sobota, 19 września 2020

Powakacyjne refleksje, czyli jakie myśli sprowokował u mnie Robert Makłowicz

Wakacyjne podróże dawno za nami, ale na szczęście są programy Roberta Makłowicza na YouTube, które zawsze nas przenoszą, przynajmniej na dwadzieścia minut, nad słoneczny Adriatyk. Kulinarny podróżnik z Krakowa to człowiek, który nie tylko pokazuje piękne zakątki świata i przysmaki z nich pochodzące, ale po prostu pokazuje, jak wygląda spełnione życie. Podróże, czytanie, dobre jedzenie i dobre trunki, nawiązywanie przyjaźni z ludźmi i miłe z nimi czasu spędzanie!

Nie każdy może być Robertem Makłowiczem i pozwolić sobie na tak ciekawe przygody, ale wielu z nas może wyjechać raz w roku choćby na tydzień na urlop. Chcę tutaj nawiązać do czasów komunizmu i ograniczonej możliwości podróży zagranicznych, tylko, że od razu zapala mi się w głowie lampka z napisem „ale ludzie w ogóle na urlopy wyjeżdżali, podczas gdy teraz wielu nigdy tego nie robi”. Niestety wiem z rozmów z uczniami i studentami, że jest pewien odsetek polskich rodzin, których po prostu nie stać ani na wyjazd urlopowy dla siebie, ani na wysłanie dzieci na obóz lub kolonie. I tu trzeba to komunie oddać, że w latach 70. większość z nas gdzieś wyjeżdżała.  Oczywiście kierunki podróży były do znudzenia przewidywalne „nad morze” („Gdzie byłeś na wakacjach?” pytała nauczycielka.  „Nad morzem”, odpowiadał kolega. W ten sposób „nad morze” zlało się w moim małym umyśle w jeden wyraz „nadmorze”), „w góry” i „na Mazury”. Reszta , w tym ja (pierwszy raz nad Bałtykiem byłem  dopiero na wakacjach po ósmej klasie), jeździła do dziadków na wieś. Ale jednak jeździła. Dziwiło mnie trochę, że moi wiejscy koledzy nigdzie nie wyjeżdżali, ale przecież oni „mieszkali na wakacjach”. Pamiętam, że raz grupa kolegów z Lasocina wyjechała na kolonie do jakiejś miejscowości tuż za Wisłą (w odległości może 30 kilometrów od Lasocina) i po powrocie jeszcze długo tym żyli. Ale odbiegłem od tematu.

Najobrotniejsi Polacy jeździli za granicę. Owszem w liceum poznałem ludzi, którzy bywali we Francji (jeden kolega u ciotki, inny u starszej siostry). Moje koleżanki z klasy jeździły do Włoch i Wielkiej Brytanii, a kolega z klasy równoległej bywał we Włoszech, Danii, Szwecji, Anglii i i sam nie wiem, gdzie jeszcze. Chodziłem bowiem do liceum, które uchodziło za elitarne. Natomiast większość tych, którzy w ogóle jeździli za granicę, to ruszali do tzw. KDLów, czyli „krajów demokracji ludowej” (takie pleonazmy, jak „ludowa władza ludu” były typowe dla komunistycznej nowomowy), a więc do państw podporządkowanych bezwzględnej kontroli Kremla. Studenci jeździli więc na zorganizowane wyjazdy zarobkowe do NRD, na Węgry lub do Czechosłowacji, natomiast średnia klasa przemysłowa wyjeżdżała na wakacje np. do Bułgarii. Niektórym udawało się trafić do Jugosławii, która choć socjalistyczna, nie była taka „bratnia”, ponieważ jej dyktator urwał się Sowietom z łańcucha.

Te wyjazdy wakacyjne prawie zawsze wiązały się z handlem. Ludzie kupowali w Polsce coś, co można było sprzedać na Węgrzech, czy w Bułgarii i wielu w ten sposób taki wyjazd się zwracał, bowiem na miejscu kupowali coś, co można było sprzedać w Polsce. To jest cały osobny temat, ale wspomnę tylko kronikę filmową, którą chyba można gdzieś odkopać w internecie, w której reporter ukazuje mizerię nędznych cwaniaczków (w domyśle), gęsto się tłumaczących przed sarkastycznie nastawionymi celnikami. Kto się nie bał ryzyka, potrafił jednak dzięki takim wakacjom zapewnić sobie i swojej rodzinie jakąś namiastkę życia lepszego niż peerelowska szarzyzna.

I teraz wróćmy do Roberta Makłowicza . Otóż jest on wielką sentymentalną sierotą po imperium austro-węgierskim. W kilku swoich programach powoływał się na wspomnienia ludzi, którzy przeżyli czasy zaborów właśnie pod władzą austriacką, czasy II Rzeczypospolitej i PRLu, i którzy twierdzili, że największymi swobodami obywatelskimi cieszyli się pod panowaniem Franza Josepha. Taką opinię słyszałem już dużo wcześniej, nim Robert Makłowicz zaistniał w mojej świadomości. Mianowicie spędzając jako dwudziestolatek wakacje u swojej rodziny w Cieszynie, usłyszałem jak ciotka (rodowita Ślązaczka Cieszyńska) twierdziła, że starzy ludzie, których ona pamiętała ze swojej młodości, zawsze powtarzali, że najlepiej im się żyło za Austrii.

Cesarstwo austro-węgierskie to niewątpliwie temat niezwykle ciekawy, choć wg mnie często traktujemy je w uproszczeniu. Po pierwsze, liberalny kurs zaczął się dopiero po bitwie pod Sadową (1866), w której Prusacy dali Austriakom takiego łupnia, że raz na zawsze wybili Habsburgom z głowy sny o hegemonii nad Niemcami, po czym trzeba było poważnie pomyśleć o jakimś sensownym urządzeniu państwa, w którym Niemcy nie stanowili wcale większości. I wtedy dopiero faktycznie zaczęły się autonomie i swobodny rozwój kultur poszczególnych narodów monarchii.

Jednakowoż żyjemy również obrazem przedstawionym przez Jaroslava Haska. Z jednej degrengolada jakiejś operetkowej armii („Przygody dzielnego wojaka Szwejka”, a u nas ten obraz został jeszcze wzmocniony przez film „CK Dezerterzy”), a z drugiej opresyjność systemu (opowiadanie, w którym nieudolny szpicel prowokuje własną żonę do rzekomo krytycznych wypowiedzi wobec władz i ją na tej podstawie aresztuje). Dziwne w tym wszystkim jest to, że Hasek, zwolennik bolszewizmu, nie widział, że represyjność służb bezpieczeństwa CK monarchii  to było nic przy systemie sowieckim. Państwo Habsburgów było jednak państwem prawa, cokolwiek by nie mówić o metodach policji i tajnych służb.

Skoro było w tych Austro-Węgrzech tak fajnie, to dlaczego tak ochoczo je rozbito? Polityka zwycięskiej Ententy to oczywiście jedno, ale nie wolno lekceważyć małych nacjonalizmów krain składowych monarchii, które mimo szerokiej autonomii i swobody rozwoju kulturalnego, już wcześniej stanowiły siły odśrodkowe rozsadzające państwo od wewnątrz. Robert Makłowicz wspomina habsburską monarchię kiedy jest na Węgrzech, wspomina ją też w Dalmacji. I to był tak naprawdę mój bodziec do dzisiejszych dywagacji.  Otóż sentyment Roberta Makłowicza do nieistniejącego mocarstwa bierze się m.in. stąd, że jak się np. w latach 80. XIX w. było mieszkańcem Krakowa (oczywiście w miarę zamożnym), to można było pojechać nad morze, ale nie nad pruski Bałtyk, tylko nad dalmatyński Adriatyk! Oczywiście ilu Galicjan było stać na takie wakacje i ilu się faktycznie na nie wybierało, to inna kwestia, ale możliwość taka istniała. Bez paszportu można było wsiąść do pociągu i sobie pojechać do Tyrolu, do Tokaju, albo do Triestu lub Splitu.

Zbliżam się do punktu, do którego (jak to ja) dość pokrętnie zmierzałem. Otóż w zeszłym roku, jak czytelnicy tego bloga być może pamiętają, a jak nie, to mogą bez trudu sprawdzić, przed naszą pierwszą wyprawą do Rumunii, spędziliśmy tydzień w Podacy na dalmatyńskim wybrzeżu. Siedząc na balkonie naszego pensjonatu i popijając kawę w porannych słońcu patrząc na lazur morza nie mogłem się oprzeć refleksji, że oto teraz właśnie są czasy porównywalne do tych austro-węgierskich, tyle, że lepsze, bo posiadamy samochody, a jak ktoś chce, to może latać samolotami. Jesteśmy w systemie państw europejskich, które umówiły się, że będą ze sobą współpracować i że będą otwarte na swobodny przepływ ludzi. Dlatego właśnie, ja, mieszkaniec Białegostoku, bez paszportu mogłem pojechać nad przezroczysty Adriatyk i spędzić nad nim tydzień w słońcu przy nieskazitelnym błękicie nieba, mogłem spróbować miejscowych potraw i wina, a przy tym nie czuć się jak obcy (choć to ostatnie to wrażenie bardzo subiektywne). Europa bez granic jest dla mnie wartością. Poszerza moje horyzonty, nie tylko w sensie intelektualnym, ale poczucia hmmm, brzydkie słowo, przestrzeni życiowej. Wszystko to może być oczywiście tylko złudzeniem. Wszystko to może się też zmienić w zupełnie nieprzewidywalnym czasie, ponieważ ciasno pojmowane nacjonalizmy nie tylko nie zniknęły, ale daje się zaobserwować jakiś ich ponury renesans. Być może kieruje mną naiwność dziecka PRLu, które teraz złapało przysłowiowego Pana Boga za nogi, bo może wreszcie podróżować bez paszportu i kontroli granicznych po całej niemal Europie (mam nadzieję, że sytuacja morowa jest przejściowa, i wkrótce znowu będziemy mogli swobodnie oddychać i podróżować). Być może kieruje mną po prostu mentalność dziecka (tak w ogóle), które się cieszy tym, czym człowiek może i powinien się cieszyć…

 

sobota, 22 sierpnia 2020

Droga do domu

18 sierpnia rano jedliśmy śniadanie w olbrzymiej jadalnio-kuchni pensjonatu "U Pasonia", kiedy młody mężczyzna podróżujący z żoną i córką samochodem na pabianickich rejestracjach spytał, czy my też zamawialiśmy śniadanie. Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że nie, i że poranny posiłek przygotowujemy sobie sami. Podobno wcześniej, kiedy ja jeszcze do jadalni nie dotarłem, jeszcze inny gość też pytał o śniadanie, ale w sensie, kiedy będzie gotowe, ponieważ zobaczywszy nasze panie i Jarka krzątających się w części kuchennej, najwyraźniej wziął ich za personel pensjonatu. Mężczyzna został wyprowadzony z błędu i sobie poszedł.

Kiedy kończyłem jeść (ponieważ przyszedłem trochę później, później też zacząłem swoje śniadanie) i w jadalni została tylko Jola sprzątająca ze stołu i ja, wszedł uśmiechnięty wysoki siwy mężczyzna roztaczający jak zwykle swój urok człowieka, który zawsze wie, co należy zrobić i powiedzieć. Był to oczywiście nasz sympatyczny gospodarz, pan Stanisław Pasoń, który oprócz zawodu "chłop" miał wypisane na wizytówce swoje strony internetowe, z których można się było dowiedzieć, że jest radnym sejmiku województwa małopolskiego z ramienia PSL.

Tym razem wyraz jego twarzy, nieustannie optymistyczny, nieco rozmijał się z mową reszty ciała, które robiło wrażenie lekkiego miotania się od lodówki, w której znajdowała się tylko nasza czerwona torba chłodząca z napisem "Warka" (kupiona lata temu, kiedy jeszcze regularnie piłem piwo w niemałych ilościach) i kilka naszych plastikowych butli z wodą, a dużą czarną torbą w kształcie pudełka należącą do Joli, w której znajdowały się resztki ich zapasów żywnościowych.

-- A to czyje jest? -- spytał pan Stanisław.
-- Nasze -- odpowiedziała Jola.
Na to nasz gospodarz ponownie podszedł do lodówki i ponownie trafił tylko na to, co tam było.
Korzystając z jego obecności, spytałem, czy można gdzieś u niego dostać nieco mleka do kawy, ponieważ zapomnieliśmy je dokupić, ale odpowiedź była negatywna, mleka w gospodarstwie nie było, ale niedaleko jest sklep. Nie byłem aż tak zdeterminowany i kawę tym razem wypiłem bez mleka. Szybko też wytłumaczyłem sobie brak tego produktu na farmie z oborą pełną bydła. Pan Stanisław hodował byki na mięso, a nie krowy na mleko.



Nieustannie rozsiewając swój urok osobisty przy pomocy szerokiego uśmiechu, wyszedł na zewnątrz. Najwyraźniej kwestia śniadań nie była jeszcze logistycznie dopracowana. Oprócz dwóch mężczyzn pracujących  przy ścianie domu weselnego i oprócz naszego gospodarza i jego równie sympatycznego syna, nie widziałem tam żadnego innego personelu, w tym żadnej kobiety. Później już tylko Jola widziała, jak pan Stanisław zachwalał gościom, którzy domagali się porannego posiłku, świetną swojską kiełbasę i pyszne jogurty. Można więc powiedzieć, że temat śniadania został załatwiony pozytywnie, a przejściowy problem niemal błyskawicznie zażegnany.

Przed wyjazdem wyciągnąłem swój statyw, żebyśmy mogli sobie zrobić kilka zdjęć na podwórku, ale nasz gospodarz zaoferował swoją pomoc i w ten sposób mieliśmy pełną poranną sesję zdjęciową. Żałuję tylko, że zdjęcia, na których siedzimy na eleganckim powozie zrobił aparatem Jarka. Kiedy wziął mój telefon, na powóz ponownie już nie wsiadaliśmy.

Ktoś może pomyśleć, że wzięło mnie na krytykowanie, ale spieszę wyjaśnić, że nadal uważam, że to był najlepszy z naszych noclegów, choć nie znaczy to, że w jakikolwiek sposób narzekam na te poprzednie na Węgrzech czy w Rumunii. Z pobytu "U Pasonia" będę miał jak najlepsze wspomnienia!

Pożegnawszy się z naszym gospodarzem, zatrzymaliśmy się na kilka minut przy drewnianym kościółku pw. św. Mikołaja Biskupa, znajdującym się u wylotu drogi z posesji pana Stanisława. Niepozornie wyglądająca katolicka świątynia pochodzi z XVI wieku (hmm, myślę, że drewno ścian chyba było kiedyś wymieniane), zaś we wnętrzu znajduje się ołtarz i obrazy z wieku XVII. Niestety drzwi były zamknięte, więc pozostało nam obejść kościół dookoła i zrobić kilka zdjęć z zewnątrz. Na stopniach przy drzwiach dzwonnicy moją uwagę przyciągnęła dziecięca torebka z wizerunkiem kotki z japońskiej kreskówki, której początki sięgają lat 70. XX w., a która w ostatnich latach zyskała złowieszczą sławę symbolu samego chrześcijańskiego Szatana za sprawą środowisk katolickich egzorcystów i ich fanów. Zagadką pozostanie, czy torebka z Hello, Kitty na stopniach moszczenickiej dzwonnicy to zwyczajna zguba, wotum wyrzeczenia się Szatana przez pobożną rodzinę, która nieopatrznie kupiła dziecku jego symbol, czy też próba zbezczeszczenia świątyni przez wyznawców księcia ciemności!

Ruszyliśmy w drogę. Żegnaliśmy się z Karpatami opuszczając Beskid Sądecki, przejeżdżając obok Beskidu Wyspowego, mijając Pieniny i Gorce. Powoli góry stawały się coraz niższe. Niestety z bólem serca musiałem odrzucić zaproszenie do Krakowa na kawę od mojej drogiej kuzynki Ani, ponieważ przed nami była droga przez całą Polskę, a i nie chciałem narażać Jarka na kolejne emocje związane z jazdą po ulicach dużego miasta. Kraków więc ominęliśmy obwodnicą i wjechaliśmy na teren Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Odbiwszy na północ do Dąbrowy Górniczej, zatankowaliśmy na jednej ze stacji benzynowych po drodze, po czym Jarek mile nas zaskoczył, ponieważ jednak zaproponował pewną przerwę w podróży w celu krajoznawczym, a mianowicie zwiedzeniu zamku (czy też raczej jego ruin) Rabsztyn. Odbiliśmy z głównej trasy ok. 4 km i zaczęliśmy obfotografowywać ów zabytkowy obiekt ze wszystkich stron. W Joli i we mnie obudził się duch szlachetnej rywalizacji, ponieważ oboje mieliśmy zamiar umieścić zdjęcia zamku w naszej fejsbukowej grupie.

Niestety, na terenie średniowiecznych fortyfikacji odbywały się roboty, więc o wejściu na dziedziniec nie było mowy. Jarek zauważył, że kiedy był tu po raz ostatni, stały tylko ruiny murów zewnętrznych. Teraz zaś zza nich wyłaniały się inne mury oraz baszta (jak doczytałem już po powrocie do domu odbudowane w 2009 r.)! To oznaczało, że roboty remontowe to najprawdopodobniej próby rekonstrukcji zamku przebiegające zgodnie z tym, na co pozwalały finanse inwestora. Kto zaś zapewnia na to środki, nie dociekaliśmy.

I tak oto dnia poprzedniego zwiedziliśmy ostatni z żeńskich monastyrów, czyli klasztor klarysek w Starym Sączu, rano ostatnią "biserikę de lemn", czyli drewniany kościół , zaś teraz opuszczaliśmy ostatni zamek podziwiany podczas tego wyjazdu.

Pożegnawszy jedno z Orlich Gniazd, wróciliśmy na "a jedynkę", którą bardzo sprawnie ominęliśmy Częstochowę (przez lata przejazd przez to miasto opóźniał wszelkie podróże tą trasą, choć ja pamiętam czasy, kiedy nie było nawet tej szerokiej wielopasmowej jezdni przez środek miasta -- jak widać apetyt rośnie w miarę jedzenia). Potem jednak zaczęły się "schody". Co jakiś czas trafialiśmy na korek, a z powodu budowy sąsiedniego pasa autostrady nie było możliwości ani zjechania w jakąś boczną drogę, ani zawrócenia. Nie mieliśmy zresztą takiego zamiaru, ale w pewnym momencie poczułem się klaustrofobicznie. Frustrował mnie nieco ten brak możliwości jakiegokolwiek manewru.

Kolejnego problemu doświadczyliśmy, kiedy coraz wyraźniej zaczęliśmy odczuwać głód. Otworzyłem mapy google i zacząłęm szukać restauracji po drodze. Jeden z lokali gastronomicznych miał się znajdować ok. 15 km przed nami, po prawej stronie. Dziwne było to, że choć był położony tuż przy naszej trasie, nawigacja pokazywała jakieś obszerne objazdy. Kiedy dojechaliśmy do tego miejsca wszystko stało się jasne. Po prostu z autostrady "in lucru" (jak nadal z rumuńska nazywał tę sytuację Jarek) nie było jak tam zjechać.

Ustawiłem mapy google ponownie na wyszukiwanie miejsc z jedzeniem i tym razem pokazało, że za ok. 40 km (jakoś tak przed Bełchatowem) musimy zjechać na rondzie w lewo i po kilku kilometrach trafimy na restaurację "Arkadia". Poruszając się w korku jak muchy w smole, w końcu dojechaliśmy do spodziewanego ronda i udało nam się skręcić w lewo. Krążąc po lokalnych wąskich, ale na szczęście asfaltowych drogach, dotarliśmy pod prosty sporty budynek w stylu raczej komunistycznym z napisem "Arkadia" i nic poza tym. Żadnej tabliczki informacyjnej, żadnego menu na zewnątrz. Nie było nawet napisu "restauracja/bar" czy cokolwiek innego. Wysiadłem z samochodu i podszedłem do drzwi. Potwierdziły się nasze czarne przeczucia. Były zamknięte na cztery spusty.

Postanowiliśmy się nie poddawać i podjechać do innej knajpy znajdującej się rzekomo w pobliżu, tylko po drugiej stronie budowanej autostrady. Na tę drugą stronę przejechaliśmy bez problemu i ponownie zaczęliśmy krążyć wiejskimi wąskimi drogami zgodnie ze wskazówkami nawigacji google. Kiedy mieliśmy już wg niej całkiem blisko (brakowało jakiegoś kilometra) znaleźliśmy się na ścianie lasu, do wnętrze którego prowadziły dwie wąskie drogi, a raczej nieco szersze ścieżki, na które wjazdu broniły znaki zakazu!

Wróciliśmy na zakorkowaną autostradę "in lucru" czyli "under construction" i postanowiliśmy już niczego nie kombinować, tylko dojechać do kompleksu handlowego "Ptak" w Rzgowie. Tam z pewnością musiało być jakieś miejsce, gdzie zaspokoimy nasz głód, którego intensywność zaczęła nam już sprawiać fizyczną przykrość.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Za Piotrkowem, autostrada znowu była autostradą, więc można było przyspieszyć, ale wkrótce potem zjechaliśmy z niej na starą szosę na Łódź, żeby się dostać do Rzgowa. Tym razem google pokazały restaurację po naszej prawej stronie.

Karmczma pod Strzechą okazała się strzałem w dziesiątkę. Zostaliśmy obsłużeni niemal błyskawicznie. Energiczna i miła kelnerka bardzo szybko przyniosła Jarkowi żurek, a potem zestawy dnia, na który składał się ogromny kotlet schabowy z gotowanymi ziemniakami posypanymi koperkiem i zasmażanymi buraczkami. Do dziś nie umiem znaleźć słów by wyrazić jak bardzo mi to prawdziwie polskie jedzenie smakowało! Być może głód zrobił swoje, ale mimo to wszystko było naprawdę świetnie zrobione, kruche i doskonale przyprawione! Polska na pewno nie jest krajem idealnym i jest wiele powodów do narzekania, ale warto przyjechać do naszego kraju choćby po to, żeby skosztować takiego "zestawu dnia" jak w Karczmie pod Strzechą w Rzgowie. Oczywiście nie jest to opcja dla wegan, ani nawet dla wegetarian. Niemniej ci, którzy jadali sznycle wieprzowe w obcych stronach (czy to rumuński șnițel de porc, czeski vepřový řízek, czy też austriacki Schnitzel aus Schwein) ten musi przyznać, że nic nie przebija polskiego schabowego.

Syci i usatysfakcjonowani po kilkunastu minutach byliśmy już w Łodzi pod blokiem Agnieszki brata i jego rodziny. Przepakowaliśmy nasze rzeczy z bagażnika Jarkowego hyundaia do naszej kii i uściskaliśmy się z naszymi przyjaciółmi na pożegnanie.

Po chwili witaliśmy się z bratową i bratanicami oraz z naszym synem, który dwa dni wcześniej wrócił naszą kią z Chorwacji, gdzie wraz z jedną z sióstr ciotecznych i sześciorgiem koleżanek i kolegów spędzili tydzień. Okazało się, że przejechał pół Europy naszym samochodem bez najmniejszego problemu, a tymczasem poprzedniego dnia, już w Łodzi, jakiś starszy jegomość włączając się do ruchu na Rzgowskiej wgniótł nam tylne drzwi, paskudnie zdarł lakier z błotnika i urwał kawałek kołpaka z tylnego prawego koła. Jak nam zrelacjonował nasz Adam, mężczyzna uznał od razu swoją winę, wykazał skruchę i w pobliskim sklepie napisał oświadczenie ze swoim numerem polisy. Teraz trzeba mieć nadzieję, że się tego nie wyprze, ponieważ policji nikt nie wezwał.

Uszkodzenia naszego samochodu nie miały na szczęście wpływu na jego sprawność w poruszaniu się po drodze, więc po wypiciu kawy przygotowanej przez bratanicę mojej żony, ruszyliśmy w drogę do Białegostoku. Jeszcze tuż za Częstochową usłyszeliśmy w radiu, że w Warszawie na trasie S8 nastąpiła kolizja pięciu tirów (o! o tirach na drogach można pisać powieści sensacyjne!) i że należy ten odcinek omijać. Słuchaliśmy później jeszcze kilka komunikatów i uprzątnięcie drogi okazało się dłuższe niż się spodziewano. Niemniej my dojechaliśmy w to miejsce już ok. dziewiętnastej i po wypadku nie było ani śladu. Dotarliśmy do domu już po zapadnięciu zmroku.

Nasza podróż dobiegła końca, a ja poczułem się jak, że użyję wyświechtanego porównania, ryba wyjęta z wody, ktoś kogo wyrwano z naturalnego otoczenia. Własny dom wydał się po freudowsku "unheimlich". W ogóle o ile w zeszłym roku chłonąłem całym sobą każdy dzień naszej rumuńskiej wyprawy z pełną świadomością czasoprzestrzeni, to tegoroczny wyjazd wydał mi się czymś, co w jakiś przedziwny sposób umknęło owej świadomości. Wszystko działo się jakoś zbyt szybko i zbyt szybko minęło. Poza tym biorąc pod uwagę inercję umysłu, prawdopodobnie zadziałał też taki oto mechanizm, że przyzwyczaiwszy się do nomadycznego trybu życia, nagła konieczność zatrzymania się na długo we własnym domu, nie została jeszcze przezeń zaakceptowana. A może to po prostu wiek? Może już pora na problemy typowe dla wieku dojrzałego? Próbuję sobie ten mój nieprzyjemny stan umysłu jakoś racjonalnie wytłumaczyć.

Warto pamiętać, że nasza tegoroczna podróż przebiegała pod znakiem covid-19. Na co dzień nie myśleliśmy o tym, choć myliśmy regularnie ręce, gdzie tylko mogliśmy, dezynfekowaliśmy je po kilka razy w każdym miejscu publicznym, nosiliśmy maseczki i staraliśmy się zachować dystans (akurat to ostatnie to fikcja -- nigdzie nie ma tak szerokich chodników, ani nie ma tyle przestrzeni w sklepach, żeby to się udało). Niby się nie przejmowaliśmy. Chyba tylko w Miszkolcu, dzień przed przejazdem na teren Rumunii, wpadliśmy w nastrój lekkiej paniki na wieść o tym, że dzienna liczba zakażonych w tym kraju to (wówczas) dwa razy tyle, co w Polsce, a przecież w Polsce rosła! Pół nocy prawie nie spałem, ale chyba włączyła się podświadomość, ponieważ kiedy jednak usnąłem, do samego rana miałem rewelacyjnie pozytywne sny, jak nigdy! Nie, nie wierzę w profetyczną wartość rojeń sennych, ale wierzę, że jakaś część mojej świadomości była nastawiona optymistycznie. A z drugiej strony jestem przekonany, że gdzieś z tyłu głowy każdy miał tę ponurą myśl o zagrożeniu epidemiologicznym i chyba to też nieco psuło nam ogólnie bardzo pozytywną przygodę.


Wiem, że to przejaw emocjonalnego ekshibicjonizmu, ale muszę napisać, że po prostu uwielbiam tę część Europy. Polacy często się wynoszą nad sąsiadów, co jest nie tylko krzywdzące dla tych ostatnich, ale po prostu zwyczajnie głupie. O wiele lepiej zdać sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy na swój sposób do siebie podobni, natomiast różnice sprawiają, że mamy się czym nawzajem fascynować. Węgrom życzyłbym rumuńskiej energii, bo od kilku lat obserwuję u nich jakąś inwestycyjną gnuśność, zwłaszcza na wsiach, ale i tak dobrze się tam czuję. Słowację wprost uwielbiam, zwłaszcza, że wiążę z nią cały szereg wspaniałych wspomnień z młodości. Kraj, który powstał ze zjednoczenia Wołoszczyzny, Mołdawii i Siedmiogrodu "odkryłem" dopiero w zeszłym roku i nadal pozostaję pod jej urokiem.

Miejsca, które zwiedziliśmy i ludzie, których poznaliśmy, jeszcze raz utwierdzają mnie w przekonaniu, że Rumunia to wspaniały kraj pracowitych, ambitnych, gościnnych i przyjaznych ludzi (no, chyba, że siądą za kierownicę). Ludzi, którym życzę jak najlepiej, ponieważ wierzę, że ciężko pracując na swój lepszy byt, ze wszech miar na niego zasługują.