Nie wiem doprawdy, co większości Polaków mówi nazwa Perugia. Niewielu pewnie skojarzy ją ze stolicą Umbrii, bo i sam region nie jest u nas zbyt popularny. Tak czy inaczej, przed naszą wycieczką do tego miasta, wiedziałem, że jest to miasto rodzinne Perugina, zaś ten zapadł w powszechną pamięć (hmm, jeśli faktycznie zapadł) jako nauczyciel Rafaela. W kręgach historyków sztuki znany jest z pewnością ze swojego charakterystycznego stylu, ale też z opinii, jaką o nim wyraził nie kto inny jak Michał Anioł. Ten zaś powiedział coś mniej więcej takiego, że stary Perugino nie umie malować, a dosłownie, że jest "niezdarny w sztuce", czym oczywiście go śmiertelnie obraził. Na dodatek malując swoje freski w Kaplicy Sykstyńskiej, Buonarotti skuł te, które zrobił wcześniej Perugino. Artysta z Perugii swoje miejsce w historii sztuki ma, ale wśród laików miłujących włoski renesans zawsze pozostanie przede wszystkim mistrzem Rafaela Santiego, który go jednakowoż prześcignął. O ile pamiętamy o "trójcy" Leonardo, Michał Anioł i Rafael, to o Peruginie już niekoniecznie. Tymczasem jego rodzinne miasto okazuje wielką dumę z faktu, że właśnie z niego pochodzi, o czym świadczy ulica i pomnik Pietro Vannucciego. Perugia bowiem czci go pod prawdziwym nazwiskiem, a nie przydomkiem pochodzącym od swojej nazwy. Przyznam, że czytałem wcześniej o tym, ale kiedy stanąłem pod pomnikiem podpisanym "Pietro Vannucci", w pierwszej chwili w ogóle tego nazwiska nie skojarzyłem z Peruginem. Ale nie uprzedzajmy faktów i zacznijmy od początku.
Z naszej kwatery w Spoleto wyruszyliśmy o 9.00. Przez jakieś 60 kilometrów jechaliśmy drogą szybkiego ruchu, choć nie autostradą. Z okien samochodu podziwialiśmy widoki -- jakże inne niż w Emilii Romanii. Szczególną uwagę zwracały kamienne miasteczka w dolnych partiach górskich zboczy. O ile miast na północy, w których byliśmy, też miały średniowieczną historię i nawet jakąś liczbę zabytków z tej epoki, to jednak dominowały tam budowle z wieków późniejszych, osiemnastego i dziewiętnastego. Umbryjskie miasteczka natomiast wyglądały tak, jakby od quattrocenta nic się tam nie zmieniło. Oczywiście to złudzenie, ale proporcje stoją wyraźnie po stronie zabudowań przedbarokowych.
Kiedy dotarliśmy do Perugi, gdzie Jarek już wcześniej wypatrzył parking Partigiano, natknęliśmy się na pewien problem, a mianowicie znaki drogowe okazały się na tyle wzajemnie sprzeczne, że przez jakiś czas szukaliśmy wjazdu na ów parking. Wjazd, jaki znaleźliśmy oznakowany był zakazem ruchu wszelkich pojazdów z wyjątkiem autobusów. Spróbowaliśmy więc znaleźć inny dojazd do parkingu, ale bez skutku, bo zauważyliśmy, że się od niego wyraźnie oddalamy. W końcu Jarek za naszą pełną aprobatą zdecydował się złamać zakaz ruchu. Zawróciliśmy i pomimo znaku wjechaliśmy na parking, po czym już bez problemu znaleźliśmy wolne miejsce dla hyundaia Janickich.
Wyszedłszy po schodach na ulicę na poziomie wyższym od parkingu, dotarliśmy do systemu ruchomych schodów, które wyniosły nas do podziemnych pomieszczeń przypominających groty skalne starej twierdzy o nazwie Rocca Paolina, wzniesionej w latach 1540-1543 wg projektu Antonia da Sangallo Młodszego dla papieża Pawła III. A w owych pomieszczeniach po prostu marzenie wielu chłopaków od lat 2 do 100, a mianowicie wystawa kolejek elektrycznych! Całe mnóstwo wielkich stołów, przy których właściciele (chłopaki w różnym wieku) wystawiali swoje prywatne kolekcje. To były makiety całych krain -- góry, lasy, mosty, miasteczka -- a wszystko to poprzecinane liniami kolejowymi, po których sunęły elektryczne składy! Gdybyśmy nie mieli napiętego planu zwiedzania miasta, najchętniej zostałbym tam kilka godzin. Co więcej, obok wystawy modeli kolejek elektrycznych, ludzie wystawiali też szopki bożonarodzeniowe, choć dalibóg nie był to raczej sezon na te z całą pewnością przesadzone w przepychu i zdobieniach modele skromnej groty pod palestyńskim Betlejem. Po prostu kraina baśni! Długo tam jednak nie zabawiliśmy, ponieważ czekała na nas reszta Perugii.
Kiedy wyszliśmy na powierzchnię i stanęliśmy przed twierdzą, przypomniała mi się historia, jaką specjalnie przeczytałem poprzedniego wieczoru przed snem w książce Wojciecha Karpińskiego, Pamięć Włoch. O tym, że o ile we państewkach Włoch północnych, już w średniowieczu nastąpiły zmiany społeczne, bo oprócz d'Estów, którzy faktycznie wywodzili się ze średniowiecznych feudałów, inne arystokratyczne rody to byli potomkowie parweniuszy, wzbogaconych mieszczan, to w takiej Perugii nadal władza należała do rycerzy. Perugią bowiem rządził nie kupiecki, stary rycerski ród Baglionich, którzy słynęli ze swojej zadziorności (że posłużę się takim eufemizmem.
Zresztą oddajmy głos Wojciechowi Karpińskiemu:
Tu [tzn. w Perugii; SK] również dzielono się najczęściej na dwie grupy: tych, którzy mają władzę, oraz tych, co pragną ją zdobyć. W przeciwieństwie do większości miast włoskich walka między mieszczaństwem a szlachtą zakończyła się w Perugii zwycięstwem arystokracji. Był to jednak triumf częściowy: po pierwsze, cechy rzemieślników nadal miały wiele do powiedzenia, po drugie, żadna z możnowładczych rodzin nie zyskała pełnej władzy – stąd ustawiczne konflikty. Pierwsze miejsce zajmował ród Baglionich, jednak stale musiał okupywać własną pozycję daniną krwi. Co pokolenie wybuchały konflikty, które kończyły się śmiercią kolejnych Baglionich. Ich czyny utrwalone zostały w pasjonujących kronikach, przede wszystkim w najbardziej znanej, obejmującej burzliwe lata 1492–1503, której autorem wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest Francesco Matarazzo.
Pisał, „aby nie pominąć niczego, co wydarzyło się w mieście Perugii, i aby stało się to wiadome każdemu, komu dostaną się do rąk te pamiętniki”. Cel został spełniony. Na historię Perugii patrzymy przez jego kronikę powieloną w licznych opracowaniach. Matarazzo dał niezrównany portret pewnego momentu historycznego. Sam był zwolennikiem Baglionich, ale nawet główny ich przeciwnik, Burckhardt, który uważał ten ród za najstraszniejszy w bogatej przecież galerii włoskich tyranów, czerpał przykłady właśnie z kroniki Matarazza. Do niezapomnianych jej kart należy opis wrześniowego dnia 1495 roku, gdy do miasta niespodziewanie wtargnęli przeciwnicy rodu. Osiemnastoletni Simonetto Baglioni, zaskoczony poza domem, nie chciał na tę wiadomość wrócić do siebie, lecz postanowił sam stawić czoło całej armii: „jeszcze nie strzygł sobie brody, a okazywał takie męstwo i taką śmiałość, i tak zręcznie władał bronią, że zdawał się cudem”. W wąskiej uliczce niedaleko Palazzo dei Priori opierał się coraz to nowym wrogom: wielu pokonał, lecz sam otrzymał dwadzieścia i dwie rany. I przyszedł moment, gdy musiał paść na ziemię i przykryć się tarczą. „W tej sekundzie pojawił się konno Jaśnie Oświecony Astorre Baglioni, cały okuty w lśniącą od złota zbroję z sokołem na hełmie; wyglądał i poczynał sobie jak Mars”. W Simonetta wstąpiły nowe siły. Baglioni zwyciężyli.
Bywały wszakże chwile straszniejsze, gdy waśń dzieliła samych Baglionich. Do historii przeszło zwłaszcza słynne „krwawe wesele” z 1500 roku. Astorre Baglioni miał poślubić księżniczkę Orsini. Kilka dni trwały w Perugii uroczystości. W nocy 15 lipca sprzysiężeni, z Grifonem Baglioni na czele, zamordowali Astorra, Simonetta, Guismonda i innych członków rodu. „Spiskowcy zadali jaśnie oświeconemu Astorre tyle ran, że wystarczyłoby ich piątej części, aby go o zgon przyprawić. Żonę jego także zraniono, następnie zaś zdrajca Filippo, który był śmiertelnym wrogiem jaśnie oświeconego Astorra i chciał jego krzywdy, przez otwór szerokiej rany wsunął dłoń w pierś zmarłego, gwałtownym ruchem, jak powiadają, wyrwał z niej serce i wpił się w nie zębami. Potem jak sługę czy prostaka wywlekli go po schodach na ulicę i tam porzucili nagiego jak go Pan Bóg stworzył”.
Kiedy Perugia przebudziła się następnego dnia, ulice pełne były trupów i krwi. „Gdy znaleziono na ulicy ciała Astorre Baglioniego oraz Simonetta, ludzie, którzy się wokół nich zebrali, a zwłaszcza studenci cudzoziemscy, przyrównywali ich do starożytnych Rzymian, rysy ich bowiem tchnęły niezwykłą szlachetnością i majestatem, a z oblicza Simonetta bił ów wyraz męstwa i dumy, który zawsze malował się na nim za życia i trwał teraz na przekór śmierci”. Spiskowcy budzili odrazę we wszystkich. Atalanta, matka Grifonetta, nie chciała go widzieć.
Tyle Karpiński. Myślę, że ten być może przydługi cytat, bardzo dobrze oddaje atmosferę, jaka panowała w Perugi w XVI wieku.
Po chwili spędzonej pod pomnikiem Pietra Vannucciego, czyli Perugina, ruszyliśmy główną ulicą miasta, czyli "corso" noszącą jegoż imię, w kierunku Duomo, czyli katedry. Po drodze minęliśmy sklepik-nie-sklepik, w każdym razie punkt, w którym można było się poczęstować tartinkami z różnymi pastami truflowymi. Jarek stwierdził, że był tu Makłowicz, ale nie mogłem sobie tego miejsca przypomnieć z youtubowych programów naszego ulubieńca. Maszerując dalej Corso Pietro Vannucci dotarliśmy do Palazzo dei Priori.
Weszliśmy przez portal do dużego hallu, ale do galerii obrazów już nie wchodziliśmy obawiając się efektu przesytu dzieł sztuki, których raczej nie będziemy w stanie zapamiętać. Wyszliśmy więc z powrotem na Corso, podeszliśmy do końca budynku, po czym skręciliśmy w lewo, żeby po schodach znowu do niego wejść, ale od strony Placu 4. Listopada (Piazza IV Novembre). Palazzo dei Priori budowano, jak to w wielu przypadkach włoskich zabytków, długo, a po drodze kolejni budowniczowie wprowadzali zmiany. Wznoszenie gmachu zaczęło się w 1295 r., a skończyło w 1443. Budynek pełnił rolę ratusza, zaś jego część mieściła Collegio del Cambio, czyli siedzibę towarzystwa (gildii) bankierów. Ponieważ nie weszliśmy tam, przegapiliśmy okazję zobaczenia fresków samego Perugina.
Weszliśmy za to do innego pomieszczenia ze ścianami ozdobionymi symbolami heraldycznymi, gdzie akurat trafiliśmy na próbę koncertu. Przy akompaniamencie fortepianu ćwiczyła, jak na moje rozeznanie na wysokim poziomie, jakaś sopranistka. Zanim jednak przysiedliśmy tam na dziesięć minut, podeszliśmy do Fontanny Większej (Fontana Maggiore), z którą wiąże się stara, choć raczej na szczęście od dawna zarzucona tradycja, o której znowu wyczytałem poprzedniego wieczoru u Wojciecha Karpińskiego:
Plac wokół fontanny był sceną dorocznej Bataglia dei Sassi: trudno się dziwić, że w tym kamiennym mieście ulubioną rozrywką była bitwa na kamienie. Dzielono się na dwie grupy. Walczono o zdobycie środka placu. Najpierw występowali chłopcy, lanciatori, którzy obrzucali się kamykami. Koło obiadu bitwa stawała się bardziej zacięta. Pojawiali się armati – uzbrojeni w hełmy, napierśniki, naramienniki i tarcze, w rękach trzymali pałki. Przystępowano do ataku. Nieraz brało w nim udział do dwóch tysięcy mieszkańców. Wreszcie jedna strona ustępowała pola. Nie brak było śmiertelnych ofiar, uważano to jednak za normalną kolej rzeczy i nie szukano zemsty.
No tak, czyli "oj, mój syn stracił życie, ale cóż, na tym przecież polega zabawa." Ludzie średniowiecza mieli jednak podejście do życia nieco odmienne od naszego, więc należy się cieszyć, że epoka ta należy do zamierzchłej przeszłości.
Po wyjściu z sali, w którym odbywała się próba śpiewacza, ponownie podeszliśmy pod fontannę, ale tym razem postąpiliśmy kilka kroków dalej na schody prowadzące do wejścia do katedry. A pod tymi schodami atrakcja! Otóż trafiliśmy na grupę turystów prowadzoną przez przewodnika w stroju renesansowym, któremu towarzyszyła gromadka pomocników również w strojach z epoki.
Perugia była siedzibą biskupa już we wczesnym średniowieczu, ale kościoły katedralne przed postawieniem obecnego Duomo znajdowały się w różnych miejscach. Obecna główna świątynia diecezji powstała wg projektu Fra Bevignate z roku 1300. Budowę rozpoczęto jednak dopiero 45 lat później, a zakończono dopiero w 1490 r. Oficjalna konsekracja katedry nastąpiła natomiast w roku 1569! Świątynia pod wezwaniem św. Wawrzyńca (San Lorenzo) oczywiście przechodziła różne przeróbki, jak się pewnie domyślacie, barokowi dekoratorzy też jej nie przepuścili. Z drugiej strony pewnych robót nigdy nie doprowadzono do końca, np. pokrycie całości zewnętrznych murów biało-różowymi rombami.
Kiedy weszliśmy do środka szybko się zorientowaliśmy, że nie mamy jak podejść do ołtarza głównego, ani nawet w jego pobliże, ponieważ przecież była niedziela i akurat trwała msza. Wycofaliśmy się więc i ruszyliśmy w kierunku studni etruskiej, o której wyczytaliśmy w przewodniku.
Przekroczywszy bramę, za którą ciągnął się wąski pasaż, minęliśmy pub "Shamrock", co jest o tyle istotne, że pomimo irlandzko brzmiącej nazwy, bo i "pub" i "koniczyna", to zwróciłem uwagę na menu, w której figurowało kilka potraw nie tylko włoskich, ale wręcz umbryjskich. Wiedziałem, że dojście do zgody na lokal, w którym mieliśmy spożywać południowy posiłek, nie przychodziło nam zwykle łatwo, ale ponieważ do pory pranzo brakowało jeszcze jakiejś godziny, miałem czas na zebranie wszystkich pokładów siły perswazji, żeby towarzystwo przekonać do powrotu w to miejsce.
Tymczasem przeszliśmy między stolikami pubu "Shamrock" i doszliśmy do wejścia do budynku, w którym znajdowała się kasa biletowa i niewielka poczekalnia do studni etruskiej. Wejście kosztowało 3 euro, ale moje towarzystwo postanowiło zaoszczędzić i do obejrzenia zabytku tajemniczego ludu, którego języka do dziś nie rozszyfrowano, oddelegowało mnie, z czego się niezmiernie ucieszyłem. Po zakupie biletu trzeba było trochę poczekać na miejsce we właściwej poczekalni, a tam stanąć w kolejce i czekać na zmianę sygnału na tablicy świetlnej przed wejściem do zabytku. Podczas oczekiwania na wejście obejrzałem na ekranie przy wejściu filmik nt. konstrukcji tejże studni, w której zastosowano całkiem zmyślne rozwiązania techniczne. W końcu się doczekałem i wkroczyłem do pomieszczenia mieszczącego podziemną część studni z czasów, kiedy w Perugii władzę sprawowali Etruskowie. Oczywiście w takich przypadkach największe znaczenie ma nastawienie emocjonalne. Po prostu ta dość prosta konstrukcja pewnie nie zrobiłaby na mnie wrażenia, gdybym nie wiedział, że jest w tym miejscu od tylu lat i że zbudowali ją przedstawiciele niezwykłej kultury, z której Rzymianie -- naród prostych rolników -- czerpali pełnymi garściami.
Samo zwiedzanie wnętrza studni trwało niezwykle krótko, bo tez było to tylko jedno niewielkie pomieszczenie. Liczyłem trochę na to, że będzie się tam chodzić po różnych poziomach, ale moje nadzieje okazały się płonne.
Kiedy wyszliśmy już razem na zewnątrz trafiliśmy na część naziemną tej samej studni, która jednak nie miała już z Etruskami nic wspólnego, ponieważ jest barokowym reliktem XVIII wieku. Po chwili wróciliśmy na Corso Vannucci, po czym skręciliśmy do punktu informacji turystycznej przy tarasie widokowym Porta Sole. Nasyciwszy oczy widokiem panoramy Perugii, poszliśmy do kaplicy świętego Sewera (San Severo), gdzie chcieliśmy zobaczyć freski Perugina i jego o wiele sławniejszego ucznia, Rafaela z Urbino.
Żeby wejść do samej kaplicy trzeba było poczekać w krótkiej kolejce po bilety. Kolejka była krótka, ale za to czekanie trochę dłuższe niżby to wynikało z liczby osób przed nami. Otóż kobieta za kontuarem starała się być bardzo pomocna wobec pary młodych ludzi. Dziewczyna i chłopak kilka razy już dziękowali i byli gotowi wejść do kaplicy, a pani od biletów jeszcze dorzucała kilka cennych rad na temat tego, co jeszcze mogą w Perugii zobaczyć, mimo, że młodzi wcale o to już nie pytali. Doszedłem do wniosku, że kobiecie sprawiało radość obcowanie z atrakcyjnymi ludźmi (a może jednym z nich) i chciała jak najdłużej sycić oczy ich widokiem. A może po prostu chciała być miła. Jednakowoż dla pozostałych turystów stojących w kolejce jej uprzejmość nie przekroczyła już kilku standardowych zwrotów.
Nie mogę absolutnie powiedzieć, że fresk Rafaela i Perugina (w takiej kolejności, bo młody geniusz z Urbino namalował jego górną część w 1505 r., zaś niemal 15 lat po swoim uczniu stary mistrz pochodzący z samej Perugii uzupełnił pozostałe) nie zrobił na nas wrażenia. Problem w tym, że był tylko jeden, a kapica św. Sewera okazała się taka mała. Myślałem, że zobaczymy więcej malowideł na co najmniej czterech ścianach. Było tylko jedno. Ale za to częściowo było to dzieło Rafaela!
Po wyjściu z kaplicy zapuściliśmy się w gęstą sieć wąskich a uroczych uliczek w poszukiwaniu Łuku Etrusków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz