niedziela, 1 września 2019

Powakacyjne refleksje (3)

W podróżowaniu, jak w wielu innych dziedzinach, jakich w życiu próbujemy, sprawdza się przysłowie, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Mam na myśli rosnące ambicje poznawania nowych miejsc i doświadczania doznań z tymi miejscami związanych. Rzeczywistość potrafi jednak dość szybko przywołać do porządku. Jeżeli z podróżowania nie zrobiłeś swojego zawodu, lub sposobu na życie, (co nie jest tym samym, bo w pierwszym przypadku chodzi o zarabianie na podróżowaniu, a w drugim o podróżowanie i zdobywanie środków do życia po drodze) po okresie wakacyjno-urlopowym jesteś skazany na objawy zespołu odstawiennego. To jednak nie należy do tematów wakacyjno-podróżniczych, więc nie będę tego tematu rozwijał.

Z podróżniczymi ambicjami, podobnie jak z wszystkimi innymi, jest tak, że zawsze na każdym etapie naszej pasji natkniemy się na ludzi, którzy są o wiele lepsi, mają o wiele większe doświadczenie, są większymi erudytami, jeśli chodzi o zwiedzane miejsca, lub są większymi ekspertami w logistyce i organizacji przemieszczania się z miejsca na miejsce -- umieją znaleźć tanie loty i tanie a dobre noclegi, itd. Na szczęście podróżowanie samo w sobie daje tyle satysfakcji, że chroni przed toksycznym poczuciem rywalizacji. Niemniej rodzą się kolejne marzenia, które chciałoby się realizować.

Są np. podróżnicy, którzy się wyspecjalizowali w konkretnych regionach, albo krajach. Rumunia, która nadal w opinii wielu Polaków jest krajem zacofanym i niebezpiecznym, jest całkiem nieźle obecna w polskiej blogosferze. Ludzie tam jeżdżą i opisują swoje doświadczenia. Są też oczywiście książki autorstwa ludzi, którzy do Rumunii jeżdżą kilka razy w roku lub tam nawet mieszkają, świetnie posługują się językiem i znają niemal każdy jej region. Są tacy, którzy eksplorują wyłącznie Amerykę Łacińską, albo Ukrainę. Takim ekspertom nigdy nie dorównam, ponieważ zawsze ciągnie mnie w różne inne strony, choć Rumunia zafascynowała mnie do tego stopnia, że chciałbym odwiedzić co najmniej jeszcze kilka miast i regionów, co może być zadaniem na dwie lub trzy osobne wyprawy.

Podróż powinna być lekcją poszerzająca nasze horyzonty, ale ile się nauczymy zależy nie tylko od czasu spędzonego w nowym miejscu, ale od naszego emocjonalnego zaangażowania, gotowości do otwarcia się na to, co w tym miejscu zastajemy. Do tego dochodzi jeszcze kwestia pamięci. Nie we wszystko się zagłębimy i nie wszystkim będziemy żyć. Krótka wyprawa wakacyjna praktycznie wyklucza prawdziwe wczucie się w klimat miejsca tworzony przecież nie tylko przez przyrodę i budynki, ale przede wszystkim ludzi z całym ich sposobem myślenia i radzenia sobie z życiowymi problemami. Do tego trzeba dość nieźle poznać ich język, a na to najczęściej nie ma czasu; no chyba, że faktycznie poświęcamy się jednemu krajowi lub wręcz regionowi. Ale nie oszukujmy się. Na dogłębne poznanie własnej wioski, czy najbliższej okolicy w mieście brakuje nam życia, więc nie łudźmy się, że dogłębnie poznamy kilka obcych krajów. 

Mamy tu do czynienia z dylematem już nie tyle podróżniczym, co poznawczym w ogóle: Czy poznać wiele rzeczy ale bardziej powierzchownie, czy też mniej, ale dogłębnie. Na to pytanie sam nigdy nie umiem sobie odpowiedzieć, ale ponieważ niestety (a może "stety", trudno mi to ocenić) kieruję się często emocjami i impulsami, często ciągną mnie rzeczy nowe, a zgłębianiu tego, co już trochę znam, po pewnym czasie nie umiem poświęcić tyle czasu, żeby przyniosło trwałe wyniki. Niemniej, pocieszam się, że nawet taka powierzchowna wiedza zebrana w czasie krótkiej podróży jest lepsza, niż hołdowanie domniemaniom na podstawie informacji z drugiej lub trzeciej ręki, a już na pewno niż powszechnie panujące stereotypy na temat danego regionu i jego mieszkańców. 

Tymczasem w przypadku naszego sierpniowego wypadu do Rumunii, podczas którego objechaliśmy kawałek Siedmiogrodu i zahaczyliśmy o Muntanię i Oltenię, nawet w tych miejscach, w których byliśmy, nie zwiedziliśmy wszystkiego, co zwiedzenia jest warte. Po prostu było to fizycznie niewykonalne. W samym Bukareszcie zostało kilka ważnych punktów do zobaczenia, nie wspominając już faktu, że przeszliśmy obok pałacu królewskiego, biorąc go po prostu za muzeum sztuki. W Turdzie, jak już się dowiedziałem po powrocie do domu, przegapiliśmy miejsce wykopalisk, gdzie można zobaczyć pozostałości z obecności na tych ziemiach legionów rzymskich. Nie zajechaliśmy do Șimleu Silvaniei, miejsca urodzin naszego króla Stefana Batorego. Takie rzeczy się po prostu zdarzają -- jedne z nich przez przegapienie przez autorów przewodników, inne przez nasze własne, a jeszcze inne w wyniku świadomej decyzji spowodowanej brakiem czasu lub energii. Po prostu nie można mieć wszystkiego. Nie można np. zobaczyć Sinai, którą zachwycał się Sacheverell Sitwell, w drodze z Braszowa do Bukaresztu, jeżeli chce się przeżyć krajoznawczą przygodę na drodze transfogaraskiej.

Nie wiem, czy uda nam się wrócić w te miejsca i nadrobić "zaległości", ale na razie wstępny plan jest taki, żeby w przyszłym roku zacząć od wschodnich Węgier i skierować się na Bukowinę z ewentualnym wypadem do Mołdawii (tej rumuńskiej, nie Besarabii). W ciągu roku wiele rzeczy może się zdarzyć i plany pewnie nieraz ulegną modyfikacji, ale marzyć i planować jest dobrze, bo to dodaje sił w ciągu zgoła niewakacyjnych miesięcy roku.


czwartek, 22 sierpnia 2019

Powakacyjne refleksje (2)

Od dawna fascynuje mnie kwestia kształtowania się wszelkich tożsamości, w tym tzw. świadomości narodowej, czy etnicznej. Rumunia jest doskonałym przykładem, jak politycy, wykorzystując ludzką skłonność do współdziałania i zrzeszania się na zasadzie podobieństwa, kreują w ludziach poczucie tożsamości narodowej. Niewątpliwie wśród Wołochów musiała przetrwać jakaś świadomość pochodzenia od starożytnych Rzymian, na co zapewne wskazywała ich wernakularna forma łaciny. 

Można się czasem spotkać ze stwierdzeniem, że przecież sam wyraz "Rumunia" jest stosunkowo nowy, bo takie państwo pojawia się jako wynik zjednoczenia dwóch księstw, dopiero w połowie XIX w. Wcześniej zaś istniały owe dwa hospodarstwa, jak je nazywano w Polsce: wołoskie i mołdawskie. Praktycznie w polskiej literaturze historycznej w ogóle się nie wspomina (przynajmniej ja się nie zetknąłem), że Wołosi sami siebie Wołochami nie nazywali. Wołoch, to wg niektórych, słowo wywodzące się od praindoeuropejskiego rdzenia (a może prefiksu) vl-, który wskazywał na kogoś obcego, nie swojego, zaś wg innych takiego określenia używali wobec obcych -- głównie ludów romańskich i celtyckich -- Germanie (od jednego z celtyckich plemion zamieszkujących północną Italię, z jakim się najwcześniej zetknęli: Wolków). Stąd np. Walijczycy, Walonowie, a za pośrednictwem tych germańskich określeń polskie Wołosi i Włosi. Tylko, że ludy tak określane przez sąsiadów, miały własne nazwy, których same wobec siebie używały. Wołosi natomiast, przynajmniej ci posiadający jakieś poczucie tożsamości, nazywali się... Rumunami (rumâni). Natomiast twór państwowy, który w tradycji polskiej przyjął się jako hospodarstwo wołoskie, sami jego mieszkańcy nazywali  ţara rumânească, a więc "kraj rumuński" lub "państwo rumuńskie".

Sprawa była jednak bardziej pogmatwana. Sąsiednie hospodarstwo mołdawskie miało podobny język, ale jego mieszkańcy faktycznie nazywali siebie Mołdawianami, a swoje państwo principatul Moldovei. Skąd więc "hospodar"? To słowo brzmi z ukraińska, a raczej z ruska bardziej niż z łacińska. Na dobra wielkiego księcia litewskiego w pierwszej Rzczypospolitej mówiono "dobra hospodarskie", bo władca to "hospodar". Tymczasem po rumuńsku tytuł władcy, czy to Mołdawii czy Wołoszczyzny to "dumn", czyli "pan" (łac. dominus). Skąd więc ten wschodniosłowiański "hospodar"? Przez wieki w obydwu księstwach żywioł słowiański musiał być tak silny, że w wieku XIX, kiedy rodzi się nowoczesny rumuński nacjonalizm, aktywiści i intelektualiści podejmują ogromny wysiłek w celu odsłowiańszczenia swojego języka i ponownego jego zromanizowania. Wyeliminowano mnóstwo słowiańsko brzmiących słów, w zamian wprowadzając zapożyczenia z francuskiego i z włoskiego. Dlatego dzisiaj Rumuni rozumieją Włochów bez tłumacza, natomiast pisownię częściowo przejęli od Francuzów (np. "j" czytane jak "ż"). Wielki wysiłek włożono, język się w miarę zromanizował, ale całe mnóstwo wyrazów brzmiących po słowiańsku zostało! 

"Bogaty" to "bogat", "droga" (w sensie "nie tania") to "dragă", "słaby" to "slab" itp. "Wojna" to "razboi", zaś na jednym z mijanych pomników zobaczyłem wyraz, który wprawił mnie w wielkie zdziwienie, a mianowicie "jertfa". Wiedząc, że "j" czyta się jak "ż", ten dziwny wyraz od razu zabrzmiał jak rosyjska "żertva", czyli "ofiara". Na tle innych języków romańskich, rumuński wyróżnia też "tak", które nie przypomina "si", "sim", czy "oui", ani nawet łacińskiego "sic", a brzmi jak słowiańskie "da". 

Przez dobrych kilka wieków Wołosi i Mołdawianie pisali cyrylicą (nie żadną tam uproszczoną na rozkaz Piotra Wielkiego grażdanką, a cyrylicą właśnie). Być może w czasach braci sołuńskich tereny te zamieszkiwały tak liczne plemiona słowiańskie, że w sposób naturalny przyjęły alfabet przystosowany do ich języka. 

Oprócz tego, że mnie te wszystkie historyczne procesy fascynują, bo oprócz zwykłej walki o władzę, na każdym etapie historii ktoś próbuje dorobić niej ideologię. Natomiast właśnie myślenie nacjonalistyczne XIX wieku, doprowadziło do takiej interpretacji wydarzeń z przeszłości, która tłumaczyłaby tworzenie się przecież zupełnie nowego państwa, jako naturalnego procesu przywracania czegoś, co już kiedyś rzekomo było. Stąd np. kult Michała Walecznego (Mihai Viteazu, którego matka była zresztą Greczynką), któremu udało się na 2 lata skupić w swoim ręku władzę nad trzema księstwami, które potem staną się częściami Rumunii, czyli Mołdawią, Wołoszczyzną i Siedmiogrodem. Nie miało to praktycznie żadnych dłuższych konsekwencji, bo walki między hospodarami i książętami Siedmiogrodu (Węgrami) toczyły się bez żadnej górnolotnej myśli o stworzeniu zjednoczonej Rumunii. Owszem, Wołosi i Mołdawianie walczyli i lawirowali w celu zachowania niezależności między Rzeczpospolitą, Węgrami, a potem też Habsburgami i Osmanami, ale czy komuś z nich śniła się w XVI lub XVII wieku wielka Rumunia? Jest to raczej wątpliwe. 

Dlatego w jakimś stopniu wiek XIX jest czasem fascynującym właśnie ze względu na to, że to wcale nie tak liczni intelektualiści tworzą podstawy myślenia plemienno-narodowego, które pokutuje do dziś, zwłaszcza w naszej części Europy. Wystarczyło (i nadal wystarczy) bowiem wychować jedno pokolenia w przekonaniu, że od wieków istniał ten lub inny naród w prawie niezmienionej formie, i to już wystarczy, żeby zaszczepić masom wiarę w permanentny naród istniejący niezmiennie od wieków, tylko czasami stłamszony, a czasami "śpiący". Bo uwielbianą przez twórców nacjonalizmów metaforą jest "przebudzenie". Obudzili się Rumuni, obudzili się po niemal tysiącu lat Słowacy, Chorwaci, Słoweńcy itd. itp. Rzecz w tym, że ci ludzi nie zostali obudzeni, tylko wgrano im software, z którego wynikało, że uprzednio spali, a teraz się obudzili. Ludzie zdolni tworzyć takie oprogramowanie wgrywane bezpośrednio do ludzkich mózgów zasługują na podziw z powodu swojego geniuszu. Zupełnie inna sprawa to ocena moralna konsekwencji myślenia nacjonalistycznego. 

Nacjonalizmy, nawet te rozumiane jako "pozytywne", czyli nacjonalizmy ludów małych i uciskanych, zawsze pociągają za sobą konflikty i na poziomie intelektualnym aporie nie do pokonania. Na szczęście od czasu do czasu ludzie dochodzą do wniosku, że kompromis i tolerancja nie są najgorszym rozwiązaniem. Niemniej doskonale wiemy, że w czasie tzw. Wiosny Ludów Węgrzy walczą z niemieckojęzycznymi Austriakami (etnicznie po prostu z Niemcami), ale równocześnie Habsburgowie znajdują sojuszników wśród Chorwatów, którym Węgrzy odmawiają takich samych praw jakich domagają się dla siebie, czy Rumunów siedmiogrodzkich. Znamy doskonale z własnego podwórka wzajemne antagonizmy ludów gnębionych przez carską Rosję lub Austro-Węgry -- zręcznie podsycane konflikty i "rozbudzanie" poczucia tożsamości jednych, żeby ich skierować przeciwko drugim (konflikty polsko-litewskie, polsko-ukraińskie). Rumunia pod tym względem prezentuje się tak samo jak cała reszta Europy, którą na Zachodzie nazywają "wschodnią", a my się na to zżymamy, bo wolimy "środkową" lub "centralną".  

Poczucie tożsamości rumuńskiej wydaje się więc obecnie dość okrzepłe na terenie dzisiejszego państwa o nazwie Rumunia. Pamiętamy, że jego początek to zjednoczenie pod jednym berłem Alexandru Ioana Cuzy dwóch księstw: Wołoszczyzny i Mołdawii. Wschodnią część tej ostatniej -- Besarabię -- w XIX w. przez dziesiątki lat okupowała carska Rosja, a potem znowu Rumunom zabrał ją Stalin. Stara stolica Mołdawii, Jassy, znajduje się po stronie rumuńskiej, zaś Republika Mołdawii ze stolicą w Kiszyniowie pozostaje państwem od Rumunii niezależnym. Znawcy obu krajów mają zdania podzielone na temat perspektyw przyłączenia się Mołdawii do Rumunii. Jedni uważają, że to kwestia czasu, inni, że to nie nastąpi nigdy. W byłej sowieckiej republice oprócz języka rumuńskiego można się dogadać po rosyjsku i oprócz garstki rumuńskich nacjonalistów nikt nie traktuje tego jako przykrej pozostałości obcej okupacji. Mołdawianie jeżdżą "na saksy" do Moskwy. Dla wielu Rumunia jawi się jako obcy kraj. Tymczasem na murkach spełniających rolę barierek chroniących przed wypadnięciem przez samochody w przepaść, czy też na podobnych barierkach na mostach, ktoś wypisuje hasła, że "Basarabia este România". Widzieliśmy takie hasła na obu górskich trasach -- transfogaraskiej i na Transalpinie. Ponieważ znajdują się na terenie Rumunii, piszą je chyba jej obywatele, a nie obywatele kiszyniowskiej Mołdawii. 

Oczywiście krótka wizyta turystyczna nie upoważnia nikogo do wygłaszania prawd ogólnych na temat danego kraju, czy nawet miasta lub wsi. Dlatego nie mam prawa wypowiadać się na temat nastrojów np. mieszkańców Siedmiogrodu. Niemniej oficjalna polityka chyba jakichś kontrowersji nie wzbudza, a ta polega na tym, że gdziekolwiek miasto lub wieś ma nazwę podwójną lub potrójną, a więc oprócz oficjalnej rumuńskiej, jeszcze węgierską lub niemiecką, to te wszystkie nazwy się na tablicach przy wjeździe do takiej miejscowości znajdują. Dba się o zabytki pozostawione przez Niemców zamieszkujących Siedmiogród od czasów Gejzy I, którzy znikają z Rumunii po II wojnie światowej. Widocznie obecność Niemców na terenie Rumunii nie odcisnęła tak bolesnego piętna na stosunkach między oboma narodami, jak w Polsce. Nazwy niemieckie chyba nikomu nie przeszkadzają i chyba politycy nie podsycają strachu przed powrotem Niemców w celu odebrania swoich majątków w celu wykorzystania strachu wyborców. Zastrzegam jednak, że nie wiem, jakie są nastroje wśród ludności i jak np. kształtują się codzienne stosunki rumuńsko-węgierskie na terenie Siedmogrodu. 

Tak czy inaczej, historia Rumunów jest niezwykle ciekawa. Mimo, że obiektywnie krótsza od dziejów państwowości polskiej, nie przeszkadzało to nacjonalistycznym intelektualistom (wiem, wiem, to oksymoron, ale w tym przypadku wiemy o co chodzi) w zbudowaniu mitu o nieprzerwanym trwaniu potomków Daków i Rzymian (wrogów, którzy się zlali w jeden naród) aż do "przebudzenia narodowego" w XIX w.i dalej już w zjednoczonym własnym państwie. 

Od historycznych mitów "wielkiej narracji" wolę prawdziwe historie opowiadające o losach zwyczajnych ludzi, często tak tragicznych, że chyba nawet nie jestem w stanie sobie ich wyobrazić. Pisze o nich Małogrzata Rejmer, pisze Bogusław Luft, wielcy znawcy tego kraju. Losy zwykłych ludzi są warte studiowania, bo wbrew temu przymiotnikowi (zwykły), każdy człowiek jest na swój sposób niezwykły. W książkach wyżej wymienionych autorów znajdujemy nie tylko tragedię, ale niesamowite przykłady ludzkiej mocy przetrwania pomimo potwornej rzeczywistości od której nie było ucieczki. Ja zawsze się cieszę  z nawet krótkiego spotkania z żywymi ludźmi, takimi jak prawosławny ksiądz z Cotmeany, pan Romeo Traian (b. popularne imię na cześć rzymskiego cesarza, który pokonał Daków króla Decebala) Totelecan -- właściciel pensjonatu RELAX w Râmnicu Vâlcea, czy ekspedientka zza lady z serami ze sklepu spożywczego sieci Profi (ze sloganem:
Mai bun, mai ieftin, mai aproape - najlepsze, najtańssze, najbliższe -- wspaniałe jest to rumuńskie stopniowanie, bardzo łatwe!), która oczarowała mnie swoją płynną angielszczyzną.


O tym, jak romanizowano Rumunię, pisze profesor Lucian Boia. Mam nadzieję, że kiedyś znajdę czas na przeczytanie jego książki po rumuńsku. Już tutaj w Polsce dowiedziałem się, że została ona, a także kilka innych, przetłumaczona na polski! Niestety w najbliższym czasie będę musiał nadrobić lektury o zupełnie innym charakterze.





środa, 21 sierpnia 2019

Powakacyjne refleksje (1)

Z założenia podchodzę podejrzliwie do wszelkich "okrągłych" a zwięzłych podsumowań, które ich fani często z zachwytem komentują "W punkt!" Otóż uważam, że oprócz tego, że najczęściej są to banały, to na dodatek od razu cisną mi się do głowy przykłady, które tym "celnym" aforyzmom przeczą. Tak samo jest z popularnym twierdzeniem, że "podróże kształcą" (brzmi trochę jak "cukier krzepi"). Otóż tak, tak często bywa, i jest na to mnóstwo przykładów, ale obecnie YouTube i media społecznościowe dostarczają również i takich, z których wynika, że (no niestety, znowu utarte powiedzonko) "chłop może ze wsi wyjść, ale wieś z chłopa nigdy". W obecnych czasach, kiedy podróżowanie jest tak dostępne, praktycznie każdy może gdzieś wyjechać, ale czy po powrocie następuje u kogoś takiego istotna zmiana w rozumieniu świata? Oczywiście powinna, bo jeśli nie, to znaczy, że podróż nie spełniła swojej edukacyjnej roli, czyli okazała się podróżą, która nie kształci. 

Nie uciekając się więc do kategorycznego twierdzenia, zgódźmy się, że podróże powinny kształcić. Z takiego właśnie założenia wychodzę i każdą podróż, jaką podejmuję, uważam za element, który ma wprowadzić zmiany w moim myśleniu. Żeby to nastąpiło, podczas podróży muszą nastąpić procesy myślowe, a więc zmaganie się tego, co wydaje mi się, że znam i o czym wydaje mi się, że wiem, z nowym. To nowe muszę jakoś sobie oswoić, żeby nie wiem jak ktoś nawoływał do pozostawienia "innego" inności jego. Mózg ludzki nie jest w stanie inaczej działać, jak tylko przez racjonalizację i próby wytłumaczenie nieznanego przez znane (dobrze, że to nie rozprawa naukowa, bo bym musiał udowodnić tę tezę!). Tutaj jednak pojawia się wyzwanie -- jeżeli się nie otworzymy na nowe, jeżeli racjonalizację przeprowadzimy tylko tak, żeby nowe (inne/obce) całkowicie podporządkować własnej już wcześniej okrzepłej siatce pojęciowej, proces poznawczy będzie bardzo powierzchowny. Oczywiście nie chodzi też o to, żeby bezkrytycznie akceptować i przyjmować sposób myślenia przeważający w miejscu, dokąd się udaliśmy. Możemy bowiem znaleźć szereg przykładów ludzi, których inność tak urzekła, że wyrzekli się całkowicie swojego własnego sposobu myślenia. Niestety nie ma recepty na ile się otwierać na nowe, a na ile obserwować je tylko zza pancernej szyby własnych starych przekonań, które często przecież sprowadzają się do stereotypów. Nie można nikomu podać prostego algorytmu radzenia sobie z nowym doświadczeniem. Niemniej, jeżeli podróżniczego wyzwania nie podejmiemy w ogóle, na edukacyjny efekt tym bardziej liczyć nie możemy. 

Kiedy jeździmy naszym samochodem całą rodziną, najczęściej podczas długich godzin na drodze słuchamy audiobooków. Nie jest to jakaś ambitna literatura, ponieważ chodzi o wakacyjną rozrywkę. Najczęściej są to powieści kryminalne. Nasza córka lubi klasyki gatunku "whodunit", czyli utwory Agathy Christie. Słuchamy też cyklu norweskich thrillerów o komisarzu Harrym Hole autorstwa Jo Nesbo. Otóż zagadka kryminalna podczas takiego słuchania jest dla mnie osobiście kwestią dość drugorzędną, ponieważ większość tych powieści kiedyś już czytałem. Podczas słuchania zwracam w nich uwagę na aspekty kulturowe, a konkretnie efekty, jakie kultura odciska na mentalności bohaterów. To, do czego zmierzam, to nie jest analiza psychologiczna postaci z książek. Skupię się tylko na tym, co jest związane z podróżowaniem (ale też z tym, co na nie pozwala). 

Otóż przedstawiciel brytyjskiej tzw klasy próżniaczej, czyli albo arystokrata, albo ktoś kto posiadał tak wielki majątek, że nie musiał zarabiać na chleb pracą, żeby pokazać swój status społeczny, mógł podejmować tylko określone zajęcia. Dżentelmeni i damy z towarzystwa oddawali się więc rozlicznym rozrywkom, w wymyślaniu których niektórzy się prześcigali. Przyjęcia, bale, czy polowania to jedno. Kto chciał, zajmował się działalnością charytatywną (która też mogła się sprowadzać do organizacji balu na rzecz ubogich). Duże pieniądze pozwalały na oddaniu się pasji naukowej i literackiej. Stąd tylu arystokratów dokonujących odkryć czy tworzących wiekopomne dzieła. Jedną z czynności, jakie przystawały dżentelmenowi, było podróżowanie. Jeżeli znacie "Małą Dorrit" Dickensa, zapewne pamiętacie moment, kiedy ojciec tytułowej bohaterki staje się dziedzicem majątku, dzięki czemu on i cała jego rodzina wychodzi z więzienia dla dłużników. Otóż teraz jako "gentleman of leisure", stary Dorrit chce robić to, co robią inni bogaci próżniacy. Dowiaduje się, że wypada podróżować, więc udaje się do Italii, by tam poznawać (no może niezbyt intensywnie -- nie jest w końcu studentem) pomniki dziedzictwa europejskiej kultury. 

W powieści Agathy Christie, jakiej słuchaliśmy w drodze do Chorwacji, uboga z domu młoda kobieta pracująca jako dama do towarzystwa starszej bogatej kobiety, po śmierci tej ostatniej niespodziewanie wchodzi w posiadanie jej majątku, ponieważ w dowód wdzięczności za dobrze wykonywaną pracę, stara dama zapisała go dziewczynie w testamencie. W tym momencie uruchamiają się mechanizmy typowe dla myślenia ludzi tamtej epoki (uwaga! Zdaję sobie sprawę, że używanie takich zwrotów jak "ludzie tamtej epoki" jest hołdowaniem stereotypom, a nawet ich tworzeniem, ale nie czas tu i miejsce na wchodzenie w niuanse zróżnicowania mentalności Brytyjczyków dwudziestolecia międzywojennego -- stosuję więc pewien mało elegancki skrót myślowy). Otóż jakaś daleka kuzynka młodej damy, przeczytawszy w gazecie o jej materialnym szczęściu, podejmuje plan sprytnego przejęcia przynajmniej części jej majątku. Owa kuzynka jest kobietą o ustalonej pozycji w towarzystwie, ale owa pozycja wkrótce może być zagrożona z tego prostego powodu, że wyczerpują jej się środki finansowe. Żeby więc zaliczać się do pewnej grupy ludzi, trzeba było mieć pieniądze. I odwrotnie, kiedy wchodziło się w posiadanie dużych pieniędzy, wypadało postarać się o dostęp do tej grupy ludzi. 

Katarzyna, młoda bohaterka, przede wszystkim kupuje sobie cały zestaw ubrań -- sukien i akcesoriów, oraz udaje się (jakże inaczej? ) w podróż! Bogaci Anglicy mogli jechać praktycznie wszędzie, ale gdzie wypada? Na francuską Riwierę. Tam też nawiązuje znajomości, przez co "wchodzi do towarzystwa". Tam też rozgrywa się akcja kryminalna powieści. Jest morderstwo, jest śledztwo, jest Herkules Poirot itd, czyli wszystko to, co nas w tym momencie nie interesuje. 

Angielscy bogacze wiedzą, że wypada podróżować. Pieniądze nie gwarantują ani wysokiego IQ, ani ambicji intelektualnych, więc większość z nich jeździ tam, gdzie jeżdżą "wszyscy", czyli np. na Riwierę, a młodzi studenci prestiżowych uczelni jeżdżą ze swoimi tutorami do Włoch na tzw. grand tour. O ile Riwiera to cel praktycznie czysto rozrywkowy, to grand tour ma charakter edukacyjny. Niektórzy wykształceni Anglicy pojadą dalej, zwiedzą świat i go opiszą (np. Richard Burton, który jako jeden z niewielu Europejczyków w 1853 r. odwiedził samą Mekkę). Podróżowanie, czy to w celach turystycznych, czy odkrywczych było przywilejem ludzi o pewnej pozycji majątkowej. 

Sacheverell Sitwell, na którego "Roumanian Journey" kilkakrotnie się powoływałem, również pochodził z zamożnej rodziny. Ten krytyk i historyk sztuki i muzyki, znawca architektury baroku, i poeta, mógł się spokojnie oddawać swoim pasjom badawczym między innymi dlatego, że nie musiał się specjalnie martwić o zapewnienie sobie środków do życia. Do kraju królowej Marii, rezydentki zamku w Branie, pojechał na zaproszenie arystokratycznej rodziny rumuńskiej. Swoją książkę dedykował księżnej Anne-Marie Callimacki, wobec której czuł się w obowiązku do szczególnej wdzięczności za zorganizowanie jego wizyty w Rumunii. Księżna okazała się wielką miłośniczką i znawczynią swojego kraju, zaś jej mąż, książę Jean Callimacki, znawcą archeologii i heraldyki. Podczas swojej podróży Sitwell cały czas spotykał się z jakimiś rumuńskimi arystokratami, łącznie z królową Marią i jej synem, Karolem II, którego przedstawił w jak najlepszym świetle. Co zabawne, a może jednak tragiczne, w grudniu tego samego roku (1937), kiedy ukazała się książka Sitwella, podjął kroki o zdecydowanie antysemickim charakterze, a w roku następnym dokonał swego rodzaju zamachu stanu przejmując władzę dyktatorską. 

Mówiąc o arystokratycznych podróżnikach warto też wspomnieć Polaków, takich jak autor "Rękopisu znalezionego w Saragossie", Jan Potocki, czy Wacław Seweryn Rzewuski. Ci potomkowie magnackich rodów zdobyli ogromną wiedzę na temat krajów, do których się udawali, łącznie z językami. Rzewuski został nawet przyjęty do plemienia Beduinów i dotarł przed Burtonem do Mekki, ale w  przeciwieństwie do Anglika, nie dostał się do środka. Byli to jednak ludzie nietuzinkowi. Trudno bowiem powiedzieć, żeby szerokie horyzonty myślowe i otwartość na świat tak inny od europejskiego były powszechną cechą polskiej bogatej szlachty. Warto zwrócić uwagę na ich otwarte podejście do świata islamu. 

Obecnie podróżowanie stało się dostępne dla każdego, kto ma chęć podróżować. Oczywiście wiem, że nadal niektórzy mają problemy ze znalezieniem pracy, choć o wiele powszechniejszym problemem są zbyt niskie zarobki tych, którzy pracę mają. Niemniej, kiedy obserwuję znajomych i nieznajomych w mediach społecznościowych, to znając dość kiepską sytuację materialną niektórych z nich a przy tym widzę zdjęcia miejsc, do których docierają podczas urlopów, stwierdzam, że przynajmniej kilka razy w życiu każdy Europejczyk może sobie pozwolić na ciekawą podróż. W porównaniu z ubiegłym stuleciem, że o dziewiętnastym nie wspomnę, mamy czasy podróżowania na niespotykaną dotąd skalę. 

Wychowałem się na powieściach Alfreda Szklarskiego o Tomku Wilmowskim, warszawskim nastolatku z początku XX wieku, który wraz z ojcem i jego przyjaciółmi zwiedza praktycznie cały świat łowiąc żywe zwierzęta dla ogrodu zoologicznego Carla Hagenbecka w Hamburgu. Oczywiście przeżywa przy tym niesamowite przygody. To z tych powieści czerpałem o wiele więcej wiedzy o świecie, niż z podręczników do geografii. Co ciekawe, jak się dowiedziałem całkiem niedawno, sam Szklarski prawie wcale nie podróżował, zaś przygody Tomka stworzył w oparciu o wiedzę czysto książkową. Zrobił to jednak tak dobrze, że ja nigdy nie przestałem marzyć o podróżach. Ponieważ najczęściej mam do czynienia z ludźmi o podobnych marzeniach, zawsze jestem w lekkim szoku, kiedy pytam np. uczniów a nawet studentów uniwersytetu o ich marzenia, a wśród ich odpowiedzi nie ma podróży. Jak można nie chcieć poznawać nowych miejsc, przeżywać nowych doświadczeń? 

Oczywiście te możliwości podróży dla wszystkich nie znaczą, że wszyscy staliśmy się angielskimi arystokratami. No niestety nie! Jestem bardzo wdzięczny losowi za to, że ja, chłopak z Widzewa, robotniczej dzielnicy Łodzi, w którego rodzinie nigdy się nie przelewało i którego podróże po szerokim świecie polegały na lekturach powieści Szklarskiego i reportaży Arkadego Fiedlera, tudzież na oglądaniu telewizyjnego "Klubu Sześciu Kontynentów" redaktora Badowskiego i filmów dokumentalnych Tony'ego Halika i Stanisława Szwarc-Bronikowskiego przy wsparciu atlasu geograficznego dla klas V-VIII, mogę sobie od czasu do czasu pozwolić na wakacyjny wyjazd w ciekawe miejsca. Podróżujemy w standardzie, na który pozwala nam nasz budżet. Nie mamy kapitału, z którego odsetki pozwoliłyby nam na noclegi w najlepszych hotelach, posiłki w najdroższych restauracjach. Nie zapraszają nas też do swych rezydencji miejscowi arystokraci. Niemniej jestem wdzięczny losowi, że mogę przynajmniej odwiedzić te miejsca, w których owi dawni bogaci podróżnicy bywali. Natomiast ludzie, których spotykamy na swojej drodze, są nie mniej fascynujący niż dawni magnaci, bo po prostu każdy człowiek zasługuje na uwagę i każdy może doprowadzić do zmiany w naszym postrzeganiu świata. 

Na koniec jednak muszę podzielić się smakiem dziegciu, z którym się zmagam od jakiegoś czasu. Otóż od niedawna zaczęły się pojawiać artykuły, z których wynika, że to powszechne podróżowanie fatalnie wpływa na środowisko naturalne, przyczynia się do globalnego ocieplenia itd. Tanie loty sprawiają, że ludzie chętnie i często latają -- na skalę niewyobrażalną jeszcze dwadzieścia lat temu. Pojawia się więc kolejna aporia, kolejny zgrzyt spowodowany dysonansem poznawczym. Trudno się nie zgodzić z tezą, że przemieszczanie się pojazdów mechanicznych na taką skalę, jak dziś, jest jedną z przyczyn negatywnych zmian w środowisku naturalnym. Ale jak teraz wytłumaczyć tym masom ludzi, którzy niedawno dostąpili możliwości zwiedzania świata, że tak naprawdę to powinni siedzieć na tyłku w swoich osiedlach, miasteczkach i wsiach, zaś podróżowanie po świecie należy znowu ograniczyć do wąskiej grupy najbardziej uprzywilejowanych?




wtorek, 20 sierpnia 2019

Powrót do domu, czyli z Piwnicznej do Białegostoku przez Bełchatów

Rankiem, 15 sierpnia, usiedliśmy przy stoliku na korytarzu na naszym piętrze, żeby zjeść śniadanie i napić się kawy przed wyjazdem. Wszystkie trzy palniki kuchenki gazowej były już jednak zajęte. Na jednym, większym, coś się gotowało w garnku, na drugim większym palniku widzieliśmy jak para ludzi, z wyglądu tak mniej więcej między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia, wstawiła jajka na twardo. Natomiast na małym palniku umieszczonym pomiędzy tymi dużymi ustawili kawiarkę, czyli mokę Bialettiego. Człowiek to jednak dość prosty mechanizm (no dobrze, może tyko ja). Od razu zaskarbili sobie moją sympatię, jako ludzie, którzy tak samo przygotowują kawę, jak my. Wystarczyła jedna cecha podobna i już pomyślałem, że ci ludzie muszą być w porządku. Kompletnie irracjonalnie, ale z drugiej strony takie myślenie najczęściej przynosi efekty pozytywne. Pozytywne nastawienie wobec innych najczęściej wywołuje efekt odwzajemnienia. Oczywiście możemy się też spotkać z jego brakiem, ponieważ istnieją osobowości z założenia krytyczne wobec innych, ale osobiście mam raczej więcej dobrych doświadczeń, niż złych. 

Ponieważ akurat to my zajęliśmy wszystkie cztery krzesła przy stoliku, sąsiedzi Joli i Jarka z piętra zabrali jajka i kawę do siebie na górę, natomiast duży garnek, chyba z jakąś kaszą, pozostał jeszcze na gazie. Korzystając z wolnego małego palnika wstawiliśmy naszą kawiarkę. a po chwili przeżywaliśmy ostatnie chwile wyjazdowego relaksu przy kubkach z burym (bo przecież "biała kawa" wcale nie jest biała, tylko bura), ale jakże smacznym napojem. 

Zniosłem nasze torby i postawiłem przy bagażniku, po czym wyszedłem jeszcze na alejkę przy potoku Czercz, żeby wykonać formę taiji. Kiedy skończyłem akurat wszyscy już zeszli do samochodu. Po chwili wyruszyliśmy w drogę w kierunku północno-zachodnim. 

Dojechaliśmy do głównej ulicy Piwnicznej, by w krótkim czasie znaleźć się w Rytrze, przez które tylko przemknęliśmy, oczywiście przy dozwolonej prędkości 50 kilometrów na godzinę.We mnie znowu odżyły przyjemne wspomnienia sprzed ponad dwudziestu lat. Polskie góry generalnie działają na mnie kojąco. O ile nad morzem potrafię się zirytować bez powodu, a właściwie to powód jest -- ja się nad morzem zwyczajnie nudzę -- to na góry, nawet te same, mogę patrzeć godzinami osiągając chyba jakiś efekt medytacyjny. Z różnymi pasmami Beskidów mam szereg dobrych wspomnień, choć Agnieszka i Jola mają ich więcej, ponieważ w czasie studiów jeździły na górskie wyprawy pod wodzą Jarka, który prężnie działał w studenckim kole turystycznym. Ja, co prawda bywałem w Beskidzie Śląskim przy okazji odwiedzin rodziny w Cieszynie już w podstawówce, ale chodzić po górach zacząłem na dobrą sprawę już po skończeniu historii i po ślubie z Agnieszką. Niemniej zdążyłem uzbierać trochę miłych wspomnień. 

Rytro kojarzy mi się, na przykład, z wycieczką, na którą mieliśmy pojechać w męskim gronie, tzn. miał być Jarek, przyjaciel Jarka, Jacek, i ja. Umówiliśmy się w Zakopanem na dworcu. Oprócz mnie dojechał tam tylko Jacek, ponieważ Jarek musiał z Łodzi zawrócić do Płocka. Byłem wtedy w bardzo kiepskiej kondycji fizycznej, więc zaprawiony górołaz Jacek musiał się trochę ze mną męczyć, ponieważ spowalniałem jego marsz. Przez wiele lat, kiedy tylko miałem okazję być w Zakopanem, nie miałem szczęścia zobaczyć polskich Tatr, a to z tego powodu, że za każdym razem trafiałem na gęste chmury lub mgłę. Tak też było tym razem. Jacek wtedy stwierdził, że jedziemy pociągiem do Nowego Targu, a stamtąd idziemy na Turbacz. Tak też zrobiliśmy. Szliśmy sobie tak po Gorcach od schroniska do schroniska, żeby przejść w Beskid Sądecki. Jeden z noclegów mieliśmy właśnie w Rytrze, gdzie już odczuwałem zakwasy w nogach, a na stopach porobiły mi się bąble. Najgorsza okazało się jednak przejście z Rytra do schroniska na Hali Łabowskiej. Wysiadałem kondycyjnie, a na dodatek padał deszcz. Kiedy później analizowałem tę trasę, wychodziło na to, że to nie było nic strasznego, ale w moim ówczesnym subiektywnym odbiorze była to droga przez mękę. W schronisku usiadłem przy kominku, żeby osuszyć trochę ubranie na sobie oraz wypić duży kubek herbaty z rumem na rozgrzewkę, ale noclegu tam nie planowaliśmy. Od razu ruszyliśmy do kolejnego schroniska pod Krynicą. Pamiętam, że ten ostatni odcinek pokonałem już z mniejszym trudem. Pewnie uskrzydlała mnie myśl o kresie wędrówki. Następnego dnia rozstaliśmy się z Jackiem na przystanku autobusowym w Krynicy, a ja, korzystając z okazji, że jestem tak blisko Nowego Sącza, podjechałem do cioci Krysi, kuzynki mojej mamy. Ciocia Ania, siostra mojej babci, już wówczas nie żyła. Wujek, już dawno na emeryturze, był akurat na obiedzie, do którego i ja dołączyłem. 

To skojarzenie pociągnęło kolejne, a mianowicie to, że to właśnie o cioci Krysi jadłem po raz pierwszy góralski ser, który mi bardzo posmakował, ale nie były to oscypki (niektórzy nauczyciele w szkole mówili, że górale robią "oszczypki" -- zgroza!), a bryndza! A skąd takie słowo w polszczyźnie? Brânza (czyt. brynza) po rumuńsku to po prostu ser. Bo skąd pochodzą nasi górale? Przecież to potomkowie wołoskich pasterzy, który szczytami i przełęczami Karpat przybyli aż do ich zachodniego kresu, czyli dzisiejszego Beskidu Śląskiego, zasiedlając je po drodze. To przecież dla odróżnienia od "wałachów" ludność słowiańską, która tam wcześniej osiadła nazywa się do dziś "lachami". I kolejne skojarzenie. Jeden z braci mojej mamy wżenił się w rodzinę zamieszkującą Beskid Wyspowy. Kiedy ich pytałem, czy są góralami, mimo że wśród gór mieszkali, absolutnie się od tego określenia odżegnywali, twierdząc, że są "lachami" właśnie. Górale zaś mieszkają przecież również po stronie słowackiej i pod względem pochodzenia są dokładnie takimi samymi potomkami wołoskich pasterzy, jak górale polscy. Z tego względu warto pamiętać, że pochodzący z Terchovej Juraj Jánošík, słynny kryminalista, nie był nawet góralem (potomkiem Wołochów). 

Takie to myśli chodziły mi po głowie. Jedna pociągała za sobą drugą tworząc strumień świadomości zbudowany z łańcucha skojarzeń. 


























Ponieważ Jarek cały czas jechał tak, żeby unikać dróg płatnych, ale jednak żeby do celu dojechać jak najszybciej, trafialiśmy na drogi wąskie na jeden samochód, ale pokryte równym asfaltem, biegnące przez górskie wsie i wioseczki. To pozwoliło mi na kolejną obserwację. Otóż czasami patrząc na nowo zbudowane, albo budujące się domy, na zadbane podwórka i ogrodzenia, pomalowane ściany, to oprócz sporadycznych architektonicznych potworków, wszystko to robiło na mnie wrażenie, że wjechałem do kraju o wyższym standardzie materialnym w porównaniu z Rumunią (ale tam wszystko jest, jak mi się wydaje, na najlepszej drodze, żeby nam dorównać), że o Węgrzech czy Słowacji nie wspomnę, bo tam wieś przypomina tę z lat 80. ubiegłego stulecia. Ostatni raz poczucie takiej zmiany jakościowej w krajobrazie miałem, kiedy pierwszy raz przejeżdżałem przez Niemcy kilkanaście lat temu. Teraz tak samo odbierałem Polskę. Czy to zasługa tego, czy innego rządu? Nie sądzę. To przede wszystkim zasługa przedsiębiorczych i pracowitych ludzi, którzy działają na zasadzie, że "Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają". 

Musiało minąć sporo czasu, kiedy znaleźliśmy się na obrzeżach Krakowa, ale upłynął on w jakiś taki niezauważalny sposób. Szybko też przeszła nam trasa między Krakowem a Częstochową. Niestety z okna samochodu zdołałem dostrzec tylko jedą białą bryłę skał Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Nasza szosa przebiegała w jej pobliżu, ale jednak nie dość blisko, żeby móc podziwiać jej bajeczne kształty. Gdzieś na tym odcinku zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie zjadłem niezdrowego ale za to smacznego hot-doga. I tu kolejna obserwacja: nigdzie nie ma tak "wypasionych" stacji benzynowych, jak u nas! Można narzekać na konsumpcjonizm, komercjalizację życia i na kapitalizm w ogóle, ale ta "bizantyjska" oferta polskich stacji benzynowych bardzo mi się podoba. 

Chyba mieliśmy szczęście, że do Częstochowy dotarliśmy już po zakończeniu głównych uroczystości z okazji święta Wniebowzięcia NMP, popularnie zwanego Matki Boskiej Zielnej. Prawdopodobnie autokary zabrały już pielgrzymów, którzy w poprzednich dniach szli na Jasną Górę pieszo, bo ani w mieście, ani tuż za nim nie trafiliśmy na żadne utrudnienia w ruchu. Kilka kilometrów dalej sytuacja się niestety zmieniła. Stanęliśmy w korku, który ciągnął się przez niemal 30 kilometrów. Na szczęście od czasu do czasu przesuwał się ok. stumetrowymi "skokami". 

Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy wreszcie odbiliśmy w boczną drogę po lewej stronie, bo choć wąska, to jednak była raczej pusta. W Bełchatowie "Kaśka" oznajmiła, że jesteśmy na miejscu jakieś półtora kilometra przed faktycznym miejscem docelowym, ponieważ Jarek nastawił nawigację tylko na nazwę ulicy, a nie na numer. Owszem, miałem u siebie w telefonie dokładne koordynaty, ale tom-tom Jarka je odrzucał, uznając je za niepoprawne. Dlatego teraz włączyłem nawigację map google w telefonie, gdzie Marcin wprowadził był dokładne położenie swojego garażu, w którym zostawiliśmy naszą kię. 

Otworzyłem obie kłódki strzegące nasz samochód w Marcinowym garażu i wyprowadziłem go na zewnątrz. W oka mgnieniu  przenieśliśmy nasze torby z bagażnika do bagażnika, ponieważ byliśmy spakowani raczej oszczędnie. Uściskaliśmy Jolę i Jarka, którzy następnie ruszyli prosto do Łodzi, a my podjechaliśmy kilka kilometrów do Kałdun, pod dom Marcina, gdzie wrzuciliśmy klucze do jego garażu do skrzynki na listy. Zadzwoniłem do niego, żeby go o tym powiadomić, a on pozdrowił nas z okolic Jasła, gdzie wraz ze swoimi bliskimi udał się do matecznika swojego klanu. 

Pokonawszy kilka odcinków drogi z ruchem wahadłowym dotarliśmy do szerokiej i komfortowej drogi S8, z której dojechaliśmy do A1. Skręciwszy na autostradę A2 zatrzymaliśmy się na jednej ze stacji benzynowych Orlenu, gdzie, jak się okazało benzyna była zaskakująco droga nie tylko w porównaniu ze stacjami innych firm, ale również z innymi mijanymi wcześniej stacjami tego samego polskiego molocha naftowego. Pan z obsługi wyjaśnił nam ten sekret jednym słowem: "Autostrada!" Do domu trzeba było jakoś dojechać, więc trudno się było obrażać na proste mechanizmy rynkowe. 
Zapłaciliśmy nie tylko za benzynę, ale skorzystaliśmy też z oferty gastronomicznej stacji. Co prawda obok stał KFC, ale nie mieliśmy ochoty na nic, co byłoby amerykańskim fast foodem. Zamiast tego wybraliśmy "polski obiadek" -- kotlety mielone z ziemniakami i buraczkami. 

Droga przez Warszawę, obwodnicę Marek i dalej trasą S8 do samego Białegostoku nie dostarczyła nam żadnego powodu do ekscytacji. Już w Białymstoku musiałem nadrobić kilka kilometrów, ponieważ nadal trudno przejechać przez Porosły do centrum. Wolałem szybszą obwodnicę, z której zjechałem na Piastowską. 

Po wniesieniu rzeczy do mieszkania i przywitaniu się z synem i Kasią, bratanicą Agnieszki, poszliśmy do jej rodziców, do których na długi weekend przyjechał jej brat i bratowa. Opowiedzieliśmy w dużym skrócie o naszych wrażeniach z podróży, po czym wróciliśmy do domu z poczuciem dobrze spędzonych wakacji, ale też pewnym żalem, że już się skończyły. 

Jak już napisałem, na początku trasy ogarnęły mnie dobre wspomnienia. Jeżeli wierzyć specjalistom od zdrowia psychicznego, ludzi z depresją dopadają wspomnienia wszystkich złych doświadczeń, które ich spotkały w życiu. Taką między innymi karę wymyśliła dla więźniów Azkabanu J.K. Rawling, gdzie straszni dementorzy przywoływali w pamięci skazańców najgorsze momenty z ich życia. Nie wiem, czy w takim razie oznaką zdrowia psychicznego jest brak wspomnień w ogóle, czy są nim dobre wspomnienia (muszę spytać Marcina, który jest przecież psychiatrą). Wierzę, że to drugie. Myślę też, że nasze tegoroczne wakacje będą dla nas stanowić mocną i obfitą bazę dobrych wspomnień, które będzie można przywołać w trudniejszych chwilach. Bo chyba taka jest rola wakacji w cyklu pracy i odpoczynku.

poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Z Turdy do Piwnicznej, czyli przez wracamy zza gór i zza lasów

W środę, 14 sierpnia, po wczesnym śniadaniu, znieśliśmy nasze torby do bagażnika, pożegnali z gospodarzem, który przyszedł otworzyć nam bramę i ją potem za nami zamknąć i wyjechaliśmy bez potrzeby budzenia moskwiczanina, ponieważ między jego samochodem a tym stojącym obok nas było akurat tyle miejsca, Jarek mógł bez problemu wyprowadzić swój. Wieźliśmy wszystkie nasze rzeczy plus pamiątki zakupione w ostatnich dniach, ale bez ulubionej poduszeczki Joli, która była ją zostawiła jeszcze w Bukareszcie. Po drodze do Râmnicu Vâlcea, kiedy sobie uświadomiła stratę, było już za późno, żeby zawracać. A może nie za późno, tylko Jola pogodziła się ze stratą swego jaśka zbyt łatwo? Teraz mieliśmy nadzieję, że niczego nie zapomnieliśmy zabrać z naszej ostatniej kwatery. 

Dotarliśmy do Oradei, czyli ostatniego rumuńskiego miasta, gdzie mieliśmy się zatrzymać jedynie w celu dokonania szybkich zakupów, prowadząc luźne rozmowy i od czasu do czasu słuchając "Podmoskownych wieczierow" pogwizdywanych przez Jarka, którą to melodię dawało się rozpoznać po jej pierwszych dźwiękach. Przy drugiej frazie linia melodyczna się nieco załamywała, żeby przy trzeciej i kolejnych zmienić się w swobodną improwizację w zupełnie innej tonacji. Ponieważ wychodzimy z założenia, że kierowca musi przy prowadzeniu auta mieć pełen komfort psychiczny, wszyscy powstrzymali się od krytycznych uwag. 

Oradea to spore miasto i zapewne ciekawe miasto, ale nie planowaliśmy jego zwiedzania. Już wieczorem poprzedniego dnia zrezygnowaliśmy z ponadplanowego punktu zboczenia do Șimleu Silvaniei, miejsca urodzenia Stefana Batorego, księcia Siedmiogrodu, króla Polski i wielkiego księcia litewskiego. Po zamieszczeniu zdjęcia rekonstruktorów powstania Rakoczego w Aiud na Facebooku, kolega, Tomasz, który sam jest wielkim rekonstruktorem siedemnastowiecznej potęgi polskiego oręża, zasugerował nam odwiedzenie tego miejsca. Niestety, stracilibyśmy przez to prawdopodobnie ponad godzinę, a nie wiedzieliśmy jakie będą warunki na drogach na Węgrzech i na Słowacji, gdzie Jarek nie miał wykupionych winiet na autostrady. 

W Lidlu przy drodze wylotowej z Oradei dokupiliśmy trochę pieczywa, oraz dwie butelki wina, białego i czerwonego, żeby je przywieźć do domu. Ponieważ zarówno Jarkowi, jak i Agnieszce zostały jeszcze jakieś leje, z których nie mielibyśmy już pożytku po przekroczeniu granicy, Jarek wrócił z parkingu do Lidla, żeby dokupić piwo, a Agnieszka też coś małego, ale nie pamiętam co. 




























Pamiętaliśmy, że Rumunia nie jest w strefie Schengen i że może być kontrola graniczna, dlatego zbliżając się do przejścia i widząc, że młody pogranicznik stoi po naszej prawej, to ja trzymałem wszystkie cztery dowody osobiste, żeby mu szybko je podać i zaraz odebrać. Tak szybko to jednak nie poszło. Umundurowany mężczyzna o wyglądzie dziecka, ale za to ze śmiertelnie poważną miną pozdrowił nas polskim "dzień dobry", wziął ode mnie dokumenty, odłożył je na półce otwartego okienka swojej budki, po czym, znowu po polsku, powiedział "bagażnik!" Jarek posłusznie i sprawnie otworzył go. Młody strażnik podszedł w kierunku tyłu samochodu, ale nie wiem nawet, czy pofatygował się, żeby odwrócić głowę w kierunku bagażnika, ponieważ po ułamku sekundy był już z powrotem przy budce, wziął z półki nasze dowody osobiste, oddał i na tym się nasz kontakt skończył. 

Tuż przed granicą pogoda dawała wyraźne sygnały, że czas wakacyjnych upałów dobiegał kresu. Po jej przekroczeniu wiedzieliśmy to już na pewno. Całe niebo pokrywała ciemnoszara jednolita masa chmur, czyniąc wieczór z środka dnia. Po pewnym czasie rozpadał się deszcz. Z przerwami towarzyszył nam aż do samej Piwnicznej w Polsce. 

Przez Węgry jechaliśmy płaskimi terenami dawnej puszty. Nie mogliśmy narzekać na jakieś uciążliwości na drodze. Na pewnych odcinkach widzieliśmy sznur samochodów na bięgnącej równolegle autostradzie, podczas gdy my jechaliśmy odcinkiem praktycznie wolnym od samochodów. Oczywiście bywały też miejsca spowolnienia ruchu. Przejechaliśmy przez Debreczyn i Miszkolc i chyba (głowy nie dam) na pewnym odcinku za tym miastem trafiliśmy na budowę drogi, co sprawiło, że musieliśmy odjechać w prawo i przedzierać się przez liczne małe wioski, ale nie jakieś tam ulicówki, ale takie z przecznicami! Wszedłem w mapy google i zacząłem głośno czytać nazwy owych ulic przecinających tę, którą jechaliśmy. Niektóre nosiły imiona wielkich bohaterów, ale okazywały się nędznymi dróżkami ciągnącymi się między opłotkami. Ten objazd sprawił, że nawigacja zaczęła wskazywać więcej kilometrów do pokonania i późniejszy czas potencjalnego przybycia na miejsce. 

Przejechawszy przez Koszyce na Słowacji dojechaliśmy do Popradu, a za nim znowu jechaliśmy przez nie kończący się ciąg wsi, z których jedna przechodziła w drugą, ale to już nie był żaden niezaplanowany objazd, tylko trasa wyznaczona przez gps. Ze wzruszeniem patrzyliśmy na zamek w Starej Lubowni, gdzie byliśmy jeszcze bez dzieci w latach 90., a potem już z obojgiem naszych latorośli na początku obecnego stulecia. Od tego miejsca było już niedaleko do Mniszka nad Popradem (Mníšek nad Popradom). Znowu byliśmy w górach i to nieco podobnych do tych, przez które przejeżdżaliśmy Transalpiną. Tuż przed polską granicą zobaczyliśmy zjawisko, które jeszcze bardziej nam przypomniało Rumunię, a mianowicie stado krów i pasterza w wielkiej kapocie i z kijem w ręku. Kiedy byłem dzieckiem, pasanie krów zawsze kojarzyło mi się z dziećmi. W Lasocinie, gdzie jak już wspominałem, spędzałem w dzieciństwie każde lato, krowy na pastwisko wypędzali dwa razy dziennie chłopcy w wieku od lat 8 do 15. We współczesnych Karpatach, jak widać, jest to zajęcie dla starych chłopów (tzn. w sile wieku, nie jakichś staruszków). 













Po tej zaskakującej naturalnej reminiscencji wjechaliśmy w teren górzysty i pokryty gęstym lasem. Pokonaliśmy kilka ostrych zakrętów, po czym nawigacja poprowadziła nas w jakąś boczną drogę dość ostro pod górę. Po kilku metrach zobaczyliśmy tablicę informującą nas, że właśnie powróciliśmy na ojczyzny łono, zaś kilka minut później stanęliśmy na ulicy, gdzie znajdował się  pensjonat "Helena", gdzie mieliśmy spędzić naszą ostatnią noc na wyjeździe. 

Za furtkę Jarek wszedł sam, ponieważ moja pomoc językowa straciła rację bytu. Po chwili wrócił, otworzył bramę i wjechał na niewielkie podwórko. Wnieśliśmy na górę nasze bagaże. Jola z Jarkiem na drugie piętro, a my na pierwsze. Na naszym piętrze była też niewielka kuchenka gazowa, lodówka i zestaw naczyń. 

Po chwili wyszliśmy furtką w ogrodzeniu na zapleczu domu, która nas wyprowadziła na uroczą alejkę dla pieszych z wytyczoną równoległą ścieżką rowerową biegnącą wzdłuż bystrego potoku poprzecinanego licznymi mostkami. Między jednym a drugim na przeciwnym brzegu ktoś zostawił plastikowe krzesło, co znaczyło, że to miejsce przy ładniejszej pogodzie chyba tętni życiem. Natychmiast się poczułem jak przedwojenny bywalec górskich kurortów. 

Przed oczami przesunęły mi się obrazy z dzieciństwa, kiedy to pierwszy raz przyjechałem do Piwnicznej z mamą i jej wujostwem. Wujek Józef, mąż cioci Ani, a właściwie mojej ciotecznej babki, ponieważ była rodzoną siostrą mojej babci, był w tamtym czasie ważnym człowiekiem w województwie nowosądeckim, ponieważ zarządzał całą gastronomią w tamtym regionie. Pomimo zamożności jeździł małym fiatem 126p, który dla mnie, dziecka robotniczej Łodzi, był i tak symbolem statusu społecznego. Wujek miał specjalne upoważnienie do wjeżdżania tam, gdzie inni mieli zakaz, więc pamiętam, że kiedyś z tego nawet skorzystał, wjeżdżając w małą uliczkę pod prąd. Największą atrakcją tych eskapad było jedzenie w świetnych restauracjach, a dla mnie dodatkowo nieograniczony dostęp do pepsi-coli. 

Z wizytami u wujostwa w Nowym Sączu wiąże się też moje wspomnienie rodzinnej wycieczki do Krynicy. Oprócz starszych państwa, jechały z nami ich córki, czyli kuzynki mojej mamy, córki jednaj z nich -- moje młodsze kuzyneczki i jeszcze inni goście wujostwa! Takie towarzystwo nie zmieściłoby się w małym fiacie. Zajęliśmy za to cały przedział i to było kapitalne przeżycie. Zarówno moja cioteczna babka, jak i ciotki, dorosłe kobiety, zaczęły recytować z pamięci "Lokomotywę" Tuwima, potem wspominać swoje szkolne lata. Dużo później skonstatowałem, że to doświadczenie było niczym z przedwojennych powieści Kornela Makuszyńskiego! 

Teraz te wszystkie wspomnienia odżyły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poczułem się błogo i bardzo na swoim miejscu. Złagodziło to nawet poczucie przygnębienia spowodowane zbliżającym się końcem wakacji! 














Poszliśmy wzdłuż potoku do mostu, na którym znajdowała się jego nazwa, czyli Czercz. Kilka metrów dalej wpadał do Popradu, ale my już szliśmy chodnikiem obok kraniku z wodą. Z tej jakiejś dziwnej radości przychodziły mi do głowy różne głupie pomysły. A to, że Czercz to nic innego, jak "kościół" po angielsku (church), którego pisownię spolszczono, a to, że ów kranik to jest właśnie ten zdrój, któremu Piwniczna zawdzięcza drugi człon swojej nazwy. W takim to stanie wesołej głupawki doszedłem wraz z innymi na rynek, gdzie wstąpiliśmy do restauracji "Pod Kasztanami". Miejsce bardzo sympatyczne, może nawet klimatyczne, bo pełne starych książek jako ozdób, zaś z głośnika leciała wyłącznie klasyka bluesa. Nie wiem, co na takie przeszczepianie obcej kultury na grunt górskiej gastronomii Magda Gessler, ale chyba nie ma potrzeby jej tam zapraszać, bo na brak gości ten lokal z pewnością się nie uskarżał. Zajęliśmy ostatni wolny stolik, zaś sąsiednie okupowały całe rodziny, łącznie z małymi dziećmi. Kelner przyniósł nam karty, po przestudiowaniu których ja sobie zamówiłem coś, czego w obcych krajach często trudno uświadczyć, a mianowicie miks pierogów. Agnieszka za to wzięła coś, co wyglądało jak schabowy, ale panierkę miało z jajka i kapusty! 

Przed tym późnym obiadem Jarek zamówił sobie piwo, ponieważ "ono mu się po prostu należało"! Przy zamawianiu przeprowadził drobny męsko-piwny flirt na temat dobrego nalewania piwa, w którego niuanse się nie zagłębiałem, ale czułem, że chodzi o nawiązanie swego rodzaju więzi na linii gość-kelner, choć takiej bez spoufalania się. Po złożeniu zamówienia czekaliśmy dobre pół godziny. 

Tymczasem młody kelner usiadł sobie za barem i w najlepsze ucinał sobie pogawędkę ze znajomych, który popijał piwo po drugiej strony kontuaru. Po rzeczonym czasie młody człowiek podszedł do nas i bardzo przeprosił, że wylecieliśmy mu z głowy! Po podobnej sytuacji z młodą kelnerką w Turdzie, był to już wyraźny znak od kosmosu, że prawdziwe jest przekonanie niektórych, że ludzie po pięćdziesiątce są po prostu niezauważalni. 

Nasze dania w końcu jednak przybyły. Pierogi mnie nie zawiodły. Skonsumowałem też jedną trzecią kotleta Agnieszki, która nie była go w stanie dokończyć. Okazał się nadzwyczaj smaczny. Nie wiem, jak robią tę panierkę z kapusty, ale na pewno jest to pomysł udany. Jarkowi poprawił się humor na tyle, że znowu nawiązał flirt z kelnerem na temat nalewania piwa. 

Po obiedzie Jola postanowiła spełnić swoje marzenie i zjeść wreszcie prawdziwy deser lodowy, ("taką melbę albo coś takiego"), czyli coś, czego na próżno wypatrywała w Rumunii, gardząc lodami gałkowymi w wafelkach (tak przy okazji, gałka to po rumuńsku "kupa"). Znaleźliśmy takie miejsce przy pierzei prostopadłej do tej, gdzie znajdowała się restauracja "Pod Kasztanami". Kawiarnia nazywała się "Florencja", a jej oferta wyglądała na bardzo apetyczną. Już nawet każdy sobie wybrał swój deser lodowy, kiedy to Jola spytała, czy można tam płacić kartą. Dziewczyna za ladą pokręciła przecząco głową. 
"Niestety, nie. Przyjmujemy tylko gotówkę". 

W tym momencie się zaczęło. Objawił się Jarek, jakiego pamiętamy sprzed lat. Już sądziliśmy, że z wiekiem ta cecha mu przeszła, ale w tym momencie w jakiś dziwny sposób "odmłodniał". 

"A dlaczego, proszę pani?" spytał zaczepnie. 
Dziewczyna zwyczajnie wytłumaczyła, że tak ten biznes prowadzi jej szefostwo i już. Jarek jednak się rozkręcał. Zaczął jej mentorsko-ganiącym tonem tłumaczyć jakim to lekceważeniem wobec potencjalnego klienta wykazuje się ten lokal itd. itp. Jola, która poczuła lekkie zażenowanie Jarkowym pieniactwem, w końcu go odciągnęła od lady, o którą stał oparty napawając się brzmieniem swojego głosu. Tłumaczyła, że przecież "pani jest tylko pracownicą i nic jej do decyzji szefostwa". Nie wiem, czy to jej perswazja wpłynęła, że udało nam się wszystkim wyjść na zewnątrz, czy Jarek po prostu uznał, że osiągnął swój dydaktyczno-punitywny cel, ale wkrótce siedzieliśmy już w innej lodziarni, tuż obok restauracji "Pod Kasztanami", która może nie wyglądała z zewnątrz zbyt atrakcyjnie i nie spodziewaliśmy się tam innych lodów niż gałkowe, ale za to można było tam płacić kartą, o co zapytaliśmy od progu. Co więcej, okazało się, że jednak mają w ofercie bardziej złożone desery lodowe. Zamówiliśmy i po odczekaniu kilku dobrych minut (chłopak, który te desery przygotowywał, strasznie się guzdrał, aż w końcu zamienił się z dziewczyną przy ladzie -- ona szybko przygotowała pozostałe porcje, a on się zajął przyjmowaniem zamówień) konsumowaliśmy lodowe przysmaki. 

Chyba wszyscy oprócz mnie byli nieco rozdrażnieni, ponieważ moja Agnieszka co jakiś czas rzucała sarkastyczne uwagi na temat wrzeszczących dzieci lub otrząsającego się psa, z którymi weszła do lodziarni jakaś kobieta. W maleńkim sklepie spożywczym po przeciwnej stronie ulicy, go którego zaszliśmy na drobne zakupy, Jarek, zobaczywszy ceny serów i wędlin, rzucił głośną uwagę niby do Joli, ale tak żeby ją usłyszała starsza pani za ladą: "Czy te ceny są w euro?" Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi, ale potem Jola wytłumaczyła mi, że już w wielu sklepach w Polsce widziała, że ceny niektórych produktów żywnościowych nie są podawane za kilogram, ale za 100 gram. Jarek znowu szukał zaczepki z osobą, która była Bogu ducha winna, bo przecież nie ta pani ustalała taki sposób oznaczania cen. Na szczęście Joli udało się go zmitygować, zanim się rozkręcił. 

Już na kwaterze, przy stole w kąciku kuchennym na naszym piętrze wypiliśmy po kieliszku țuiki i poszliśmy spać. W pokoju wyciągnąłem wtyczkę od telewizora z gniazdka, i podłączyłem tam ładowarkę do telefonu. Do telewizji nie ciągnęło nas ani za granicą, ani w Polsce.