze mnie jednak rozczarowało i już miałem wychodzić, kiedy Jola i Jarek zawołali nas z drzwi, które normalnie wziąłbym za wejście do zakrystii. Tymczasem za nimi znajdowała się druga równie duża kaplica z wnętrzem o wiele bardziej zabytkowym. 

Postanowiliśmy powoli wracać na parking, ale czekał nas jeszcze wcale niekrótki spacer pod górę! Przeszliśmy pod Bramą Trazymeńską (Porta Trasimena) zwaną też Łukiem św. Łukasza. Co ciekawe, jest to kolejna część murów miejskich pochodzących z czasów etruskich (III w. p.n.e.).  Pnąc się stromą Via dei Priori,  po drodze  minęliśmy zamknięty kościół Braci Maltańskich i wieżę mieszkalno-obronną (Torre degli Sciri), podobną do tych w Bolonii -- jedyną taką zachowaną w Perugii. Następnie wstąpiliśmy na moment do kościoła św. Agaty z freskami szkoły umbryjskiej. 

Na rogu wąskiej Vie dei Priori i jeszcze węższej Via Benincasa, która jest po prostu bardzo wąskim pasażem dla pieszych, bo tam już nawet najmniejszy włoski samochód by nie wjechał (choć Vespa pewnie tak), zauważyłem tabliczkę ze strzałką informującą, że tuż za rogiem znajduje się cerkiew prawosławna. Zaintrygowało mnie to, a moje towarzystwo udzieliło mi łaskawego zezwolenia na zrobienie kilku kroków w głąb Via Benincasa, żeby móc sprawdzić co to za świątynia. Okazało się, że to cerkiew grecka, pod wezwaniem św. Gerasimosa, ale dostępu do środka broniły zamknięte na cztery spusty drzwi. Co ciekawe, jak później sprawdziłem, w Perugii znajdują się jeszcze inne świątynie prawosławne, w tym jedna obrządku rosyjskiego i dwie rumuńskiego! 










 














































































W końcu wspięliśmy się na poziom Corso Vannucci (pamiętamy kim był Pietro Vannucci?), skręciliśmy w prawo, żeby dojść do twierdzy Rocca Paolina, a tam zjechać ruchomymi schodami do ulicy, z której było już kilka kroków na nasz parking. W automacie Jarek zapłacił za parking, a bilecik, który z automatu wyskoczył, dał na przechowanie Agnieszce, która jednak od razu o tym zapomniała. Już przy wyjeździe, kiedy trzeba było wsunąć bilecik do otworu przy bramce, Jarek spytał o niego moją żonę, co wywołało kilkusekundowy moment paniki, ale na szczęście Agnieszka sobie przypomniała, gdzie go schowała, dzięki czemu szlaban się przed nami otworzył i mogliśmy spokojni, zadowoleni i syci wrażeń, opuścić miasto hrabiów Baglionich i starego Pietra Vanucciego zwanego Peruginem. 

Byliśmy w kolejnym miejscu, gdzie przed nami szlak przetarł Robert Makłowicz. Kolejnym punktem naszego planu był inne miejsce, gdzie pan Robert przebywał, jadł, a nawet gotował. Jechaliśmy nad Jezioro Trazymeńskie.