We czwartek nasz pobyt w Hołnach Mejera dobiegł końca. Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy nasze rzeczy do samochodu i oddaliśmy klucz od naszych pokoi panu Darkowi. Przy okazji spytałem, co się stało z rowerami, że w tym roku ich nie ma, na co otrzymałem odpowiedź nieco zdziwionym tonem, że przecież są i cały czas były, tylko w innym miejscu -- pod dachem. No cóż! Nie czas było na żale, zwłaszcza, że można było je mieć tylko do siebie, bo przecież mogłem wcześniej spytać. To jednak, że tego nie zrobiłem można uzasadnić faktem, że nie bardzo byłby czas z tych rowerów skorzystać. Najwyżej pierwszego dnia i w środę po powrocie z Trok, kiedy przestało padać.
Posiedzieliśmy sobie jeszcze trochę na pomoście obiecując sobie, że tu jeszcze przyjedziemy na taki zwyczajny, nasz polski, wypoczynek -- bez napinki związanej ze zwiedzaniem. Możliwe, że na stare lata się zmienimy, ale na razie nie wróżę takim planom wielkich sukcesów. Chyba mamy, no przynajmniej niektórzy z nas, ADHD, bo siedzenie w jednym miejscu nas jednak potwornie nudzi już po jednym dniu.
Ponieważ pierwszego dnia nie wykryłem rowerów, a na podróż łodzią wiosłową po jeziorze nikt nie miał ochoty, naszą wycieczkę do Krasnogrudy przesunęliśmy aż na dzień ostatni naszego krótkiego wypadu wakacyjnego. Ruszyliśmy więc szosą w kierunku Augustowa, ale skręciliśmy w pierwszą boczną drogę. Innej zresztą wcześniej być nie mogło, bo po naszej prawej cały czas mieliśmy jezioro Hołny. Objechaliśmy je więc i trafiliśmy do bramy dworu, który był naszym celem. Wjechaliśmy przez nią na teren majątku i zaparkowaliśmy w pobliżu zabudowań.
W dworze Kunatów w Krasnogrudzie byliśmy z Agnieszką w zeszłym roku, też podczas krótkiego pobytu w Hołnach Mejera. Zwiedzaliśmy wtedy nawet jego wnętrze. Tym razem sobie darowaliśmy, ponieważ mówiąc szczerze nie ma tam zbyt wielu oryginalnych sprzętów. Kiedy Jarek dostawał pieczątkę do swojego słynnego notatnika, Agnieszka tylko pokazała Joli salę, której podłoga stanowiła mapę, natomiast nad nią unosiły się zawieszone na nitkach makiety domów. Była to swego rodzaju dokumentacja projektu sprzed kilku lat, który polegał na wywiadach z mieszkańcami okolicznych wsi (głównie litewskojęzycznych), którzy pamiętali przedwojenny dwór i jego właścicieli. Często byli to ludzie, którzy dla dworu pracowali.
Pierwotnie, w XVIII wieku dwór należał do rodziny Eysymontów. Tak na marginesie, nazwisko to wskazuje, że właściciele byli potomkami jaćwieskich kunigasów, których część uniknęła śmierci z rąk polskich (mazowieckich), ruskich i krzyżackich, salwując się ucieczką na Litwę. W XIX wieku majątek przeszedł w ręce Teofila Kunata, a póżniej należał do jego syna, Bronisława. Pod koniec dwudziestolecia jego spadkobierczynie, Gabriela z Kunatów Lipska i Janina z Kunatów Niementowska prowadziły we dworze pensjonat dla letników. Ponieważ matka Czesława Miłosza Kunatówna była de domo, były to jej kuzynki. Sam późniejszy noblista spędzał tam w młodości wakacje. Po obaleniu komuny w Polsce stał się on jednym ze spadkobierców dworu w Krasnogrudzie, ale razem z innymi współspadkobiercami oddał go w dzierżawę stowarzyszeniu "Pogranicze".
Najpierw poszliśmy na pomost, z którego widać bardzo wyraźnie, że znajduje się dokładnie na wprost pomostu ośrodka PB w Hołnach Mejera. Później obeszliśmy sam główny budynek dookoła, żeby trafić do kawiarni na dole. Ponieważ administratorzy nie prowadzą działalności gospodarczej nie mogli nam sprzedać kawy, ale mogli nas nią poczęstować. My natomiast mogliśmy wspomóc ich projekt dobrowolną kwotą wrzuconą do skarbonki. Tak tez zrobiliśmy i przez kilkanaście minut smakowaliśmy kawę w dworkowym wnętrzu, które jednakowoż nie miało nic wspólnego z przedwojennym oryginałem.
Następnie wyszliśmy na teren swego rodzaju amfiteatru, a potem ścieżką prowadzącą do bocznej bramy w murze ogrodzenia, nad którą wywieszono płaty tkaniny z różnymi cytatami. Zawróciliśmy jednak dość szybko, ponieważ akurat tę ścieżkę upodobały sobie również komary. Skręciliśmy więc w dróżkę, obok której ustawiono stojaki, a na nich wyrzeźbione w drewnie otwarte książki, na których umieszczono również cytaty lub całe wiersze nie tylko Czesława Miłosza, ale również np. Tomasa Venclovy czy Josipa Brodskiego.
Jakieś trzy lata temu kupiłem sobie tom dzieł zebranych Miłosza i nawet zacząłem sobie je czytać, ale co z tego, jeśli na pytanie o tytuły wierszy naszego noblisty i tak do głowy przychodzą tylko dwa tytuły omawiane jeszcze w liceum, a mianowicie "Campo di Fiori" (w którym Miłosz popełnił błąd, gdyż ten rzymski plac ze statuą Giordana Bruno nazywa się Campo dei Fiori, skracane do Campo de'Fiori), oraz "Który skrzywdziłeś". Ba, i tak miałem to szczęście, że kiedy poszedłem do liceum Miłosza już można było w Polsce wydawać i omawiać w szkole. Ponieważ do liceum poszedłem w roku 1980, już roczniki, które zrobiły maturę wcześniej mogły na niego w szkole nigdy nie trafić. Co tu się dużo oszukiwać, kiedy w tymże roku poeta dostał Nobla, dla wielu było to zaskoczeniem, ponieważ nigdy o człowieku nie słyszeli. Ja na pewno przez całą podstawówkę nie zetknąłem się z takim nazwiskiem. Ponieważ miłoszowy Nobel zbiegł się z "wybuchem" i potem "festiwalem" "Solidarności", komunistyczna cenzura odpuściła i Miłosza do Polski wpuszczono. Później doczytywaliśmy jego biografię. Przeczytałem też "Dolinę Issy". Wtedy też Jan Kaczmarek z kabaretu "Elita" z Wrocławia, znanego głównie z radiowego programu satyrycznego "60 minut na godzinę" zaśpiewał piękną piosenkę własnego autorstwa, w której podmiot liryczny zwraca się do "pana Czesława". Tę piosenkę wykonywała też aktorka łódzkiego Teatru Jaracza w ramach kabaretu "Podły wieczór draństwu" Jana Pietrzaka. Tzn. cały ten program wykonywali pierwotnie aktorzy warszawscy, ale ja i moi koledzy z liceum byliśmy na wersji łódzkiej, gdzie grał również tata naszej koleżanki Justyny, pan Marek Kołaczkowski. Tak to mi się zebrało na dygresje i dygresje od dygresji, ale dzieje się tak, ponieważ nazwisko Miłosz od razu wywołuje we mnie wspomnienia z roku 1980! Zanim zacznę myśleć o jakichś wierszach, przypomina mi się ten rok właśnie! ("O roku ów!" jak napisał inny polski poeta z Litwy).
Do specjalnych fanów poezji Miłosza nigdy nie należałem, ponieważ po przeczytaniu kilku innych jego wierszy doszedłem do wniosku, że to taka bardziej proza, tylko ułożona w zwrotki, ale tomisko dzieł zebranych mam i myślę, że do niego wrócę i być może zapałam większym podziwem dla jego twórczości.
Dużo później, już po upadku komuny, pojawiła się niemała grupa "krytyków literackich", którzy zaczęli wypominać Miłoszowi flirt z komuną. To są jednak ci sami ludzie, którzy to samo zarzucali Wisławie Szymborskiej, spadkobiercy przedwojennych krytyków Juliana Tuwima. Miłośnicy mitów narodowych jakoś tak nie potrafią się cieszyć z nagród literackich dla Polek i Polaków po 1980 r. Ale odbiegam od tematu.
Wizytą w Krasnogrudzie definitywnie pożegnaliśmy jezioro Hołny, ponieważ nie wróciliśmy tą samą drogą do głównej szosy prowadzącej z przejścia granicznego do Augustowa, ale przez Żegary pojechaliśmy prosto do Sejn, do którego to miasteczka wjechaliśmy prosto na ulicę Wileńską, żeby zaparkować znowu naprzeciwko konsulatu Republiki Litewskiej. Było jeszcze przed dwunastą, więc udaliśmy się na krótki spacer, ale doszliśmy właściwie tylko do kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej, który odkąd pamiętam, zawsze jest zamknięty. Zaszliśmy na moment do sklepu o dumnej nazwie "Księgarnia", który jednak okazał się przede wszystkim miejscem z artykułami papierniczymi. Korzystając z tej okazji zakupiłem sobie zeszyt, który mam zamiar użyć do sporządzania notatek z przyszłych podróży.
Kiedy nadeszła godzina, w której mogliśmy się już spodziewać posiłku w Karczmie Litewskiej, po raz kolejny przeszliśmy przez mostek nad Marychą i zajęliśmy miejsce przy tym samym stoliku, co w poniedziałek. Zamówiliśmy też niemal to samo, tylko ja wziąłem dodatkowo rosół z kołdunami i zamiast zestawu regionalnego dwa bliny nadziewane mięsem. Nasz apetyt na litewskie specjały został zaspokojony!
Jeszcze w poniedziałek, kiedy tylko umieściłem pierwszy post z Hołn Mejera na facebooku, odezwała się do mnie koleżanka ze studiów, Ania Baranowska, z zaproszeniem na kawę do Danowskich, gdzie spędza czas z rodziną w swoim domu letniskowym. W poniedziałek i przez dwa kolejne dni było to raczej niemożliwe, ale na pytanie, czy możemy zajechać we czwartek dostałem odpowiedź twierdzącą. Teraz więc musieliśmy uważać, żeby nie przegapić skrętu, który swego czasu znaliśmy bardzo dobrze.
Kiedy nasze dzieci były małe przez kilka lat z rzędu jeździliśmy do gospodarstwa agroturystycznego państwa Turowskich w Tobołowie. Jednego roku natomiast za radą rodziców Agnieszki, którzy również tam jeździli, zaczęliśmy jeździć z Tobołowa na obiady do Danowskich, gdzie w innym gospodarstwie agroturystycznym właścicielka prowadziła bardzo dobrą kuchnię. W tamtych latach dość czynnie uprawiałem jogging, zwłaszcza w wakacje, więc z Tobołowa często moja trasa biegowa wiodła przez Danowskie i inne okoliczne wsie. Kiedyś u Turowskich w Tobołowie nocował też Jarek Janicki, który ze swoją mamą i jeszcze małymi dziećmi wracał z wypadu na Litwę. Teren ten więc znaliśmy i jak to w takich wypadkach bywa, wzbudził w nas swego rodzaju wzruszenie wywołane wspomnieniami. To były naprawdę bardzo dobre czasy!
Przez Tobołowo jednak przejechaliśmy bez zatrzymywania się. Przy jednym z domów tylko na moment naszą uwagę przykuła para młoda i goście weselni w eleganckich strojach. Trochę nas to zdziwiło, bo to przecież był czwartek, ale doszliśmy do wniosku, że po prostu nie nadążamy za zmieniającymi się modami.
Ania przywitała nas serdecznie i ugościła kawą i słodyczami. Spędziliśmy bardzo miło około godziny na wspominaniu wspólnych znajomych ze studiów, ale również rozmawiając na temat sytuacji gospodarstw agroturystycznych w rejonie. Okazało się np., że gospodyni z Danowskich, u której jadaliśmy 20 lat temu obiady, musiała ograniczyć swoją działalność gastronomiczną tylko do faktycznych gości swojego pensjonatu. Myślę, że niestety nieco rozczarowany był syn Ani, który miał nadzieję, że mamy ze sobą dzieci w jego wieku. Niestety naszych dzieci z nami nie było, a nawet gdyby były rozczarowanie mogłoby być jeszcze większe, bo nam się tak jakoś szybko postarzały.
Pożegnawszy się z Anią postanowiliśmy do Augustowa dojechać inną drogą, a mianowicie przez miejscowość, której nazwa prowokuje do dość sucharowatych żarcików, a mianowicie Ateny. Przed Atenami minęliśmy jeszcze drewniany kościół w Monkiniach, do którego 20 lat temu jeździliśmy w wakacyjne niedziele z teściami i dziećmi.
Do Augustowa wjechaliśmy od strony szosy, która niegdyś była uczęszczana przez tiry, co powodowało frustrację mieszkańców i nacisk na budowę słynnej obwodnicy, którą opóźniła sprawa ochrony środowiska nad Rozpudą. Jechaliśmy więc tą starą trasą, żeby po chwili znaleźć się na trasie, którą jechaliśmy w poniedziałek w kierunku przeciwnym.
Przejechawszy przez Sztabin, Suchowolę, Kumiałę, Korycin, Jurowce i po drodze cały szereg mniejszych miejscowości, dotarliśmy do Białegostoku.
Ponieważ Janiccy wyjeżdżali nazajutrz po południu, zaproponowałem w piątek 8 lipca spacer, ale nie jak zwykle do centrum, bo to nasi przyjaciele już chyba nieźle znają, tylko na kampus Uniwersytetu w Białymstoku. Ponieważ Jarek wyraził szczery podziw wobec tego założenia architektonicznego, ja powstrzymałem się od wyrażenia głośno własnej opinii, która zbyt pochlebna nie jest, bo budynki kampusu przypominają mi zbytnio architekturę industrialną. Skoro jednak goście z centralnej Polski chwalą to co białostockie, to może jednak warto spojrzeć na to ich oczami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz