Droga przez region Marche okazała się zupełnie inna niż, to, do czego przyzwyczailiśmy się w Emilii Romanii. Tam tylko podczas wycieczki do Canossy mieliśmy dość krótki fragment jazdy po górskich zakolach i serpentynach. Teraz przemierzaliśmy całkiem pokaźny odcinek tego typu. Szosy były wąskie i kręte, raz prowadzące pod górę, raz w dół. Czyli takie trochę Bieszczady albo inne Beskidy.
Wąskie drogi kręto prowadzące między wsiami i miasteczkami, to jeszcze nie były Apeniny, bo do nich dopiero zmierzaliśmy, ale teren wysokich pagórków. W tych warunkach trudno było rozwinąć jakąś prędkość, która pozwoliłaby nam szybko pokonać zaplanowaną trasę, w związku z czym w pewnym momencie jazda po zalesionych wzniesieniach zaczęła nas nużyć. W końcu jednak dotarliśmy do miasta otoczonego murami! Jak w średniowieczu! Tutaj w dodatku nie miałem wątpliwości co do ich autentyczności! Dojechaliśmy bowiem do Urbino, miasta, a właściwie miasteczka (15,5 tys. mieszkańców, czyli mniej niż Hajnówka, ale przecież państwo, z którego niedawno wyjechaliśmy to też "miasteczko" o ludności poniżej 30 tysięcy). Bardzo mi zależało na zahaczeniu o to miejsce, przede wszystkim z powodu tego, że urodził się tam Raffaello Sanzio, znany bardziej jako Rafael Santi.
Zdaję sobie sprawę z tego, że odwiedzanie miejsc urodzenia, albo krótkiego pobytu jakiegoś sławnego człowieka, to rodzaj swoistego fetyszyzmu, bo przecież fakt przyjścia na świat w danym miejscu nie determinuje sukcesów w miejscu zupełnie innym. A Rafaela znamy z dzieł, które z Urbino nic wspólnego nie miały. Niemniej każdy pretekst jest dobry, żeby odwiedzić zabytkowe miasto. Urbino bowiem, oprócz swojej dość przypadkowej roli miejsca narodzin jednego z trzech gigantów renesansowego malarstwa, ma niezwykle ciekawą historię. Kto by się chciał nią zainteresować, ten oczywiście znajdzie mnóstwo informacji w bibliotekach i w internecie. Natomiast kilka ciekawostek z historii miasta jest dla mnie pretekstem do refleksji natury ogólnej.
Wiemy np., że w 1502 roku Leonardo da Vinci przybył do Urbino w ramach swojej pracy dla Cesara Borgii (syna papieża Aleksandra VI, czyli Rodrigo Borgii), co wzbudza masę kontrowersji spowodowanych swoistym dysonansem poznawczym. Oto bowiem ikona renesansu i geniusz wszechczasów najmuje się do pracy u jednego z największych łobuzów swojej epoki. Podobno Cesare Borgia był tym "księciem", którego Nicolo Macchiavelli miał w głowie, kiedy opisywał władcę idealnego. Jak wiemy, florentyński filozof i dyplomata usprawiedliwiał czyny powszechnie uznawane i wtedy i dzisiaj za nieetyczne, jeżeli służyły większemu dobru, ale wiele potwornych czynów Cesare'a Borgii nie służyło żadnemu dobru, a obracało się wprost w czyste nieszczęście. Jakim człowiekiem był Leonardo, że pojechał do Marche, w tym do Urbino, żeby się spotkać i rozpocząć służbę dla żądnego władzy okrutnika? Czy wolno nam go ocenić jako "kolaboranta", tak jak niektórzy dzisiaj lubią oceniać naukowców pracujących na prominentnych stanowiskach akademickich w czasach komunizmu? Czy sam był człowiekiem na tyle nieczułym na krzywdę innych, że praca dla krzywdziciela mu nie przeszkadzała? A może zacietrzewienie polityczno-ideologiczne było mu do tego stopnia obce, że okrucieństwa papieskiego syna w ogóle do niego nie docierały?
Istnieje też hipoteza, że Leonardo szpiegował Borgię na rzecz swojej ojczyzny, czyli Florencji, ale osobiście byłby co do tego bardzo sceptyczny. Tak czy inaczej, krótki pobyt w Urbino genialnego konstruktora i malarza wiąże się z jego służbą dla Cesare'a Borgii, i co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Ciekawe są też dzieje własności Urbino. Generalnie nazwa całego regionu Marche to nic innego, jak znana nam z historii rejonów nam bliższych marchia, czyli prowincja pograniczna, której zarządca miał dodatkowe uprawnienia i obowiązki wojskowe, niż zwykły hrabia, czyli administrator prowincji wewnątrz kraju. Marche w Italii było marchią imperium Franków, zanim jeszcze przekształciło się w odrodzone cesarstwo rzymskie (800). Ojciec Karola Wielkiego, Pepin Krótki, podarował Urbino papieżowi. W czasach pełnego średniowiecza miasto uzyskało względną swobodę jako niezależna komuna (gmina, albo republika) miejska. Ustrój ten miał tutaj jednak mniej szczęścia niż w San Marino, bo na początku XIII wieku obrotna rodzina Montefeltro tak potrafiła zmanipulować mieszczan Urbino, że zaczęli ich wybierać na podestów. Sprawując ten urząd na podstawie "demokratycznego" mandatu, tak utrwalili swoją władzę, że mimo przejściowego buntu obywateli i sojuszu z komuną Rimini, zbudowali sobie tak silną grupę zwolenników, że do władzy powrócili i utrzymali się przy niej do 1508 r. Już Fryderyk Barbarossa nadał Montefeltrom tytuł hrabiowski, co przyczyniło się do tego, stali się wiernymi gibelinami, czyli poplecznikami niemieckiej dynastii Hohenstaufów.
Federico da Montefeltro, rządzący od 1444 r., po śmierci swego przyrodniego brata Oddantonia, któremu papież Eugeniusz IV nadał tytuł książęcy, sam ów tytuł przyjął 30 lat po objęciu rządów. Został mu on nadany przez papieża Sykstusa IV po tym, jak wydał swoją córkę, za papieskiego nepota. Status Urbino został więc podniesiony również formalnie, bo faktycznie Federico i tak był władcą energicznym, który doprowadził swój dwór do świetności. To właśnie tam Baltasare Castiglione napisze swojego "Dworzanina". Federico da Montefeltro to, jak się przypuszcza, kolejny obok Cesare'a Borgii pierwowzór idealnego księcia Nicolo Machiavellego.
Ostatnim władcą z rodu Montefeltro był Guidobaldo, syn Federika, który zmarł bezdzietnie w 1508, kiedy to księstwo Urbino przeszło pod rządy jego siostrzeńca Francesco Marii della Rovere. Od tej pory della Roverowie rządzili miastem do roku 1626, kiedy to papież Urban VIII księstwo zlikwidował i włączył Urbino pod bezpośrednią administrację papieską.
I tutaj nasuwa się skojarzenie z podobnym losem Ferrary, która po likwidacji władzy d'Estów została włączona już bezpośrednio do dominiów papieskich, po czym stała się prowincjonalnym miasteczkiem. Do świetności Urbino już nie wróciło. To z kolei prowokuje do refleksji na temat roli decentralizacji w ożywianiu terenów peryferyjnych. Dopóki Urbino i Ferrara były samodzielnymi centrami władzy, były też kwitnącymi ośrodkami gospodarki i kultury. Po wprowadzeniu centralnej władzy Rzymu (papieskiego), stały się śniętymi prowincjonalnymi mieścinami.
Trudno tez się oprzeć refleksji nad oszałamiającą karierą rodu della Rovere. Zaczęło się przecież bardzo skromnie. Leonardo della Rovero handlował w Savonie (Liguria) rybami, ale jego syn Francesco wspiął się na wyżyny hierarchii kościelnej, przyjmując imię Sykstusa IV. Coś takiego w innych częściach Europy było praktycznie niemożliwe. Dzieciak z biednej rodziny wstępuje do szkoły franciszkańskiej, żeby po jakimś czasie stać się członkiem tego zakonu, skończyć szkoły i studia teologiczne, zostać prowincjałem franciszkanów na Ligurię, a potem zakonu tego generałem, dostać godność kardynała, a następnie zostać wybranym na papieża, to droga naprawdę imponująca.
Dopiero jednak tron papieski otworzył wrota raju całej rodzinie. Francesco, już jako Sykstus IV, był bowiem dobrym wujkiem, i na wszelkie sposoby ułatwiał karierę swoim siostrzeńcom, równocześnie budując sieć wzajemnego wspierania swoich dążeń. Sześciu swoich bliskich krewnych uczynił kardynałami, w tym bratanka Giuliano, który potem zostanie papieżem Juliuszem II.
Oprócz budowania potęgi swojej rodziny, był sprawnym administratorem, nie wahającym się pobierać haraczu od rzymskich prostytutek, a nawet otworzyć domu publicznego ze środków państwowo-kościelnych. Z jego pontyfikatem wiąże się rozpropagowanie kultu maryjnego, poparcie dla zakonów żebraczych (zwłaszcza franciszkanów), a także z początkiem hiszpańskiej inkwizycji.
To tyle dygresji sprowokowanych faktem, że dzięki zaradności stryja, jeden z della Roverów został zięciem Montefeltrów, a jego syn księciem Urbino. Taka kariera, moi drodzy, to tylko w Italii!
Objechawszy spory kawałek obwodu murów miejskich, znaleźliśmy wreszcie parking -- niewielki, ale za to z wolnymi miejscami. Następnie musieliśmy przejść jakieś dwieście metrów wzdłuż owego elementu fortyfikacyjnego, żeby znaleźć wejście do miasta. Ponieważ nie studiowaliśmy wcześniej jego topografii, uruchomiłem nawigację google w swoim telefonie, dzięki czemu okazało się, że jesteśmy praktycznie na tej ulicy, którą wystarczy pójść prosto, żeby dotrzeć do Palazzo Ducale i potem do domu, gdzie urodził się Rafael Santi. Tak, ulica była prosta, ale za to prowadziła niezwykle stromo pod górę. O ile w San Marino ulice ułożone były "tarasowo", czyli równolegle do siebie, dzięki czemu podejścia nie były tak ostre. Tutaj trzeba było iść "na krechę", tylko że pod górę. Ulica była wąska z grupkami turystów i tubylców, co nie stanowiło żadnej przeszkody dla samochodów. Właściwie widok ruchu motorowego na wąskich średniowiecznych uliczkach włoskich miasteczek powinien już po dwóch dniach stać się dla mnie czymś normalnym, a jednak przez kilka kolejnych dni w Umbrii, widok korków na ulicach, po których miałbym obawy jeździć rowerem, tak są wąskie, nadal wprawiał mnie w stan niemego podziwu.
W Urbino czuło się średniowiecze i wczesny renesans! Idąc wśród tych kamiennych zabudowań doszliśmy do Pałacu Książęcego, do wnętrza którego jednak nie weszliśmy, bo zrobiło się nieco późno, a my mieliśmy jeszcze kawałek drogi do Spoleto. Po przeciwnej stronie Palazzo Ducale znajduje się natomiast wydział literatury i języka Uniwersytetu Urbino! No właśnie, miasteczko mniejsze od Hajnówki od 1506 roku posiada wyższą uczelnię! A jej budynki to zabytki otoczone innymi zabytkami. Pomyślałem sobie "O Boże jak ja bym chciał tu studiować!" Miasto małe, cisza, spokój, a więc warunki idealne do czytania i kontemplacji.
Spytałem umundurowanej kobiety, czyli pracownicy muzeum w Palazzo Ducale, jak dojść do domu Rafaela. Po otrzymaniu instrukcji, zajrzeliśmy jednak najpierw do barokowej katedry, która, jak się pewnie domyślacie, nie zrobiła na mnie większego wrażenia, bo jakie wrażenie może zrobić barok w otoczeniu renesansu i gotyku.
Dom, w którym urodził się Rafael Santi, jakoś tak niczym specjalnie się nie różnił od innych tego typu kamienic. Ale zaliczyliśmy to miejsce i to się liczy!
W drodze powrotnej zajrzeliśmy jeszcze do dwóch niewielkich kościołów i żwawym krokiem pomaszerowaliśmy tym razem w dół w stronę wyjścia z obrębu murów miejskich, potem na parking i po chwili znowu jechaliśmy górskimi drogami podziwiając malownicze widoki Marche, które w pewnym momencie płynnie przeszły w równie malownicze widoki Umbrii.
Widoki widokami, ale jednak z ulgą powitaliśmy prostą drogę, na której można było nieco przyspieszyć. Nie była to jakaś autostrada, ale taka zwykła szeroka szosa z poboczem. Po drodze mignęła mi tabliczka z napisem "Roma". Pomyślałem, że to musi być jakaś mała miejscowość, a może nawet jakaś umbryjska wioska przypadkowo nazywająca się tak samo jak stolica Italii. Zerknąłem jednak do telefonu na mapy google i ze wzruszeniem skonstatowałem, że znajdujemy się 60 km od Rzymu. Tego Rzymu! Niestety nic z tego faktu nie wynikało, ponieważ Rzymu w naszych tegorocznych planach nie było, więc marzenia o jakimś szybkim wypadzie do stolicy należało sobie wybić z głowy.
Do Spoleto dojechaliśmy jeszcze za widna. Na naszą kwaterę dostaliśmy się postępując wg instrukcji wysłanej esemesem. Jarek podał właścicielce mój numer telefonu, żebyśmy się mogli szybciej porozumiewać. Otworzyliśmy więc skrytkę z kluczem, weszliśmy do środka, zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na zakupy do Lidla.
Nasza
kwatera znajdowała się ponad kilometr od centrum Spoleto, więc kiedy
tam dojechaliśmy, chcieliśmy jak najkrótszą drogą dotrzeć do sklepu,
który widzieliśmy z daleka, ale Jarek w ostatniej chwili dostrzegł znak
zakazu skrętu w ulicę z Lidlem. Musieliśmy więc znaleźć jakąś drogę
okrężną. I tutaj mieliśmy okazję doświadczyć samemu jazdy wąskimi
uliczkami górskiego średniowiecznego miasta. Krążyliśmy tak, że zaczęła
nas ogarniać nerwowa atmosfera, zwłaszcza, że Jola należy do tych żon,
które w pewnym momencie zaczynają wygłaszać krytykę wobec zdolności
nawigacyjnych swoich mężów. Na szczęście w końcu do tego nieszczęsnego
Lidla dotarliśmy. Jarek natomiast zdał na medal egzamin na kolejną sprawność kierowcy. Jak już wspomniałem, te uliczki włoskich miasteczek są tak wąskie, że nie wiem, czy odważyłbym się nimi jechać nawet rowerem, a Włosi jeżdżą samochodami. No i Jarek też się tego w lot nauczył. Przy tym w pewnym miejscu jakiś przechodzień pokazał nam (ech ta sugestywna gestykulacja Włochów), że możemy bezpiecznie jechać, bo jezdnia jest na tyle szeroka, że Jarka hyundai się zmieści. Uwielbiam Włochów za tę przypadkową życzliwość, której tak często doświadczaliśmy w słonecznej Italii.
Trzeba powiedzieć otwarcie, że ten Lidl w Spoleto mnie rozczarował. Pierwsze, co mnie uderzyło to asortyment włoskich produktów żywnościowych, zwłaszcza makaronów, które były dokładnie takie same jak te, które można dostać w Lidlach polskich. Żadne więc uznane marki, żadnych makaronów z wytwórni rodzinnych. Na szczęście były jajka i guanciale, ale nie było pecorino romano, w związku z czym do naszej wieczornej carbonary zakupiłem parmezan. Nie było natomiast problemu z wyborem wina.
Na kwaterze napisałem esemesa do właścicielki, czy mogłaby nam dostarczyć jakiś wiatrak, bo w mieszkaniu nie było klimatyzacji, ale odpisała mi, że dom ma tak grube mury, że w naturalny sposób utrzymuje chłód. To akurat okazało się prawdą.
Po carbonarze mojego autorstwa wystawiliśmy krzesła przed dom i w spokojnej luźnej atmosferze oddaliśmy się spożywaniu wina. Zrelaksowani mogliśmy ze szczerą satysfakcją powiedzieć "Witaj Umbrio!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz