piątek, 18 lutego 2022

Arrivederci Italia! Czyli o tym, jak opuściliśmy Bovezzo i przyjechaliśmy do Salzburga

 

Po śniadaniu i porannej kawie zebraliśmy nasze manatki, pożegnaliśmy się z naszą wspaniałą gospodynią i ruszyliśmy na parking. Czekała nas raczej długa droga przez przełęcz Brenner do Austrii, a konkretnie na przedmieścia Salzburga, gdzie mieliśmy zamówioną kwaterę.

Być może gdybym był zawodowym twórcą reportaży, udramatyzowałbym jakoś naszą podróż, ponieważ reportaż to wcale nie jest gatunek służący wierności faktom, ale uznawany jest przez literaturoznawców za pokrewny innym formom narracyjnym, w tym opowiadaniu, gdzie fakty niekoniecznie są najbardziej istotne. Ponieważ jednak zawodowym reportażystą nie jestem, muszę z przykrością stwierdzić, że przez całą długą drogę nie spotkała nas żadna niezwykła przygoda. Zwykła zresztą też nie. Praktycznie przez zdecydowaną większą część podróży sprawnie posuwaliśmy się po autostradach, najpierw włoskiej, następnie austriackiej, trochę niemieckiej, i zaraz potem znowu austriackiej. 



Po drodze minęliśmy Trydent i Bolzano, ale moje nieśmiałe sugestie, żeby może na godzinkę zjechać z autostrady i zwiedzić przynajmniej ścisłe stare centrum któregoś z tych miast, nie spotkały się z żadną reakcją, ale też się przy tym nie upierałem. Jarek, kiedy ma plan do wykonania, nie daje się rozproszyć żadnymi niespodziewanymi pomysłami.

Podczas długich podróży nigdy się nie nudzimy, bo dużo ze sobą rozmawiamy, ale zdarzają nam się też długie odcinki jazdy w ciszy, kiedy też się nie nudzimy, bo oddajemy się własnym myślom. Ja np. rozmyślałem o tym, że byłoby dobrze jeszcze kiedyś przyjechać do Lombardii, choćby po to, żeby jeszcze raz pojechać do Mediolanu i zwiedzić atrakcje, których nie mieliśmy szans zobaczyć w jeden dzień. Nie pojechaliśmy też do Pawii, dawnej stolicy Longobardów. Z tego, co czytałem, po Longobardach nie ma tam praktycznie żadnego śladu, podobnie jak w języku włoskim praktycznie nie zakorzeniły się prawie żadne leksemy tych ostatnich germańskich barbarzyńców, którzy podbili Italię. Niemniej jest tam nieco średniowiecznych zabytków.

A propos Longobardów, to byli to barbarzyńcy, którym udało się podbić całą Italię i w jakimś sensie można byłoby ich nazwać pierwszymi zjednoczycielami Włoch, ale królowie z „żelazną koroną” rządzący z Pawii, nie bardzo kontrolowali swoich współplemieńców, którzy się osiedlili bardziej na południu. Tak, czy inaczej, nawet tę władzę nad północną Italią zabrał urodzonemu w Brescii Dezyderiuszowi władca Franków współpracujący z papieżem.

Moje myśli generalnie błądzą na zasadzie dość swobodnego strumienia świadomości, więc ich tematy się zmieniały, ale jednak cały czas trzymały się Włoch, z którymi się właśnie żegnaliśmy. Fenomen miast włoskich, zwłaszcza tych na północ od Rzymu, fascynuje mnie od dawna! Średniowieczne północne Włochy można, oczywiście bardzo upraszczając, porównać do starożytnej Grecji w czasach rozkwitu jej kultury. We włoskich gminach miejskich działały podobne mechanizmy, jak w greckich poleis. Zaraz po tzw. wiekach ciemnych, czyli po chaosie spowodowanym najazdami barbarzyńców, miasta włoskie, mające ciągłość zasiedlenia od czasów starożytnych, były często samorządnymi republikami. Pod koniec średniowiecza jednak władzę w nich zagarniali albo arystokraci (jak np. Estowie w Ferrarze), albo wręcz bogaci kupcy, którzy się arystokratami stawali (np. rodzina la Scala z Werony, czy Medyceusze we Florencji, którzy w tytulaturze prześcignęli nawet stare rody arystokratyczne, stając się „wielkimi książętami”). Szukając porównania ze starożytną Grecją, republiki stawały się tyraniami. Tyle, że taki „tyran” mógł być skądinąd bardzo dobrym władcą.

I tutaj właśnie pojawia się myśl, która nie daje mi spokoju. Rozkwit kultury i sztuki, jaki nastąpił we Włoszech pod koniec średniowiecza i potem w renesansie, to niewątpliwie wynik wzrostu gospodarczego, jakiego doświadczały kupieckie miasta-państwa. Tyrani, czasami wywodzący się z rycerstwa, a czasami z mieszczaństwa, pragnąc wzrostu własnego prestiżu, nie żałowali środków na malarzy, rzeźbiarzy, złotników, poetów, muzyków i wszelkich specjalistów od uświetniania rzeczywistości. Pojawia się pytanie. Czy gdyby włoskie republiki poszły w kierunku bardziej demokratycznym (co, jak wiemy, się nie stało, bo nawet jeśli w Wenecji władzy nie zagarnął jakiś ród tyranów, to była to rzeczpospolita rządzona przez bogatą oligarchię z dożą na czele), czy nastąpiłby taki rozwój kultury? Czy bez zdecydowanie wybijających się bogactwem jednostek i ich mecenatu byłoby to w ogóle możliwe. To przecież właśnie dzięki społecznej nierówności, dzięki poczuciu elitarności tyranów i bogaczy, wielcy artyści-rzemieślnicy w ogóle mogli zaistnieć. Gdyby nie ich pycha i dążność do pokazania swojej wyższości nie tylko nad poddanymi, ale też nad innymi bogaczami, zamiast dzieł wielkich mistrzów renesansu, mielibyśmy wytwory na poziomie produktów Ikei? Czy więc nierówność społeczna jest warunkiem niezbędnym do powstawania sztuki elitarnej, tzw. sztuki wysokiej? Skądinąd wiemy, że w starożytnej Grecji okresu klasycznego kultura kwitła w Atenach i miastach jońskich Azji Mniejszej. Ateny to demokracja. Nie zachwycamy się natomiast sztuką Sparty, niewiele wiemy (tzn. specjaliści pewnie wiedzą, ale mam na myśli zwykłych zjadaczy chleba) o sztuce Teb, albo Epiru.

Inne pytanie, ale raczej związane z poprzednim, to czy rozkwit kultury wynikał z faktu, że Włochy nie były państwem scentralizowanym, a właśnie konglomeratem konkurujących ze sobą miast-państw? Czy to właśnie ta konkurencja, czyli to, że każdy bogacz chciał prześcignąć innego, każde miasto inne miasto itd., sprawiła, że pod względem artystycznej doskonałości i liczby artystów mieszkańcy Italii nie mieli sobie równych? To od małych włoskich państewek wzorce czerpali Niemcy, Polacy i Litwini, ale też i inne narody europejskie. Władcy tychże państewek koligacili się z władcami wielkich państw, ponieważ byli uznawani za prawdziwie wielką arystokrację. Kiedy się o tym myśli, trudno wyjść z podziwu nad tym specyficznym fenomenem. Dodajmy do tego, że wszystko to się dzieje w warunkach nieustannych wojen i waśni.

Historia renesansowych Włoch jest dość trudna do pamięciowego opanowania przez studenta historii, ponieważ obfituje w liczne zwroty akcji związane z walkami między włoskimi państewkami, włącznie z aktywnym w nich udziałem państwa papieskiego, oraz wojnami obcych interwentów, czyli Francuzów i Hiszpanów. Śmiem twierdzić, że w całej tej gmatwaninie ambicji i rywalizacji, można mówić o pewnym systemie wzajemnych powiązań. Rzymskie wrogie sobie rody Colonnów i Orsinich koligaciły się z innymi potężnymi wrogami. Florenccy Medyceusze, którzy z bankierów stali się potężnymi książętami, również tworzyli układy towarzysko-rodzinno-polityczne. Ferraryjscy Estowie kolegowali się z mantuańskimi Gonzagami. Wszyscy znali się ze Sforzami, ale także z dworem francuskim. A wszystkie tego typu myśli zostały wywołane wspomnieniem obrazu Cesara Borgii z Accademii Carrara, którego niestety nie sfotografowałem, choć trudno mi wytłumaczyć dlaczego. Może dlatego, że nazwisko malarza, Altobello Melone, nic mi nie mówiło? Głupi i małoduszny argument, bo porteret jest bardzo udany, ale niestety tak mogło być.

Myśląc o synu papieża Aleksandra Borgii nie mogę się oprzeć refleksji, że pomimo jego inteligencji i geniuszowi polityczno-wojskowemu, który każe przypuszczać, że to on był właśnie wzorem władcy idealnego przedstawionego w Księciu Niccolo Macchiavellego, skończył raczej kiepsko, bo na łasce swojego szwagra, króla Nawarry i zginął walcząc za jego sprawę. Po prostu nie miał we Włoszech umocowania, nie zbudował wokół siebie dość mocnego układu. Dopóki żył tatuś-papież, Cesare Borgia był niemal najpotężniejszym człowiekiem w Italii. Kiedy Aleksandra VI, czyli Rodriga Borgii, zabrakło, okazało się, że cała potęga jego syna zbudowana była na podstawach bardzo ulotnych. Papież Juliusz II, przedstawiciel możnego rodu della Rovere był w o wiele lepszej sytuacji. Zresztą rodzina ta, wywodząca się od sprzedawcy ryb, wybiła się na potęgę właśnie dzięki temu, że jeden z jej przedstawicieli, Francesco, został papieżem Sykstusem IV. Ten ustawił swojego bratanka w hierarchii kościelnej tak, że wybrano go jako drugiego w kolejności następcę Aleksandra VI. W tym czasie della Rovere byli już rodziną zamożną i ustosunkowaną, zaś kiedy bezdzietny władca Urbino adoptował bratanka Juliusza II, delle Rovere ustanowili dynastę książąt tego państewka. Borgiowie, mimo arystokratycznego pochodzenia i licznych koneksji, nie zbudowali we Włoszech po prostu trwałego układu. Czy dlatego, że jako Hiszpanie, zawsze byli tam obcy?

W każdych bowiem czasach do osiągnięcia sukcesu w polityce potrzebny jest układ. Często narzekamy na taki stan rzeczy i go krytykujemy, ale po zastanowieniu chyba nikt sobie nie wyobraża, że kariery robią ludzie, którzy wzięli się znikąd. Włochy czasów późnego średniowiecza i renesansu pokazują jednak jeszcze jeden aspekt tego zagadnienia. Otóż nie zawsze układ zwycięski to ten bardzo stary, zastany. Jak widzimy na przykładzie Medyceuszy, Scaglierich czy della Roverów, układ można sobie zbudować. Tyle, że muszą zaistnieć ku temu warunki. W Polsce kariery tego typu rodów byłyby niemożliwe, ponieważ szlachcie nie wolno było się zajmować ani rzemiosłem, ani handlem (oprócz sprzedaży płodów rolnych z własnego folwarku), ani lichwą, pod rygorem utraty tytułu szlacheckiego. Mieszczanin, nawet najbogatszy, nie miał prawa zakupić nawet majątku ziemskiego. Przepaść między szlachtą a mieszczaństwem zbudowano tak naprawdę sztucznie przy pomocy przepisów prawnych, które usztywniły chory system i w dodatku wpłynęły na naszą mentalność, czego skutki odczuwamy również i dzisiaj.

Kazimierz Chłędowski zwraca uwagę m.in. na fakt, że włoscy arystokraci, mimo swojej dążności do wywyższenia się, zawsze dość blisko żyli ze swoimi poddanymi. Książęta i ich małżonki nie mieli oporów, by podczas pewnych świąt i uroczystości schodzić do tłumu poddanych i razem z nimi się bawić. Może efekt „skapywania” bogactwa na niższe warstwy społeczeństwa działał w Italii lepiej niż gdzie indziej, mimo, że bieda niewątpliwie istniała.

Wbrew temu, co wmówił światu Max Weber, to północne Włochy są kolebką kapitalizmu, wolnego handlu, przepływu finansów i bankowości. W odróżnieniu od weberowskiego modelu protestanckiego, zwłaszcza kalwińskiego, włoski katolicki kapitalizm był nastawiony na pełnię życia, na korzystanie z tego co w nim najpiękniejsze. Przy tym był to kapitalizm nieustannie flirtujący z feudalizmem, skoro wzbogaceni kupcy chcieli się stawać szlachcicami. Zresztą szlachectwo nie przeszkadzało zajmować się interesami. Tutaj niestety wypada żałować, że ówczesna Rzeczpospolita Obojga Narodów poszła w pogłębianie feudalizmu, w pogardzie mając mieszczaństwo, że o chłopach nie wspomnę.

Tak to sobie myślałem, a międzyczasie przejechaliśmy przez Trydent, czyli miasto, gdzie miał miejsce sobór będący potężną reakcją kościoła katolickiego na falę protestantyzmu, jaka rozlała się po północnej Europie i przez pewien czas miała się całkiem dobrze również w Italii. Napisy przy autostradzie od jakiegoś czasu były już dwujęzyczne, ponieważ przemieszczaliśmy się po regionie Trydent-Górna Adyga, a więc regionie przyłączonym do Włoch dopiero po I wojnie światowej. Ludność mówi tu więc nie tylko po włosku, ale też dialektem języka niemieckiego.

Po przejechaniu przełęczy Brenner znaleźliśmy się po stronie austriackiej. Krajobraz się jeszcze nie zmieniał, ponieważ od samej Brescii jechaliśmy wśród malowniczych skalistych gór. Jadąc tamtędy, żeby dotrzeć do Salzburga najkrótszą drogą, należy przejechać pewien odcinek po bawarskiej stronie, co też zrobiliśmy. Na terenie Niemiec postanowiliśmy też się zatrzymać na stacji benzynowej i przy okazji coś zjeść.

Chyba było już po 15.00, a my mieliśmy to szczęście, że byliśmy już w kręgu kultury północnoeuropejskiej, gdzie punkty gastronomiczne serwują jedzenie przez cały czas otwarcia, a otwarte są od rana do późnego wieczora. W jadłospisie dostrzegłem currywusty, a więc berlińską „specjalność”, które sobie zamówiliśmy w towarzystwie frytek. Użyłem cudzysłowu przy słowie „specjalność”, bo mam wątpliwości, czy sam pomysł dosypania mieszanki przypraw zwanej w Europie przyprawą curry do ketchupu i polania nim smażonej kiełbasy jest wynikiem jakiejś genialnej myśli kulinarnej, ale nie jest to w każdym razie złe, więc zjedliśmy ją ze smakiem. Po niemieckim obiedzie zamówiłem sobie jeszcze cappuccino również wyrażając radość z tego, że nie jesteśmy już we Włoszech, gdzie o tej porze zamawianie innej kawy niż espresso uznawane jest za dziwactwo.



Na podstawie zwyczajów jedzeniowych Włochów można dojść do wniosku, że wbrew obiegowym stereotypom na ich temat, jest to naród niezwykle zdyscyplinowany. Od przyjętych zasad nie odstępują i twardo obstają przy swoich zwyczajach, nawet kosztem potencjalnego zarobku, jaki mógłby im wpaść, gdyby zaserwowali głodnym spóźnialskim jakiś posiłek po 15.00. Anglicy np., kiedy się zorientowali, że wszyscy lubią to ichnie ciężkie smażone śniadanie (jajka sadzone, bekon, kiszka krwawa, fasolka, pieczarki), doszli do wniosku, że mogą je serwować cały dzień i wiele knajp robi na tym pieniądze. Włosi natomiast chciwi nie są i między pranzo a ceną pracować nie chcą. No może i słusznie, ale ja na pewno się ucieszyłem, że na niemieckiej stacji benzynowej mogę coś zjeść o każdej porze dnia i nocy! I mogę też wypić taką kawę, jaka mi przyjdzie do głowy!

Jeszcze jedna rzecz, która stanowi wielki kontrast między północnoeuropejskimi stacjami benzynowymi, a ich włoskimi odpowiednikami, to to, że na włoskich stacjach kupi się praktycznie tylko benzynę, a często są to stacje samoobsługowe. Może jestem wytworem i ofiarą zarazem współczesnej komercyjnej cywilizacji, ale bardzo lubię miejsca, gdzie można kupić wiele różnych rzeczy i przez to panuje w nich ożywiony ruch. Takie właśnie są stacje benzynowe w Polsce, na Węgrzech, w Czechach, czy w Niemczech właśnie. I znowu pojawiło się skojarzenie z przeszłością miast północnowłoskich. To nie wielkość terytorium, nad jakimi panowały, ani nawet nie liczba mieszkańców, ale ich ruchliwość, przedsiębiorczość i energia sprawiały, że owe państewka były centrum kultury ówczesnego świata. Stacja benzynowa jako mini-supermarket, kawiarnia i bar równocześnie to miejsce, gdzie coś się dzieje, gdzie ludzie kupują nie tylko paliwa, ale też jedzenie, napoje, prasę i szereg innych rzeczy. Śmiem twierdzić, że w Europie północnej stacje benzynowe przyczyniają się po prostu do wzrostu PKB!

Tak to wynajdowałem wszelkie preteksty, żeby znaleźć jakieś jasne punkty tego, że nie byliśmy już w słonecznej Italii. Słońce niby nadal świeciło, ale było zdecydowanie chłodniej, co z drugiej strony nie było takie złe, bo jak pamiętacie, w Włoszech panowały afrykańskie upały.

Po jakieś godzinie znaleźliśmy się znowu na terenie Austrii. Na szczęście, kiedy dotarliśmy do Solinogrodu, jako to mawiano w dawnej Polsce na to miasto, bo co dawało się tłumaczyć, to się tłumaczyło (w staropolszczyźnie np. bawarskie Monachium to było Mnichowo). Podjechaliśmy pod jakiś sklep w celu dokonania zakupów żywności i wina, a następnie udaliśmy się w kierunku wsi Hangenau, gdzie mieliśmy zarezerwowaną kwaterę.



Kiedy dojechaliśmy na ulicę, gdzie znajdował się dom, w którym mieliśmy nocować, zaparkowaliśmy najpierw przy ulicy do niej prostopadłej, ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jest usytuowany. Przeszliśmy się zaledwie kilka metrów, żeby zobaczyć właściwy numer na posesji z budynkiem dużym, choć niskim, o niezbyt atrakcyjnej fasadzie. Jarek przeparkował więc samochód po wjechaniu przez otwartą bramę stawiając go obok auta, które prawdopodobnie należało do innego turysty wynajmującego pokój w tym domu.

Ponieważ drzwi były zamknięte na cztery spusty, zatelefonowaliśmy do właścicielki. Ta, kiedy zorientowała się, że mój niemiecki pozostawia dużo do życzenia, przeszła na angielski i udzieliła instrukcji, że trzeba dom obejść i wejść do niego z innej strony. Tak też zrobiliśmy, obchodząc budynek od lewej strony. Dotarliśmy na podwórko i coś w rodzaju tarasu, z którego można było wejść do środka przez przeszklone drzwi. One jednak były też zamknięte, natomiast za nimi zajadle szczekał pies. Nikt jednak do nich nie podszedł, żeby nam otworzyć.

Zatelefonowaliśmy ponownie. Kobieta wytłumaczyła mi, że powinniśmy pójść parę kroków w dół ulicy i znaleźć małą furtkę, przez którą powinniśmy dotrzeć do naszej kwatery. Tak też zrobiliśmy, ale w ten sposób dotarliśmy tylko do posesji o innym już numerze. Już miałem dzwonić po raz trzeci, kiedy faktycznie dostrzegliśmy małą furtkę w płocie wokół domu, przed którym staliśmy. Oczywiście do wejścia do naszej kwatery mogliśmy trafić z podwórka posesji, na którym już byliśmy, zamiast chodzić po ulicy i szukać tej furtki. Chodziło bowiem o to, żeby obejść dom w kierunku odwrotnym od tego, który pierwotnie obraliśmy. Wejście do naszego pomieszkania znajdowało się na niższym poziomie domu na prawym jego szczycie (dom stał frontem do ulicy). Klucz znajdował się w sprytnej skrytce umieszczonej na drewnianym filarze przed drzwiami, który stanowił element czegoś w rodzaju ganka. Pani podała nam kod do owej skrytki, więc po chwili mogliśmy wejść do naszego apartamentu składającego się z kuchni, w której stała rozkładana kanapa, oraz dużego pokoju z dużym podwójnym łóżkiem. Ubikacja znajdowała się przed kuchnią przy samym wyjściu do przedsionka, natomiast żeby dostać się do prysznica, trzeba było przejść obok podwójnego łóżka w dużym pokoju. Ciekawostką były natomiast drzwi do tej mini-łazienki, ponieważ była to wielka przezroczysta szyba. Ponieważ nie kładliśmy się spać wcześnie, ustaliliśmy wszystko między sobą tak, że kiedy ktoś korzystał z kabiny prysznicowej, nikt w tym samym czasie nie leżał na podwójnym łożu w dużym pokoju.

W kuchni znajdował się kapsułkowy ekspres do kawy, ale na zupełnie innego rodzaju kapsułki, niż te, które nam zostały jeszcze z Benetta w Concesion. Wypiliśmy więc kawę taką naszą, swojską, czyli sypaną do kubka i zalewaną.





Posiedziawszy przy butelce wina przy drewnianym stole na zewnątrz, stwierdziliśmy, że skoro jest jeszcze widno, to pora na spacer po najbliższej okolicy. Centrum Salzburga, a w tym salzburską twierdzę mieliśmy zwiedzić dnia następnego.







Udaliśmy się więc schludnymi, typowymi dla niemieckiego obszaru językowego (nie cierpię stereotypów, ale nie unikam też potwierdzenia własnych obserwacji) uliczkami z uroczymi domami i domkami za uroczymi płotami w kierunku kolejnej wsi o nazwie Bergheim, gdzie przeszliśmy obok wypełnionej po brzegi restauracji do znajdującej się po przeciwnej stronie kawiarni, by tam zjeść przy stoliku na tarasie lody. Następnie podeszliśmy na górę do miejscowego kościoła, który na bardzo stary nie wyglądał, ale w środku miał dekorację raczej barkową, natomiast na zewnątrz przy ścianie stała kamienna tablica z reliefem przedstawiającym mężczyznę, która wyglądała na naprawdę zabytkową. Kościół otaczał niewielki, ale też nie jakiś mały cmentarz, którego nagrobki wskazywały, że jest cały czas miejscem bieżących pochówków. Trochę mnie to zdziwiło, ponieważ to przecież w Austrii cesarz Józef II nakazał przeniesienie cmentarzy na tereny bardziej oddalone od centrów osiedli, co wiązało się z likwidacją cmentarzy przykościelnych. Być może ten kościół był po prostu kaplicą cmentarną? Ale jeśli tak, to jednak dość dużą.



















Następnie odbyliśmy długi spacer w kierunku innego kościoła, który wypatrzyłem w internetowych przewodnikach, a mianowicie Maria Plain. Szliśmy więc przez jakieś 2-3 kilometry drogą wiodącą przez łąki i między terenami zalesionymi, aż z daleka dostrzegliśmy kościół, który rozpoznaliśmy jako ten ze zdjęć. Po drodze jednak natknęliśmy się na dziwne ogrodzone tereny z drzewami zasadzonymi w równych odstępach, a co jakiś czas z dużymi kamiennymi prostopadłościanami pokrytymi tabliczkami z imionami i nazwiskami oraz numerami. Okazało się, że jest to cmentarz, ale nietypowy, taki, o jakim opowiadała mi kiedyś koleżanka mieszkająca w Niemczech. Po kremacji prochy zmarłego rozsypuje się w pewnym miejscu, w którym sadzi się drzewo z numerem, natomiast ten numer i nazwisko znajdują się właśnie na małej tabliczce na kamiennym prostopadłościanie. Nie wiem, czy cmentarz ten ma coś wspólnego z katolickim kościołame Maria Plain, ale znajduje się w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Miejscowa ludność chyba traktuje to miejsce jak jakiś park, ponieważ w sąsiedztwie cmentarnego ogrodzenia są poustawiane ławki, na których spoczywali ludzie w różnym wieku, w tym młode pary.

Idąc wzdłuż wyżej wspomnianego ogrodzenia wspinaliśmy się coraz wyżej, aż dotarliśmy do samego kościoła, który okazał się znanym katolickim sanktuarium zbudowanym 1674 roku  w stylu… barokowym, a więc niekoniecznie w moim guście. Przy tym przypominał raczej kościoły polskie niż włoskie. Obok zbudowano budynki towarzyszące, w tym miejsce na stawianie świec przez wiernych ufających we wzmocnienie swojej modlitwy za sprawą płomienia zapalonego w jej intencji. Cały teren trochę mi się kojarzył ze Świętym Pagórkiem (Svatý kopeček) w morawskim Mikulowie, który też zbudowano jako miejsce pielgrzymek, z tym że na tym ostatnim znajduje się więcej kaplic. Przy kościele znajduje się też niewielki słup z drogowskazami pokazującymi kierunki na święte miejsca chrześcijaństwa, choć oczywiście głównie katolicyzmu, a więc Rzym, Jerozolimę, Compostellę i in. Na próżno jednak obszedłem ten słup szukając Częstochowy, Lichenia, czy choćby jakiegoś jednego celu katolickich pielgrzymek na terenie Polski.








































Chłód (pewnie jako rezultat knontrastu z włoskimi upałami), pusty kościół na wzgórzu i mijane „ekologiczne” cmentarze przyczyniły się do obniżenia mojego nastroju. Świadomość, że kończą się nam wakacje, że nasza wyprawa do słonecznej Italii już się skończyła, a do tego te właśnie elementy krajobrazu i niższa temperatura wprawiły mnie w rodzaj lekkiego stanu depresyjnego.

Wróciliśmy trochę inną drogą na kwaterę. Opuściwszy leśno-parkowy teren otaczający kościół Maria Plain weszliśmy znowu między schludne wiejskie zabudowania. Kiedy wchodziliśmy przez odnalezioną już przez nas furtkę, Agnieszka krzyknęła, że przy drzwiach do naszej kwatery wydawało jej się, że widziała szczura, ale zbagatelizowaliśmy tę obserwację. Jola, Agnieszka i ja weszliśmy do domu, ale Jarek robił coś jeszcze przy samochodzie, więc przyszedł nieco później. Wszedłszy do kuchni oznajmił, że wchodząc do domu widział jak kot morduje szczura, zaś po dokonaniu swojego zbrodniczego czynu zaciągnął swoją ofiarę w zarośla. W ten sposób potwierdził spostrzeżenie Agnieszki. Obecność szczurów w sąsiedztwie nie należała do okoliczności sprzyjających relaksowi.

Po kolacji postanowiliśmy rozłożyć nasza kanapę, ponieważ Janiccy mieli spać w pokoju, a my w kuchni. Dokonaliśmy takiego wyboru, ponieważ w zeszłym roku w Budapeszcie, kiedy mieliśmy bardzo podobną kwaterę, to Janiccy spali w kuchni. Rozłożyliśmy kanapę, ale ta natychmiast się złożyła w pół! Rozciągnąłem ją ponownie, ale kiedy Agnieszka usiadła na jej brzegu, znowu się złożyła! Nie umieliśmy sobie z tym meblem poradzić, a przecież wypadałoby się jednak te kilka godzin przespać przed jutrzejszym zwiedzaniem Salzburga i podróżą do Krumlowa. Zadzwoniliśmy więc do właścicielki.

Tym razem była w domu, więc zeszła do nas schodami prowadzącymi do naszej sieni. Kiedy zobaczyła, co się dzieje z kanapą, zaczęła nas bardzo przepraszać, ale równocześnie zrzucać winę na poprzednich turystów, którzy jej nie zgłosili problemów tym meblem. Na szczęście przyszedł jej do głowy dość dobry pomysł. Przyniosła z sieni pustak, taki z otworami, który pierwotnie wziąłem za półkę na butelki z winem, i podłożyła go w miejscu, w którym kanapa się samoistnie składała na pół, tak że stworzyła pewien opór dla jej sprężyn i sprawiła, że mogliśmy się na niej położyć i przespać do rana.

Przykryliśmy się szczelnie kołdrą z żalem wspominając noce u Sylwii w Bovezzo, gdzie wystarczało nam prześcieradło do przykrycia, a często przykrycie w ogóle nie było nam potrzebne. Było naprawdę chłodno. Na szczęście udało nam się zasnąć z radosną myślą, że to już niedługo, bo jutro rano to miejsce opuścimy i już nigdy tam nie wrócimy.