Umbria jest regionem, który wziął swoją nazwę od starożytnych Umbrów, czyli italskiego plemienia/narodu podbitego przez Rzymian i ostatecznie zlatynizowanego. Język umbryjski, podobnie jak sabelski, samnicki czy oskijski, należy do tej samej, italskiej właśnie, grupy językowej, co język Latynów mieszkających wokół Rzymu. Wiemy jednak, że mimo dużych podobieństw, które pewnie pozwalały tym ludom porozumiewać się nawet bez tłumacza, klasyfikujemy ich mowę jako osobne języki. Historia może nie warta byłaby wzmianki, no bo cóż. Wszyscy wiemy, że silniejsi, czy też lepiej zorganizowani mieszkańcy miasta o nazwie Roma podporządkowali sobie najpierw mówiących identycznym językiem swoich najbliższych sąsiadów czyli Latynów i Sabinów, a potem zrobili to samo z sąsiadami dalszymi. Charakter rzymskiego podboju i panowania był jednak na tyle oryginalny, że współczesnemu człowiekowi trudno sobie ten fenomen wyobrazić. Wszyscy pewnie słyszeli o słynnej rzymskiej zasadzie "dziel i rządź". Rzymianie bowiem nigdy nie wcielali podbitych terenów bezpośrednio do terytorium swojego miasta-państwa, a to właśnie z tego względu, że było to po prostu miasto. Koncepcja państwa terytorialnego dopiero się kształtowała, np. w Persji. Dla Greka, Etruska, czy Latyna właśnie to miasto było podstawową jednostką, z którą obywatel się utożsamiał. I teraz to miasto, to znaczy Rzym, zaczął sprawować kontrolę nad podbitymi ludami, które nazywał "sprzymierzeńcami" (przymierza bowiem nigdy nie są równe, demokratyczne ani sprawiedliwe). Każdemu sprzymierzonemu ludowi Rzymianie nadali inne prawa i przywileje w stosunku do obywateli metropolii. Jedni mogli np. przyjechać do Rzymu, osiedlić się tam i po jakimś czasie otrzymać obywatelstwo tego miasta władców, a inni nie. Jedni mogli się ożenić z Rzymianką, a inni nie. Itd. itp. Dlatego "sojusznicy" nie mieli wspólnych interesów z innymi "sojusznikami", nie było między nimi stosunków "poziomych", bo wszystkie sprawy między sobą mogli załatwić tylko za pośrednictwem Rzymu.
I w pewnym momencie dzieje się rzecz przedziwna. Sojusznicy się jednoczą przeciwko Rzymowi (90-88 p.n.e.) nie po to, żeby zniszczyć ciemiężyciela, ale żeby Rzym nadał im wszystkim pełne prawa swoich obywateli. Przyzwyczajeni do rebelii i wojen w imię lokalnych partykularyzmów i ciemiężonych nacjonalizmów małych narodów w obronie swojej niepodległości i tożsamości, trochę głupiejemy, kiedy czytamy, że ludy o konkretnej i okrzepłej tożsamości, chcą z niej zrezygnować i zostać bezpośrednio wcieleni w system ciemiężyciela. Ba, nawet o to toczą wojnę!
Tymczasem ci sprzymierzeńcy, którzy się nie zbuntowali faktycznie obywatelstwo rzymskie otrzymali już w roku 90 p.n.e., ale w praktyce zaraz po wojnie wszyscy mieszkańcy Italii mogli się cieszyć upragnionymi prawami. Język łaciński wyparł języki lokalne nie od razu, ale za to konsekwentnie. Dlatego okazało się, że byłem w błędzie, kiedy uważałem, że obecny dialekt włoskiego, jakim się mówi w Umbrii zawiera pozostałości dawnego języka Umbrów. Doczytałem, że lingwiści stanowczo twierdzą, że nie. Współczesny język, jakim się mówi w tym regionie wywodzi się z lokalnej odmiany łaciny, podobnie jak cały szereg innych współczesnych języków i dialektów w krajach romańskojęzycznych.
Umbrowie, podobnie jak ich bliscy sąsiedzi Etruskowie (ci z kolei Italikami nie byli, a ich języka do dziś do końca nie rozszyfrowano) zniknęli z kart dziejów. Natomiast po burzliwych dziejach u schyłku cesarstwa, region ten został zajęty przez ostatnią falę germańskich barbarzyńców, a mianowicie Longobardów. Nawet jeśli w pewnych okresach uznawali oni władzę króla rezydującego w Pawii (do której nie udało nam się dotrzeć w roku poprzednim), to niemal całą Italię pokrywały księstwa i hrabstwa, które praktycznie cieszyły się niezależnością. Przykładem takiego longobardzkiego państewka było również księstwo Spoleto. Jak wiemy, kres potędze Longobardów na półwyspie położyli Frankowie, ale styl architektoniczny, w jakim budowano kościoły, jeszcze w XII wieku, nazywa się stylem longobardzkim.
W tekstach polskich znajdziemy informację, że styl, w jakim zbudowano spoletańską katedrę Wniebowzięcia NMP pod koniec XII wieku, to romanizm, podczas gdy teksty włoskie nazwą go stylem longobardzkim, kwalifikowanym jako jeden ze stylów przedromańskich. Zostawmy jednak akademikom spory na temat niuansów sklepień i kapiteli, i po prostu oddajmy hołd pięknu i harmonii, jakiej doświadczyliśmy obcując z tą szlachetną budowlą. Widok świątyni z poziomu Piazza Duomo jest imponujący. Środek zaś zdobią freski autorstwa malarzy z epoki znacznie późniejszej, a mianowicie Pinturicchia i Fra Filipe Lippiego, który jest tam zresztą pochowany. Całe wnętrze przebudował i rzeźbami "opatrzył" w 1640 r. Bernini, a więc dokonał "brutalnej barokizacji", ale cóż? W epoce baroku barokizowano wszystko, co się dało. Wypada tylko być wdzięcznym dziwnym zbiegom okoliczności, że mimo tych wysiłków siedemnasto- i osiemnastowiecznych "ulepszaczy" tyle się we Włoszech ostało zabytków z epok wcześniejszych. Berniniemu zaś wdzięczny jestem za to, że nie ruszył longobardzkiej czy też romańskiej fasady. Oczywiście piszę szczerze, ale nieco z przymrużeniem oka, bo jednak Bernini wielkim rzeźbiarzem był!
Wróciliśmy po schodach w górę, przeszliśmy znowu obok Pałacu Arcybiskupiego, gdzie nawet zajrzałem na dziedziniec, ale wszystkie drzwi były tam pozamykane, oprócz Muzeum Diecezjalnego, które nas jednak nie interesowało, i zjechaliśmy windą z powrotem do tunelu z ruchomymi chodnikami, żeby się nimi przemieścić na nieco wyższy poziom. I faktycznie, na powierzchnię wyszliśmy znowu przy samej katedrze, tyle, że na ulicy na wyższym poziomie, z której do katedry bezpośrednio nie dałoby się dojść. Dalej poszliśmy już piechotą podziwiając panoramę miasta z wysokości.
Po drodze minęliśmy windę, którą można było wjechać do twierdzy, która zasłynęła całkiem niedawno, bo mniej niż pół wieku temu, jako więzienie, w którym trzymano terrorystów z Czerwonych Brygad, a także niedoszłego zabójcę papieża Jana Pawła II, tureckiego terrorystę Ali Agcę. Zwiedzanie twierdzy-więzienia było możliwe tylko z przewodnikiem, co wiązało się z kosztami i poświęceniem czasu. Poza tym chyba nikt z nas nie jest miłośnikiem historii włoskiego systemu penitencjarnego, więc poszliśmy dalej niespiesznie oddalając się od windy wożącej turystów do tego przybytku kaźni.
I tak sobie spacerując dotarliśmy do "mostu rzymskiego", czyli akweduktu (jeśli ktoś nie pamięta ze szkoły, akwedukt to nie tylko most, ale również "szlak wodny", czyli rurociąg doprowadzający wodę do miast), tyle że niekoniecznie naprawdę rzymskiego, ponieważ jego powstanie datuje się na XIII wiek. W ten sposób studiowanie historii Italii pogrąża w gruzach nie pozostałości starożytnego Rzymu, ale nasze pojęcie o średniowieczu. Owszem, cywilizacja Italii doznała poważnego uszczerbku już w IV w. naszej ery, nie wspominając o kolejnych pięciu, a nawet sześciu wiekach, ale mimo wszystko ciągłość pamięci o spuściźnie imperium na terenie Italii nieustannie zadziwia!
Już na wysokości średniowiecznego akweduktu Jola rzuciła propozycję, żeby obejść twierdzę dookoła, bo droga była, i wrócić do centrum Spoleto od drugiej strony. Tutaj niestety, a może stety, ogarnęły nas (tak, mnie też!) wątpliwości co do celowości i ekonomiczności takiego planu, w związku z czym wróciliśmy tą samą drogą, jaką do tego miejsca doszliśmy. Dotarłszy do wejścia do windy, zjechaliśmy w tym samym miejscu, w którym wyjechaliśmy na górę, i ruchomymi chodnikami dojechaliśmy z powrotem w okolice Duomo, gdzie zaczęliśmy szukać tzw. "domu rzymskiego". Nie uprzedzając faktów, wystarczy, że powiem, że go nie znaleźliśmy.
Spokojnym spacerem dotarliśmy do Piazza del Mercato i to od strony ulicy, która wychodziła prosto na przepiękną fontannę. Dla nas natomiast jej piękno polegało przede wszystkim na tym, że można było się z niej napić wody. Upał i pragnienie dały nam się bowiem już solidnie we znaki.
Sklep, który znajduje się po przeciwnej stornie przejścia między stronami placu, wydał mi się tym, w którym był kilka miesięcy wcześniej Robert Makłowicz. Kiedy jednak zajrzałem do środka, zdałem sobie sprawę z tego, że mimo to, że było to kolejne fantastyczne miejsce dla miłośnika umbryjskich specjałów kulinarnych, sklepem odwiedzonym przez naszego idola nie było.
Udawszy się w stronę przeciną Placu Rynkowego trafiliśmy jednak na sklep, w którym można było usiąść przy stoliku i zamówić sobie pranzo. Sklep nazywa się Forno Rosticcerla Santini i tutaj naprawdę Robert Makłowicz jadł i wielce zachwalał strangozzi z truflami! O, moi drodzy! Jakże moglibyśmy my nie zrobić tego samego?! Zjeść tam, gdzie jadł Makłowicz! Strangozzi z truflami to może nie jest coś, co by powalało na kolana, ale "u nos tego nie ma!". więc wszystko i tak spałaszowaliśmy ze smakiem (bo też smaczne było). Bonusem całej sytuacji był widok dziewczyny za ladą, która właśnie przygotowywała świeże strangozzi! To, co oni tam serwowali, albo sprzedawali na wynos, to była autentyczna produkcja tego miejsca! Coś pięknego!
Dziedziniec pałacu arcybiskupiego. Wszystko pozamykane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz