W poniedziałek, 2 maja, czyli w święto naszej flagi narodowej, udaliśmy się w pierwszej kolejności do Ojcowa. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, wybraliśmy się wcześniej, dzięki czemu znaleźliśmy praktycznie bez większego problemu miejsce na parkingu przy samych pozostałościach zamku. Przesadziłbym, gdybym napisał, że było dużo wolnych miejsc parkingowych, bo spora liczba samochodów już tam stała, ale jednak dla hyundaia i-20 Janickich miejsce się znalazło. Opłatę należało wnieść nie tak, jak w innych miejscach, gdzie ktoś chodził i zbierał pieniądze, ale w parkometrze. W ten sposób zdaliśmy sobie sprawę, że do Ojcowa sztuka organizacji parkingu to nie była jakaś amatorszczyzna, ale weszła na wyższy poziom profesjonalizmu, ponieważ dotarły tam wielkomiejskie nowoczesne udogodnienia.
Zakupiwszy bilet wstępu spokojnym krokiem wdrapaliśmy się do wieży, czyli praktycznie jedynej pozostałości po zamku, który, jak pewnie się domyślacie, wzniósł ten, co to drewniane zmieniał w murowane. Ponoć to sam król Kazimierz nazwał temu miejscu nazwę Ociec, jako że to właśnie w okolicznych jaskiniach ukrywał się jego rodzic, wówczas książę kujawski Władysław Łokietek, kiedy walczył o tron krakowski z czeskim królem Wacławem II Przemyślidą.
Za Jagiellonów zamek teoretycznie pozostawał własnością królewską, ale był dzierżawiony co trochę to innym możnowładcom (m.in. Janowi z Korzkwi, Piotrowi Szafrańcowi z Pieskowej Skały, Janowi Bonerowi, czy Andrzejowi Tęczyńskiemu), których nazwiska znajdziemy też jako właścicieli okolicznych majątków. W 1620 roku odnotowano, że zamek stał się ruiną, ale odbudowali go kolejni właściciele, rodzina Korycińskich. Potop szwedzki był dla Ojcowa łaskawy, ponieważ budynek w ogóle nie ucierpiał. Przez kolejne dziesięciolecia wielokrotnie zmieniał panów. Jeden z nich, Teofil Wojciech Załuski gościł tu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który w 1787 r. trzymał jego córkę do chrztu.
Ponownie zamek zaczął podupadać po rozbiorach, zaś kolejny właściciel, Ludwik Krasiński, podjął co prawda prace remontowe, ale żeby coś odbudować, trzeba było coś rozebrać i niestety z tych dwóch etapów pracy zrealizowano tylko ten pierwszy. W 1935 roku staraniem księżnej Marii Ludwiki Krasińskiej odbudowano część wieży zniszczonej podczas działań wojennych 1914 r. Od 1996 r. w niewielkiej wieży znajduje się kilka eksponatów muzealnych. Ponieważ w latach 50. ubiegłego stulecia teren odgruzowano, niewiele znajdziemy tam kamieni z oryginalnego kazimierzowskiego zamku.
Po zwiedzeniu wieży i krótkim odpoczynku na ławce na terenie, gdzie kiedyś stała reszta umocnienia, zeszliśmy na drugą stronę szosy do tzw. Kaplicy na Wodzie, która w rzeczywistości jest kaplicą na moście, a jeszcze precyzyjniej byłoby powiedzieć, że to sama kaplica jest równocześnie mostem łączącym dwa brzegi rwącego potoku będącego w rzeczywistości rzeką Prądnik. Pierwotnie były to łazienki zdrojowe, jako, że Ojców był w XIX w. miejscowością sanatoryjną, i jeździło się tam "do wód", ale w 1901 roku przerobiono je w obiekt kościelny. Podobno dlatego, że car Mikołaj II zakazał budowy katolickich świątyń na całej ziemi ojcowskiej. Nie do końca wierzę, że sam car w Petersburgu z taką zaciekłością walczył z katolicyzmem na dalekich zachodnich peryferiach swojego imperium, ale całkiem możliwe, że budowa kościoła mogła się spotykać z utrudnieniami ze strony lokalnej administracji rosyjskiej.
Zwiedziwszy kaplicę ruszyliśmy spacerem wzdłuż Prądnika z kierunku naszego parkingu, z którego ruszyliśmy między zabytkowymi domami dla międzywojennych kuracjuszy, a potem między głownie drewnianymi willami będącymi pensjonatami dla tychże, w kierunku jaskini, gdzie wg tradycji ukrywał się Władysław Łokietek, zadziorny zawadiaka niskiego wzrostu, kiedy to kontrolę nad Krakowem wraz z koroną Polski przejął władca Czech, Wacław II.
Zostaliśmy wychowani w kulcie Władysława Łokietka, pogromcy krzyżaków spod Płowiec, zaś panowanie Wacława II uważamy za niefortunny "wypadek przy pracy". Tymczasem prawa czeskiego króla panowania nad Krakowem poparł nawet Przemysłem II, który panował tylko w Wielkopolsce i przejściowo na Pomorzu, ale po dwustu latach był pierwszym koronowanym królem Polski. Książęta śląscy po śmierci Henryka Probusa złożyli hołd Wacławowi jako władcy Polski. Z punktu widzenia organizacji państwa, Przemyślida, silniejszy i bogatszy od każdego Piasta, wprowadził w Polsce grosz praski i uporządkował administrację państwową wprowadzając urząd starosty zależnego od władcy. Po śmiertelnym zamachu na Przemysła II, koronował się na króla Polski, co świadczy też o tym, że uszanował samo pojęcie i koncepcję Królestwa Polskiego. Paweł Jasienica w swojej "Polsce Piastów", w której mimo swojej opozycji wobec Gomułki i komunistycznych władz, sprawił, że pokolenia wychowane na lekturze jego książek, przyjmowały quasi endecki punkt widzenia (gloryfikacja Piastów, krytyka Jagiellonów i polityki skierowanej na wschód), panowanie Wacława II przedstawił jako po prostu czeską okupację, bowiem jedyne prawo do tronu Polski mógł mieć tylko Piast i to ten, który już od dawna walczył o panowanie nad Krakowem po śmierci swego przyrodniego brata. Paweł Jasienica wzmocnił lansowaną przez gomułkowskie władze koncepcję piastowską państwa polskiego i rolę Władysława Łokietka w jego zjednoczeniu. W historii już tak jest, że tylko nieliczni zajmują się jej alternatywną wersją, ale nie są to zawodowi historycy, a raczej literaci. Dlatego mało kto zadaje sobie pytanie, jak wyglądałaby Polska w unii personalnej z Czechami, a nie z Litwą.
Wróćmy jednak do 2 maja 2022, kiedy to pokonaliśmy całkiem spory dystans piechotą i to czasami pod górę, żeby dotrzeć do jaskini, gdzie nasz ukochany Władysław Łokietek ukrywał się przed wrażym Czechem. Jola, kiedy zobaczyła, że trzeba nagle wchodzić stromo pod górę, stwierdziła, że zaczeka na nas na podeście przy stawie, na jednym z licznych wolnych leżaków, jakie tam stały.
Ruszyliśmy więc dziarsko ku niebu, żeby po pewnym czasie osiągnąć bardziej płaski fragment wzgórza. Po przejściu jeszcze kilkuset metrów dotarliśmy do miejsca, gdzie stała dłuuuuga kolejka ludzi do kasy, a zaraz potem tak samo długa kolejka tych, którzy już mieli bilety i czekali na wejście do jaskini. Oj, nie tak to sobie wyobrażałem. Panie Królu, Władysławie złoty, nie tak to miało być, nie tak. Stwierdziliśmy, że nie będziemy wydawać pieniędzy na bilety, ani tym bardziej czekać w kolejce. Tą samą drogą, którą przyszliśmy, zeszliśmy nad staw, gdzie dołączyliśmy do Joli na leżakach ze śmiesznymi napisami.
Po chwili odpoczynku ruszyliśmy znowu między zabytkowymi willami-pensjonatami w kierunku parkingu. Idąc napawałem się tym widokiem, który przypominał klimat typowych kurortów i przedwojennych, jeśli nie dziewiętnastowiecznych miejsc, których nie nazywano jeszcze turystycznymi, a letniskowymi. Przychodziła mi do głowy Krynica, Kazimierz Dolny, czy miejscowości nadmorskie. Można powiedzieć, że tak spędzali wakacje nasi przodkowie, ale po zastanowieniu musiałem przyznać, że żaden z moich chłopsko-robotniczych przodków w takie miejsca z pewnością nie jeździł.
Zamek Ojców i Ojcowski Park Narodowy
Wyjechawszy z parkingu pod pozostałością zamku w Ojcowie, ruszyliśmy w stronę Krakowa. Naszym kolejnym punktem wycieczki był bowiem klasztor benedyktynów w Tyńcu. Po drodze rozmawialiśmy m.in. o tym, że tak w ogóle to dawno nie byliśmy w Krakowie, i warto byłoby znowu odwiedzić naszą starą piękną stolicę. Jesteśmy bowiem Krakowa wielkimi admiratorami. Ponieważ teraz Krakowa nie planowaliśmy, musieliśmy się zadowolić jego obrzeżami, bowiem klasztor w Tyńcu leży w administracyjnych granicach grodu Kraka.
Jadąc do Tyńca odczuwałem pewien rodzaj ekscytacji i wzruszenia, oto bowiem mieliśmy zwiedzić jedną z pierwszych kolebek cywilizacji na ziemiach polskich. Jakikolwiek by nie był nasz stosunek do kościoła katolickiego i jego kleru, czy też do średniowiecza jako epoki, nie ulega wątpliwości, że klasztory, a zwłaszcza benedyktyńskie były niczym oazy wiedzy i nauki w oceanie brutalnego barbarzyństwa.
W połowie XI wieku, a więc niemal na początku polskiej państwowości na tynieckiej skale osiedlili się mnisi żyjący wg reguły św. Benedykta z Nursji. Wielka szkoda, że Umberto Eco nie tutaj skierował kroki franciszkanina Wilhelma z Baskerville. Nie ma się jednak co dziwić -- polskie opactwo nie dałoby mu tylu pretekstów do przedstawienia pracy inkwizycji, tłumienia buntów czy palenia heretyków. Skąd jednak moje wzruszenie na samą myśl, że jedziemy do Tyńca? Otóż też raczej z literatury niż historii. Oto bowiem Teodor Parnicki, mój ulubiony pisarz wieku nastoletniego, z tego klasztoru wywodził początki kariery późniejszego biskupa krakowskiego Arona, prawdopodobnie Irlandczyka z pochodzenia. Aron, pisany Aaron pojawiał się też w powieściach historycznych Karola Bunscha, którymi zaczytywałem się w szkole podstawowej. Parnicki zrobił z niego jednak postać niemal centralną, najpierw w Srebrnych orłach, a potem w cyklu Nowa baśń, który bez przesady można nazwać surrealistycznym fantasy na tematy historyczne (gdzie Aron, nazywany gołębiem i wężem jednocześnie, stanie się prototypem meksykańskiego boga Quetzalcoatla). O Parnickim więc sobie również myślałem, bo to pisarz wielce niedoceniony i niesłusznie niemal zapomniany.
Aron jest postacią historyczną. W 1044 roku Kazimierz Odnowiciel uczynił go opatem świeżo założonego zgromadzenia benedyktynów w Tyńcu. Co się z nim działo wcześniej, nie wiemy, dlatego pisarze mogli swobodnie puszczać wodze fantazji, umieszczając przygody młodego irlandzkiego mnicha przy Ottonie III czy Bolesławie Chrobrym. W rzeczywistości Aron był pierwszym zwierzchnikiem kościoła krakowskiego z tytułem arcybiskupa, bowiem Gniezno po najeździe Brzetysława czeskiego do roli stolicy kościelnej, i zresztą żadnej innej, się nie nadawało. Po śmierci Arona, tytuł arcybiskupa wrócił do Gniezna, a jego następcy w Krakowie byli znowu tylko biskupami.
Zaparkowaliśmy samochód obok innych niemal na samej nadwiślańskiej plaży, skąd wspięliśmy się po schodach do bramy, przez którą przeszliśmy na dziedziniec, który nie prezentuje się zbyt imponująco, ale ma w sobie coś takiego, że od razu poczułem się tam swojsko. Ponieważ chcieliśmy zwiedzić muzeum, wykupiliśmy wycieczkę z przewodnikiem, co uprawniało nas do samodzielnego zwiedzenia wnętrz muzealnych.
Młoda kobieta, która zajęła się naszą grupą zebraną przy klasztornej studni, zaprowadziła nas do wnętrza kościoła, z czego najciekawsze wg mnie były korytarze wokół klasztornego ogrodu. Od przewodniczki dowiedzieliśmy się najwięcej o nowszej historii klasztoru, o jego niemal upadku w XIX wieku, i o współczesnej organizacji wspólnoty. Kusiło mnie, żeby zapytać o Arona, którego ani razu nie wspomniała. Kiedy zaś nazwała Kazimierza Odnowiciela królem, wymieniliśmy z Jarkiem porozumiewawcze spojrzenia, bo ten ważny w naszej historii władca nie dał sobie prawa, i nawet nie próbował sobie dać, do noszenia tytułu królewskiego. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym narzekał na wiedzę przekazaną przez naszą przewodniczkę, ale trochę mi brakowało tych początków i opata Arona.
Następnie już samodzielnie poszliśmy do pomieszczeń muzealnych, gdzie mogliśmy się zapoznać ze średniowiecznymi artefaktami, po czym nastąpił zasłużony obiad, którego coraz trudniej było się nam doczekać. W bramie na główny dziedziniec znajduje się restauracja, której wystrój nie jest zbyt imponujący, bo przypomina raczej podrzędny bar połączony ze stołówką, ale na szczęście jedzenie było doskonałe. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że lubię kuchnie z różnych stron świata, że kiedy mam okazję to próbuję potrawy włoskie czy francuskie i nawet sam próbuję je przyrządzać, ale byłbym kłamcą, gdybym nie powiedział wprost, że są potrawy kuchni polskiej, które wg mnie nie mają sobie równych. Jednym ze składników, jakie uwielbiam w naszej tradycji kulinarnej, to kasza gryczana. Nie jadam jej często, bo oprócz mnie nikt jej w domu nie lubi. Tutaj jednak dostrzegłem w karcie zrazy zawijane w kaszą gryczaną. Zwykle zrazy zawijane kojarzą się z ubitym kawałkiem wołowiny zwiniętej w roladę (no właśnie, na Śląsku nazywa się je roladami), z boczkiem i paskiem ogórka kiszonego w środku. W tynieckim lokalu było to mięso wołowe chyba siekane (lub dość grubo zmielone) owinięte w boczek. Z kaszą i zestawem surówek był to rewelacyjny nasz polski obiad! Schabowy z frytkami też okazał się smaczny, jak się dowiedziałem od reszty towarzystwa.
Po obiedzie poszliśmy w drugi róg dziedzińca, gdzie zasiedliśmy na kawiarnianym tarasie tuż przy murze, z którego rozciągał się widok na Wisłę. Zamówiłem sobie kawę, natomiast Agnieszka i Janiccy wzięli jakieś desery lodowe. I tak sobie siedzieliśmy kontemplując na szczęście niezbyt zaludniony dziedziniec historycznego opactwa z jednej, i sunącą na północ Wisłę z drugiej. I czuliśmy, że to było dobre, że zacytuję Genesis.
Nic co dobre nie może jednak trwać wiecznie, więc po skonsumowaniu deseru, zeszliśmy na parking przy samej plaży i ruszyliśmy w kierunku naszej kwatery. To była bardzo wesoła podróż, ponieważ Jola z Jarkiem przypominali sobie wszystkie śmieszne momenty, których bohaterami były ich dzieci, kiedy były małe. Jedna z takich historyjek, to jak kiedyś Jarek wraz ze swoim szwagrem wysłali cztero- czy pięcioletniego Przemka po piwo do foodtrucku (którego nikt zresztą wtedy tak nie nazywał), stojącego na terenie ośrodka wczasowego. Panowie zaś obserwowali malca, który poprosił o piwo dla taty. Sprzedawca odpowiedział "chłopczyku, nie mogę ci sprzedać piwa", na co mały Przemek podparł się pod boki i zaczepnie spytał "A dlaczego?" Skończyło się na tym, że facet wziął dwa piwa i osobiście przyniósł je Jarkowi i jego szwagrowi, tłumacząc że on naprawdę nie mógł wydać piwa dziecku. Przemek jednak ze swoim "A dlaczego?" stał się bohaterem rodzinnej anegdoty.
Przejechaliśmy przez Olkusz, gdzie wstąpiliśmy tylko do miejscowej "Biedronki" po zakupy i wróciliśmy na naszą kwaterę w Rabsztynie. Nasza wyprawa zbliżała się do końca. Następnego dnia został nam już tylko jeden punkt do zrobienia po drodze do domu, a mianowicie zamek Ogrodzieniec.
Klasztor benedyktynów w Tyńcu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz