czwartek, 21 lipca 2022

Krasnogruda, Sejny i Danowskie (7 lipca 2022)

We czwartek nasz pobyt w Hołnach Mejera dobiegł końca. Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy nasze rzeczy do samochodu i oddaliśmy klucz od naszych pokoi panu Darkowi. Przy okazji spytałem, co się stało z rowerami, że w tym roku ich nie ma, na co otrzymałem odpowiedź nieco zdziwionym tonem, że przecież są i cały czas były, tylko w innym miejscu -- pod dachem. No cóż! Nie czas było na żale, zwłaszcza, że można było je mieć tylko do siebie, bo przecież mogłem wcześniej spytać. To jednak, że tego nie zrobiłem można uzasadnić faktem, że nie bardzo byłby czas z tych rowerów skorzystać. Najwyżej pierwszego dnia i w środę po powrocie z Trok, kiedy przestało padać. 

Posiedzieliśmy sobie jeszcze trochę na pomoście obiecując sobie, że tu jeszcze przyjedziemy na taki zwyczajny, nasz polski, wypoczynek -- bez napinki związanej ze zwiedzaniem. Możliwe, że na stare lata się zmienimy, ale na razie nie wróżę takim planom wielkich sukcesów. Chyba mamy, no przynajmniej niektórzy z nas, ADHD, bo siedzenie w jednym miejscu nas jednak potwornie nudzi już po jednym dniu. 





 

Ponieważ pierwszego dnia nie wykryłem rowerów, a na podróż łodzią wiosłową po jeziorze nikt nie miał ochoty, naszą wycieczkę do Krasnogrudy przesunęliśmy aż na dzień ostatni naszego krótkiego wypadu wakacyjnego. Ruszyliśmy więc szosą w kierunku Augustowa, ale skręciliśmy w pierwszą boczną drogę. Innej zresztą wcześniej być nie mogło, bo po naszej prawej cały czas mieliśmy jezioro Hołny. Objechaliśmy je więc i trafiliśmy do bramy dworu, który był naszym celem. Wjechaliśmy przez nią na teren majątku i zaparkowaliśmy w pobliżu zabudowań. 

W dworze Kunatów w Krasnogrudzie byliśmy z Agnieszką w zeszłym roku, też podczas krótkiego pobytu w Hołnach Mejera. Zwiedzaliśmy wtedy nawet jego wnętrze. Tym razem sobie darowaliśmy, ponieważ mówiąc szczerze nie ma tam zbyt wielu oryginalnych sprzętów. Kiedy Jarek dostawał pieczątkę do swojego słynnego notatnika, Agnieszka tylko pokazała Joli salę, której podłoga stanowiła mapę, natomiast nad nią unosiły się zawieszone na nitkach makiety domów. Była to swego rodzaju dokumentacja projektu sprzed kilku lat, który polegał na wywiadach z mieszkańcami okolicznych wsi (głównie litewskojęzycznych), którzy pamiętali przedwojenny dwór i jego właścicieli. Często byli to ludzie, którzy dla dworu pracowali. 

Pierwotnie, w XVIII wieku dwór należał do rodziny Eysymontów. Tak na marginesie, nazwisko to wskazuje, że właściciele byli potomkami jaćwieskich kunigasów, których część uniknęła śmierci z rąk polskich (mazowieckich), ruskich i krzyżackich, salwując się ucieczką na Litwę. W XIX wieku majątek przeszedł w ręce Teofila Kunata, a póżniej należał do jego syna, Bronisława. Pod koniec dwudziestolecia jego spadkobierczynie, Gabriela z Kunatów Lipska i Janina z Kunatów Niementowska  prowadziły we dworze pensjonat dla letników. Ponieważ matka Czesława Miłosza Kunatówna była de domo, były to jej kuzynki. Sam późniejszy noblista spędzał tam w młodości wakacje. Po obaleniu komuny w Polsce stał się on jednym ze spadkobierców dworu w Krasnogrudzie, ale razem z innymi współspadkobiercami oddał go w dzierżawę stowarzyszeniu "Pogranicze". 

Najpierw poszliśmy na pomost, z którego widać bardzo wyraźnie, że znajduje się dokładnie na wprost pomostu ośrodka PB w Hołnach Mejera. Później obeszliśmy sam główny budynek dookoła, żeby trafić do kawiarni na dole. Ponieważ administratorzy nie prowadzą działalności gospodarczej nie mogli nam sprzedać kawy, ale mogli nas nią poczęstować. My natomiast mogliśmy wspomóc ich projekt dobrowolną kwotą wrzuconą do skarbonki. Tak tez zrobiliśmy i przez kilkanaście minut smakowaliśmy kawę w dworkowym wnętrzu, które jednakowoż nie miało nic wspólnego z przedwojennym oryginałem. 

Następnie wyszliśmy na teren swego rodzaju amfiteatru, a potem ścieżką prowadzącą do bocznej bramy w murze ogrodzenia, nad którą wywieszono płaty tkaniny z różnymi cytatami. Zawróciliśmy jednak dość szybko, ponieważ akurat tę ścieżkę upodobały sobie również komary. Skręciliśmy więc w dróżkę, obok której ustawiono stojaki, a na nich wyrzeźbione w drewnie otwarte książki, na których umieszczono również cytaty lub całe wiersze nie tylko Czesława Miłosza, ale również np. Tomasa Venclovy czy Josipa Brodskiego.

Jakieś trzy lata temu kupiłem sobie tom dzieł zebranych Miłosza i nawet zacząłem sobie je czytać, ale co z tego, jeśli na pytanie o tytuły wierszy naszego noblisty i tak do głowy przychodzą tylko dwa tytuły omawiane jeszcze w liceum, a mianowicie "Campo di Fiori" (w którym Miłosz popełnił błąd, gdyż ten rzymski plac ze statuą Giordana Bruno nazywa się Campo dei Fiori, skracane do Campo de'Fiori), oraz "Który skrzywdziłeś". Ba, i tak miałem to szczęście, że kiedy poszedłem do liceum Miłosza już można było w Polsce wydawać i omawiać w szkole. Ponieważ do liceum poszedłem w roku 1980, już roczniki, które zrobiły maturę wcześniej mogły na niego w szkole nigdy nie trafić. Co tu się dużo oszukiwać, kiedy w tymże roku poeta dostał Nobla, dla wielu było to zaskoczeniem, ponieważ nigdy o człowieku nie słyszeli. Ja na pewno przez całą podstawówkę nie zetknąłem się z takim nazwiskiem. Ponieważ miłoszowy Nobel zbiegł się z "wybuchem" i potem "festiwalem" "Solidarności", komunistyczna cenzura odpuściła i Miłosza do Polski wpuszczono. Później doczytywaliśmy jego biografię. Przeczytałem też "Dolinę Issy". Wtedy też Jan Kaczmarek z kabaretu "Elita" z Wrocławia, znanego głównie z radiowego programu satyrycznego "60 minut na godzinę" zaśpiewał piękną piosenkę własnego autorstwa, w której podmiot liryczny zwraca się do "pana Czesława". Tę piosenkę wykonywała też aktorka łódzkiego Teatru Jaracza w ramach kabaretu "Podły wieczór draństwu" Jana Pietrzaka. Tzn. cały ten program wykonywali pierwotnie aktorzy warszawscy, ale ja i moi koledzy z liceum byliśmy na wersji łódzkiej, gdzie grał również tata naszej koleżanki Justyny, pan Marek Kołaczkowski. Tak to mi się zebrało na dygresje i dygresje od dygresji, ale dzieje się tak, ponieważ nazwisko Miłosz od razu wywołuje we mnie wspomnienia z roku 1980! Zanim zacznę myśleć o jakichś wierszach, przypomina mi się ten rok właśnie! ("O roku ów!" jak napisał inny polski poeta z Litwy).

Do specjalnych fanów poezji Miłosza nigdy nie należałem, ponieważ po przeczytaniu kilku innych jego wierszy doszedłem do wniosku, że to taka bardziej proza, tylko ułożona w zwrotki, ale tomisko dzieł zebranych mam i myślę, że do niego wrócę i być może zapałam większym podziwem dla jego twórczości. 

Dużo później, już po upadku komuny, pojawiła się niemała grupa "krytyków literackich", którzy zaczęli wypominać Miłoszowi flirt z komuną. To są jednak ci sami ludzie, którzy to samo zarzucali Wisławie Szymborskiej, spadkobiercy przedwojennych krytyków Juliana Tuwima. Miłośnicy mitów narodowych jakoś tak nie potrafią się cieszyć z nagród literackich dla Polek i Polaków po 1980 r. Ale odbiegam od tematu.


























Wizytą w Krasnogrudzie definitywnie pożegnaliśmy jezioro Hołny, ponieważ nie wróciliśmy tą samą drogą do głównej szosy prowadzącej z przejścia granicznego do Augustowa, ale przez Żegary pojechaliśmy prosto do Sejn, do którego to miasteczka wjechaliśmy prosto na ulicę Wileńską, żeby zaparkować znowu naprzeciwko konsulatu Republiki Litewskiej. Było jeszcze przed dwunastą, więc udaliśmy się na krótki spacer, ale doszliśmy właściwie tylko do kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej, który odkąd pamiętam, zawsze jest zamknięty. Zaszliśmy na moment do sklepu o dumnej nazwie "Księgarnia", który jednak okazał się przede wszystkim miejscem z artykułami papierniczymi. Korzystając z tej okazji zakupiłem sobie zeszyt, który mam zamiar użyć do sporządzania notatek z przyszłych podróży. 

Kiedy nadeszła godzina, w której mogliśmy się już spodziewać posiłku w Karczmie Litewskiej, po raz kolejny przeszliśmy przez mostek nad Marychą i zajęliśmy miejsce przy tym samym stoliku, co w poniedziałek. Zamówiliśmy też niemal to samo, tylko ja wziąłem dodatkowo rosół z kołdunami i zamiast zestawu regionalnego dwa bliny nadziewane mięsem. Nasz apetyt na litewskie specjały został zaspokojony! 




 

Jeszcze w poniedziałek, kiedy tylko umieściłem pierwszy post z Hołn Mejera na facebooku, odezwała się do mnie koleżanka ze studiów, Ania Baranowska, z zaproszeniem na kawę do Danowskich, gdzie spędza czas z rodziną w swoim domu letniskowym. W poniedziałek i przez dwa kolejne dni było to raczej niemożliwe, ale na pytanie, czy możemy zajechać we czwartek dostałem odpowiedź twierdzącą. Teraz więc musieliśmy uważać, żeby nie przegapić skrętu, który swego czasu znaliśmy bardzo dobrze. 

Kiedy nasze dzieci były małe przez kilka lat z rzędu jeździliśmy do gospodarstwa agroturystycznego państwa Turowskich w Tobołowie. Jednego roku natomiast za radą rodziców Agnieszki, którzy również tam jeździli, zaczęliśmy jeździć z Tobołowa na obiady do Danowskich, gdzie w innym gospodarstwie agroturystycznym właścicielka prowadziła bardzo dobrą kuchnię. W tamtych latach dość czynnie uprawiałem jogging, zwłaszcza w wakacje, więc z Tobołowa często moja trasa biegowa wiodła przez Danowskie i inne okoliczne wsie. Kiedyś u Turowskich w Tobołowie nocował też Jarek Janicki, który ze swoją mamą i jeszcze małymi dziećmi wracał z wypadu na Litwę. Teren ten więc znaliśmy i jak to w takich wypadkach bywa, wzbudził w nas swego rodzaju wzruszenie wywołane wspomnieniami. To były naprawdę bardzo dobre czasy! 

Przez Tobołowo jednak przejechaliśmy bez zatrzymywania się. Przy jednym z domów tylko na moment naszą uwagę przykuła para młoda i goście weselni w eleganckich strojach. Trochę nas to zdziwiło, bo to przecież był czwartek, ale doszliśmy do wniosku, że po prostu nie nadążamy za zmieniającymi się modami. 

Ania przywitała nas serdecznie i ugościła kawą i słodyczami. Spędziliśmy bardzo miło około godziny na wspominaniu wspólnych znajomych ze studiów, ale również rozmawiając na temat sytuacji gospodarstw agroturystycznych w rejonie. Okazało się np., że gospodyni z Danowskich, u której jadaliśmy 20 lat temu obiady, musiała ograniczyć swoją działalność gastronomiczną tylko do faktycznych gości swojego pensjonatu. Myślę, że niestety nieco rozczarowany był syn Ani, który miał nadzieję, że mamy ze sobą dzieci w jego wieku. Niestety naszych dzieci z nami nie było, a nawet gdyby były rozczarowanie mogłoby być jeszcze większe, bo nam się tak jakoś szybko postarzały. 


 

Pożegnawszy się z Anią postanowiliśmy do Augustowa dojechać inną drogą, a mianowicie przez miejscowość, której nazwa prowokuje do dość sucharowatych żarcików, a mianowicie Ateny. Przed Atenami minęliśmy jeszcze drewniany kościół w Monkiniach, do którego 20 lat temu jeździliśmy w wakacyjne niedziele z teściami i dziećmi. 

Do Augustowa wjechaliśmy od strony szosy, która niegdyś była uczęszczana przez tiry, co powodowało frustrację mieszkańców i nacisk na budowę słynnej obwodnicy, którą opóźniła sprawa ochrony środowiska nad Rozpudą. Jechaliśmy więc tą starą trasą, żeby po chwili znaleźć się na trasie, którą jechaliśmy w poniedziałek w kierunku przeciwnym. 

Przejechawszy przez Sztabin, Suchowolę, Kumiałę, Korycin, Jurowce i po drodze cały szereg mniejszych miejscowości, dotarliśmy do Białegostoku. 

Ponieważ Janiccy wyjeżdżali nazajutrz po południu, zaproponowałem w piątek 8 lipca spacer, ale nie jak zwykle do centrum, bo to nasi przyjaciele już chyba nieźle znają, tylko na kampus Uniwersytetu w Białymstoku. Ponieważ Jarek wyraził szczery podziw wobec tego założenia architektonicznego, ja powstrzymałem się od wyrażenia głośno własnej opinii, która zbyt pochlebna nie jest, bo budynki kampusu przypominają mi zbytnio architekturę industrialną. Skoro jednak goście z centralnej Polski chwalą to co białostockie, to może jednak warto spojrzeć na to ich oczami! 





środa, 20 lipca 2022

Troki (6 lipca 2022)

Kiedy obudziliśmy się w środę, 6 lipca, lało jak z cebra. Wstaliśmy, wypiliśmy kawę, zjedliśmy szybkie śniadanie i ruszyliśmy do samochodu. Zasugerowałem, żeby Jarek przeskoczył do auta i nim podjechał pod same schody do dworu, tak żebyśmy mogli doń zejść jak jacyś dziedzice do podstawionego powozu. Tak też zrobiliśmy. Nasza droga od tej z dnia poprzedniego różniła się tym, że w Łoździejach (Lazdijai), zamiast na Mariampol skręciliśmy na Olitę (Alytus). Jak już pisałem, drogę tę przemierzałem fiatem uno w 2002 r. i szczerze mówiąc jakichś zmian nie zanotowałem. Wtedy jechaliśmy do Wilna, a do Trok podjechaliśmy na jednodniową wycieczkę. 


 

Odległość między Trokami a Wilnem to nieco ponad 27 kilometrów, więc można by je wziąć za taką miejscowość niemal satelicką w stosunku do stolicy, ale przez kilka stuleci historia tych miast układała się tak, jakby stały wobec siebie plecami. Mam tutaj na myśli terytorialny podział administracyjny Wielkiego Księstwa Litewskiego. Województwo wileńskie rozciągało się na wschód od Trok, a województwo trockie sięgało nawet Tykocina na Podlasiu. Oczywiście dzisiaj nie ma porównania między tymi miastami, ale warto pamiętać, że zamek w Trokach bywał siedzibą wielkich książąt, a stolicą Litwy przed Wilnem były Stare Troki, które dzisiaj są niewielką wsią. 

Nasza wycieczka do Trok sprzed dwudziestu lat obejmowała oczywiście zamek, na którym ekspozycja do zwiedzania była tylko w jego głównej części. Bardziej niż ówczesna ekspozycja muzealna utknęła mi w głowie para japońskich turystów i ich litewski, starszy siwy pan, który płynnie opowiadał im historię zamku w języku Musashiego Miyamoto. Pamiętałem też wizytę w restauracji ze słynnymi kibinami, ale jej nazwy zupełnie nie pamiętam. Udało nam się wtedy wejść do kenesy karaimskiej, w której jej przełożony tłumaczył coś po litewsku grupce turystów. Poprosiłem wówczas Nataszę, wileńską kuzynkę naszej koleżanki Kasi, żeby zadała mu kilka pytań. Natasza zrobiła to w języku litewskim i wszystko nam przetłumaczyła. Jakież jednak było potem moje zdziwienie, kiedy do tego samego karaimskiego duchownego podszedł młody człowiek, zagadał go po polsku, a ten mu piękną polszczyzną odpowiedział! Tak było 20 lat temu, a pogoda była wtedy słoneczna! 

Tym razem wysiedliśmy na parkingu przy jeziorze w strugach deszczu. Mieliśmy parasole, ale moje espadryle zamokły momentalnie. Mimo to w dobrych humorach przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie Jarek zaproponował, żeby wizytę w Trokach rozpocząć kawą w lokalu, który się tam znajdował. Propozycję tę przyjęliśmy ochoczo, bo oto nadarzała się okazja posiedzenia trochę w cieple i wypicia gorącego czarnego płynu. 

Po prawej stronie od wejścia rozciągała się lada, a za nią garnki i beczkopodobne pojemniki z zupami i być może czymś jeszcze. Mężczyzna przy bufecie, kiedy usłyszał jak się naradzamy, pozdrowił nas po polsku, a następnie przyjął nasze zamówienie na kawę. Widać było, że lokal ten m.in. specjalizował się kibinach, w więc sporych pieczonych pierogach z mięsem, ale ponieważ kibiny mieliśmy zamiar zjeść w rekomendowanej przez znajomych i, a jakże, pana Roberta Makłowicza, restauracji "Kybynlar", tutaj, w "Kibinu Salis" poprzestaliśmy na kawie, która okazała się naprawdę świetna! Od razu przyszedł mi do głowy Adam Mickiewicz i jego "Pan Tadeusz" ze specjalną "niewiastą" zwaną "kawiarką". Pod koniec I Rzeczpospolitej zaczęła się piękna a oryginalna tradycja parzenia i picia kawy, ale niestety została przerwana, a później zastąpiona wzorami francuskimi. 











 

Deszcz nie przestał padać ani na sekundę, ale bywały momenty, że nie był aż tak rzęsisty. Po wyjściu z "Kibinu Salis" poszliśmy alejką nad samym jeziorem, gdzie natknęliśmy się na namioty z pamiątkami, gdzie spędziliśmy jakieś dziesięć minut, po czym zignorowawszy propozycję "naganiacza", czyli młodego chłopaka, który chciał nas namówić na przewóz zadaszoną łodzią, przeszliśmy mostem prosto do bramy zamkowej. Pamiętałem, że w tym miejscu, tuż przy bramie w 2002 roku można było za drobną opłatą postrzelać z łuku, z czego wówczas skorzystałem, ale teraz teren wokół zamkowych murów był puściuteńki. 

Po przejściu przez zamkową bramę zakupiliśmy bilety wstępu i zaczęliśmy zwiedzanie od pomieszczeń w przy lewym murze, które 20 lat temu na pewno nie były dostępne dla zwiedzających. Podziwialiśmy więc porcelanę, do której mam wielką słabość, kolekcje filiżanek, zastawy stołowej i bibelotów, podziwialiśmy różnych rodzajów fajki, a także wystrój wnętrz z meblami, które prawdopodobnie nie były autentyczne, ale pięknie zrobione w stylu wieku XVI. Co jakiś czas trzeba było wyjść na zewnątrz, żeby przejść do następnego pomieszczenia, ale deszcz był nam już obojętny. Następnie przeszliśmy po drewnianych schodach do bramy prowadzącej na wewnętrzny, dużo mniejszy dziedziniec i zaczęliśmy zwiedzać wnętrza zaczynając od tych znajdujących się na poziomie najniższym. 

W każdym z tych pomieszczeń stał niewielki grzejnik elektryczny, co sprawiało, że wnętrza stanowiły przyjemny, suchy i ciepły kontrast w porównaniu z zalewanym przez deszcz dziedzińcem. Ponieważ, jak już wspomniałem, moje buty całkowicie przemokły, uniosłem w pewnym momencie nogę i przytrzymałem stopę nad grzejnikiem, absolutnie go nie dotykając. Pani pilnująca sali jednak surowo mnie upomniała! Do dziś się zastanawiam, czy dlatego, że wydawało jej się, że postawiłem stopę na grzejniku, czy moja uniesiona noga wydała jej się gestem obscenicznym. Zrezygnowałem więc z ogrzania stóp i powędrowaliśmy dalej. 

Z zamkiem w Trokach kojarzy mi się wspomnienie z początku lat 90., kiedy tylko poznałem swojego teścia. Tata Agnieszki z kolei lubił wspominać swoją wizytę na zamku w Trokach kilka, czy też kilkanaście lat wcześniej, kiedy to uderzył go "nacjonalizm Litwinów". Oto bowiem w jednej z sal zamkowych umieszczono kopię "Bitwy pod Grunwaldem" Matejki, ale jakże odmienną. Oto bowiem w centrum obrazu znajduje się wielki Witold, natomiast Jagiełło stoi gdzieś tam "taki maleńki" na wzgórzu. W 2002 sam zobaczyłem tę kopię, a może nawet reprodukcję, czy też oleodruk, ale żadnej różnicy w stosunku do matejkowskiego oryginału nie zauważyłem. Tym razem też trafiliśmy na ten sam obraz i nadal była to o wiele mniejsza wersja raczej wiernie odzwierciedlonego dzieła krakowskiego mistrza. Trzeba sobie powiedzieć jasno -- istnieje wielu Litwinów, którzy są nacjonalistami, którzy nie lubią Polaków, a także uważają Witolda za władcę ważniejszego od Jagiełły, który się sprzedał Polakom. Tak, ale akurat w przypadku kopii "Bitwy pod Grunwaldem" w zamku w Trokach nie ma to nic wspólnego. Mistrz Jan Matejko bowiem tak to właśnie namalował. Jagiełło, zgodnie z obyczajem ludów wschodu nadzoruje bitwę z punktu obserwacyjnego, samemu nie narażając swojego cennego życia, samo centrum obrazu stanowi książę Witold, a z lewą stronę dominuje Ulrich von Jungingen za moment mający zginąć od żmudzkiej włóczni. Żeby umieścić Witolda w samym środku malowidła, nie trzeba niczego zmieniać, ani przekłamywać. 

Po obejrzeniu eksponatów w każdej z dostępnych komnat, zeszliśmy na poziom dziedzińca, przez bramę wyszliśmy na drewniane schody, a tam niektórzy z nas kazali sobie zrobić zdjęcia w stojącej tam klatce. Na dyby nie było amatorów. Przypominam, że cały czas padał deszcz. 





 


























































































































Wróciliśmy tą samą drogą, tym razem ignorując zaproszenie miłej dziewczyny do skorzystania z przewozu jednostką pływającą. Ponownie zatrzymaliśmy się przy namiotach-straganach z pamiątkami. Punkt informacji turystycznej, gdzie Jarek chciał dostać stempelek poświadczający jego bytność w Trokach był chwilowo zamknięty. Kiedy Jola z Jarkiem próbowali się tam dostać, Agnieszka i ja pomaszerowaliśmy w kierunku restauracji, w której mieliśmy zjeść obiad. Po drodze jednak rozpoznałem budynek karaimskiej kenesy, w której byliśmy 20 lat temu. Tym razem jednak furtki zarówno na podwórzec świątyni, jak i do budynku obok, były zamknięte, co przekreśliło pomysł zwiedzenia karaimskiego miejsca kultu. 



 

Kiedy Jola i Jarek do nas dołączyli, weszliśmy do "Kybynlaru", drewnianego budynku, którego wnętrze dawało poczucie jakiejś przedwojennej przytulności. Usiedliśmy przy wolnym stole, a trzeba zaznaczyć, że gości było całkiem sporo, i czekaliśmy na kelnerkę. Młoda kobieta o tureckim typie urody, która do nas podeszła, od razu zaczęła do nas mówić płynną polszczyzną. Wreszcie mogliśmy zamówić coś prawdziwie lokalnego, nie tylko litewskiego, ale karaimskiego. "Kybynlar" bowiem jest znany z kuchni typowej dla tych wyznawców Pięcioksięgu Mojżeszowego wywodzących się z ludów tureckich. Pierwotnie karaimi byli Żydami, którzy nie uznali autorytetu żadnego z Talmudów (ani jerozolimskiego ani babilońskiego), niemniej ci, którzy dotarli do Wielkiego Księstwa Litewskiego byli ludźmi posługującymi się językiem należącym do rodziny języków tureckich. Czy byli to nadal żydowscy karaimi, którzy po drodze przyjęli ten turecki język -- nie byłoby to wcale dziwne, skoro Żydzi aszkenazyjscy mówili staroniemieckim dialektem (jidysz), a Żydzi sefardyjscy dialektem hiszpańskim (ladino). Nie jest jednak wykluczone, że współcześni Karaimi są potomkami prozelitów, czyli jakiegoś tureckiego ludu nawróconego na tę starą wersję mozaizmu (Chazarów?). Karaimi różnili się od Żydów m.in. tym, że nie stronili od wojaczki, a więc szkolili się we władaniu bronią. Bardzo ciekawa grupa etniczno-religijna i tak naprawdę nadal dość tajemnicza. 

Po kilku, może kilkunastu minutach oczekiwania dostaliśmy nasze dania. Jola i Agnieszka wzięły po dużym pierogu -- Jola z nadzieniem rybnym, Agnieszka z kurczaka. Jarek i ja wzięliśmy kibiny. Jeden z moich był z wołowiną, a drugi z baraniną. Do tego wziąłem wielki talerz z sałatką z surowych warzyw. Zaspokoiwszy głód i pragnienie zakosztowania lokalnych specjałów, Agnieszka i ja wzięliśmy jeszcze po kawie. Spytałem, czy parzą tutaj ten napój w jakiś typowo karaimski sposób, ale odpowiedź kelnerki była przecząca. Korzystają z typowego kawiarnianego ekspresu. Agnieszka zażyczyła sobie kawę czarną, a ja cappucino. Kiedy kelnerka postawiła je przed nami zgodnie z naszym zamówieniem, Jola zadała bardzo dziwne pytanie. 

- To tak w tę stronę? 

Przez moment przestraszyłem się, że ustawiłem swoją filiżankę w jakiś dziwny sposób, być może urągający karaimskim obyczajom, i już chciałem ją przekręcić uchem w drugą stronę, ale Jola wyjaśniła, że chodziło jej o to, że to ja mam cappucino, a Agnieszka czarną. No po prostu taką mieliśmy w tamtej chwili ochotę i już. Jednak pewne genderowe stereotypy i przesądy tlą się w każdym z nas. Mgliście pamiętam, że na jakimś filmie z Bruce'm Willisem, gdzie grany przez niego bohater-twardziel pijał cappucino, jakiś jego znajomy powiedział "Pamiętałem, że lubisz tę babską kawę". Ja tez lubię tę "babską kawę" i Agnieszka też, ale wtedy nie miała ochoty na mleko w żadnej postaci. 




 












Deszcz nieco zelżał, więc po obiedzie popstrykaliśmy trochę zdjęć przed restauracją przy makietach karaimskich postaci w narodowych strojach. Następnie jeszcze zaszliśmy na moment do informacji turystycznej, która była już otwarta, a potem już prosto na parking i do samochodu. Pierwotnie planowaliśmy odwiedzić Kiernów -- miejscowość w pobliżu Trok znaną z rezerwatu historyczno-archeologicznego, ale z powodu deszczu, który nie miał zamiaru nas poniechać, zrezygnowaliśmy z tego punktu. Ruszyliśmy prosto ku polskiej granicy. GPS musiał nas jednak prowadzić nieco inaczej, bo tym razem trafiliśmy na objazd, który obejmował odcinek drogi szutrowej, na szczęście niezbyt długi. Możliwe jest też, że kiedy rano jechaliśmy przez tę miejscowość, roboty drogowe jeszcze się tam nie rozpoczęły, a teraz już trwały. Nie odpowiem na to pytanie, ale za to w pamięć wbiło mi się słowo ze znaku, które po litewsku znaczy "Objazd". Otóż jest to "apylonka". Słowo łatwe i wdzięczne do zapamiętania, ponieważ do tej pory wywołuje u mnie wesołość swoją dziwną zdrobniałą swojskością.













 

Po powrocie do Hołn Mejera, przede wszystkim przebraliśmy się w suche ubrania, po czym korzystając z tego, że deszcz wreszcie przestał padać, przeszliśmy się na spacer na teren zbudowanego w sąsiedztwie ośrodka PB kompleksu restauracyjno-hotelowego, "Dwór Hołny". Tablice ostrzegały, że przebywać w obrębie posiadłości tegoż mają prawo tylko goście restauracji lub apartamentów, a dowodem na to może być paragon z restauracji, ale jakoś tak beztrosko zważyliśmy sobie owo ostrzeżenie lekce i ruszyliśmy dalej w kierunku samej restauracji. Znaleźliśmy się niemal w "paszczy lwa", bo oto bezczelnie przeczytaliśmy menu przed drzwiami, przez które kelnerki i kelnerzy wynosili dania dla gości siedzących przy stolikach na zewnątrz. Później natomiast zeszliśmy aż do ichniego pomostu nad jeziorem. Zbliżając się do niego uderzył mnie widok ptaka siedzącego na belce poręczy. Podchodząc jeszcze bliżej doszedłem do wniosku, że jest to ptak drapieżny sądząc po dziobie. Nie chcąc go spłoszyć, najciszej jak tylko mogłem wyjąłem telefon i zrobiłem mu zdjęcie. Podszedłem na już naprawdę krótki dystans i zrobiłem kolejne zdjęcie. Ptak (niestety nie znam się na ornitologii ani trochę i nie wiem, czy był to jastrząb, krogulec, czy inny myszołów) ani drgnął. Pojąłem wreszcie, że był pięknie wyrzeźbiony w drewnie. Prawdopodobnie miał za zadanie płoszyć inne ptaki, którym przyszłoby do głowy zakłócać wypoczynek gościom "Dworu Hołny". Ze złości na własną głupotę momentalnie skasowałem zdjęcia drewnianego ptaka, czego teraz żałuję, bo jednak było to ciekawe dzieło rąk ludzkich, a przy tym teraz ktoś z Czytelników mógłby mi pomóc w rozpoznaniu gatunku tego drapieżnika. 

Przeszliśmy się później na "nasz" pomost, po czym wróciliśmy do swojego pokoju, zjedliśmy kolację i po kilku drinkach udaliśmy się na spoczynek. Deszcz co prawda nie był czynnikiem wzbogacającym naszą wycieczkę, ale nie był też czymś, co by nam popsuło zabawę. Wyprawą do Trok byliśmy w pełni usatysfakcjonowani.