sobota, 31 grudnia 2022

Wieczór w Funo, czyli rocznica Joli i Jarka (3 sierpnia 2022 r.)

 Kiedy wróciliśmy do Funo, Agnieszka i ja podjęliśmy decyzję, że skorzystamy z publicznej pralni, jaka znajdowała się na parterze budynku, w którym mieszkaliśmy. Miało to być dla nas zupełnie nowe doświadczenie, ponieważ do tej pory znaliśmy takie miejsca tylko z amerykańskich filmów. W Polsce praktycznie każde gospodarstwo domowe posiada dziś pralkę automatyczną, więc zwyczaj korzystania z publicznych jeszcze się u nas nie rozpowszechnił.  

Pralnia w Funo nie była tak wielka jak te z filmów. Pomieszczenie było małe, a pod jedną ze ścian stało kilka pralek (trzy lub cztery). Oczywiście najpierw przestudiowaliśmy instrukcję obsługi, z której wynikało, że najpierw musimy wymienić euro na żetony. Potem trzeba było te żetony wrzucić do otworu w pralce, umieścić w bębnie ubrania, wlać w odpowiednie miejsce płyn do prania (ten trzeba było mieć własny), i wybrać program. I na dobrą sprawę mogliśmy pójść sobie na kilkadziesiąt minut na górę i wrócić na koniec procesu, tylko że tego nie zrobiliśmy. Odezwał się w nas jakiś taki instynkt nieufności, być może typowy dla naszej nacji, i przesiedzieliśmy w dusznym pomieszczeniu do momentu, kiedy nasze pranie dobiegło końca. 

Tymczasem Jola i Jarek w "naszym" mieszkaniu szykowali się do wyjścia na kolację z okazji swojej rocznicy ślubu. Tak się składa, że od kilku lat razem obchodzimy nasze rocznice, ponieważ zawsze na początku sierpnia jesteśmy razem na wyjazdach wakacyjnych. Na weselu Joli i Jarka bawiliśmy się w Płocku 3 sierpnia 1991 r., natomiast na naszym w Hajnówce dokładnie tydzień później. 

Na każdym wyjeździe urządzaliśmy więc małe przyjęcia z okazji naszych rocznic, ale polegających na zakupie trunków, przygotowaniu jedzenia i biesiadowaniu na kwaterze. W tym roku doszliśmy do wniosku, że pozwolimy sobie na świętowanie w restauracji. Osteria, o której pomyśleliśmy pierwszego dnia naszego pobytu w Funo, nie wchodziła w grę, ponieważ w środy wg planu była wieczorem zamknięta. W związku z tym zeszliśmy do dużej pizzerii na parterze "naszego" budynku, po sąsiedzku z pralnią. 

Jak to we włoskich lokalach bywa, od drzwi Ristorante Pizzeria Valentina zaprowadzono nas do wolnego stolika. Ponieważ była to pizzeria, chyba nawet nie myśleliśmy, żeby zamówić coś innego niż pizza właśnie. Przy sąsiednich stolikach  siedziało już sporo gości -- znowu jak to w Italii, były to całe rodziny, które wesoło spędzały czas przy kolacji. 

Obsługiwała nas brunetka ok. sześćdziesiątki, ale tu mogę się mylić, bo zgadywanie wieku nie idzie mi zbyt dobrze. Równie dobrze mogła być od nas młodsza, ale wyglądała i zachowywała się jak zblazowana menadżerka, która właściwie mogłaby swojej roboty nie wykonywać, ale wiecie, że "bez babci wszystko by tu zeszło na psy". Być może faktycznie była to szefowa-eponimka miejsca, ale nie spytałem, czy ma na imię Valentina.  Dopiero kiedy już stała nad naszym stolikiem na jej twarzy pojawiał się grymas odgrywający rolę uprzejmego uśmiechu. Przyjęła nasze zamówienie na cztery pizze i litr "vino di casa", po czym jej uśmiech momentalnie się ulotnił. Niespiesznie udała się w stronę pizzaiola, żeby przekazać mu nasze zamówienie. 

Widząc jak kelnerzy roznoszą do stolików proste karafki z winem, pomyśleliśmy, że to właśnie jest to "wino domowe", którym się tu raczy gości. Oczami wyobraźni zobaczyłem jakąś podbolońską winnicę, skąd właściciele pizzerii sprowadzają swoje wino. Tymczasem po kilku minutach "zmęczona życiem" kelnerka przyniosła nam butelkę musującego wina o pojemności 0,75 l, z fabrycznie wydrukowaną etykietą. Spytałem czy to na pewno jest "vino di casa", na co kobieta ze zmęczoną miną wymusiła po raz kolejny uśmiech na swojej twarzy i odpowiedziała nieco bardziej energicznie, że "certo". Nie znam się na wszystkich włoskich zwyczajach i praktykach. Dużo później koleżanka, która jest przewodnikiem po Rzymie, wyjaśniła mi, że to jednak mogło być "wino domowe" tej pizzerii, bo lokale zamawiają wino z winnic, które po prostu umieszczają profesjonalne etykiety na swoich butelkach. Może tak było, może było inaczej. 

Pizze były na szczęście smaczne. Nie jestem wielkim koneserem tych włoskich drożdżowych placków z dodatkami, ale z pewnością potrafię stwierdzić, że coś mi nie smakuje. Tutaj naprawdę nie było źle. Nie był to model neapolitański, ale ogólnie było dobrze. Przy okazji przypomniałem "zblazowanej babci," że zgodnie z pozycją w karcie zamówiliśmy litr wina, a nie 0,75, w związku z czym po pewnym czasie doniosła małą karafkę z zawartością 0,25 l tego samego lekko musującego wina. 

Powolna obsługa nie zepsuła nam humoru, chociaż wrażenie, że jesteśmy traktowani jak jacyś intruzi, wobec których należy zachować wyniosłość i lokalną dumę. A może uznała obsługiwanie nas za jakąś niczym nie zawinioną karę. Wobec innych gości wykazywała bowiem nieco więcej entuzjazmu. Tłumaczę to sobie, że to typowy włoski lokal gastronomiczny, gdzie co południe i co wieczór schodzą się ci sami goście, czyli ludzie z sąsiedztwa, których kelnerzy doskonale znają, a pewnie nawet są z nimi zaprzyjaźnieni. O ile jednak w Polsce zagraniczny turysta jest z reguły obsługiwany w większą atencją niż gość miejscowy, tutaj byliśmy czymś w rodzaju zła koniecznego. 

Jak już wspomniałem, nie wyniosłe zachowanie obsługującej nas pani nie zepsuło nam humoru, bo pizza była dobra, a my generalnie cieszyliśmy się naszym pobytem w Italii. Z pizzerii wyszliśmy więc weseli, ale równocześnie pełni. Wiedzieliśmy się, że w pewnym momencie będzie trudno na wyjeździe zachować reguły naszego "postu przerywanego", ale tym razem już nawet nie chodziło o porę (było już po 21.00), ale o ilość! Zdecydowanie cała pizza na osobę to było zbyt dużo. 

W związku z tym przeciążeniem systemu pokarmowego postanowiliśmy nie udawać się jeszcze na spoczynek, tylko zapewnić sobie trochę ruchu w postaci spaceru. 

Funo w pewnym sensie jest takim osiedlem-ulicówką, ponieważ faktycznie całe życie toczy się wzdłuż głównej ulicy wiodącej do pobliskiej Bolonii. Niemniej istnieje tam kilka przecznic, a nawet uliczek równoległych do tej głównej. I właśnie skręciliśmy w jedną z przecznic, gdzie po kilku krokach uderzył mnie widok ściany jednego z domów. W samej białej o dobrze oświetlonej uliczną latarnią ścianie nie byłoby nic wyjątkowego, gdyby nie to, że biegały po niej małe jaszczurki. Teraz dopiero w pełni sobie uświadomiłem przygodę, jaka nas spotkała w naszej sypialni w niedzielę po powrocie z Rawenny. 

Otóż w ową raweńską niedzielę, gdy przepełnionemu wrażeniami wywołanymi bizantyńskimi mozaikami udało mi się w końcu zasnąć, obudził mnie krzyk Agnieszki wzywający mnie do okna, żebym sprawdził, czy siedzi na nim jaszczurka. Zwlekłszy się z łóżka, poczłapałem w kierunku okna, który był zasłonięty moskitierą. 

"Jaka jaszczurka?" pytam półprzytomnie. 

"No zobacz, czy ona jest z tej strony okna, czy na zewnątrz". 

Ponieważ mówiąc szczerze, całe moje dotychczasowe doświadczenie z jaszczurkami i gadami w ogóle, sprowadzało się do kilku dokumentalnych filmów przyrodniczych i wycieczek do terrarium w łódzkim zoo (no jeszcze w płockim i wiedeńskim), możliwości mojej wyobraźni przekraczał widok jaszczurki, która nie byłaby przynajmniej półmetrowym dinozaurem wygrzewającym się na skale. Dlatego uważnie przypatrywałem się parapetom -- temu wewnątrz i temu na zewnątrz. Ponieważ wewnątrz niczego nie było, a na zewnątrz z parapetu wystawał jakiś metalowy element, uznałem, że jeżeli była tu jakaś jaszczurka, to z pewnością znajdowała się po drugiej stronie moskitiery. Tymczasem Agnieszka włączyła latarkę w telefonie i oświetliła moskitierę! 

"No co ty, ślepy jesteś? Przecież siedzi tu". 

Dopiero wtedy podniosłem wzrok z parapetu i oczom moim ukazał się jasny "haft Richelieu" na szarej tkaninie moskitiery. Ów haft miał kształt jaszczurki, ale takiej ażurowej, malutkiej, płaskiej i niemal przezroczystej. Ponieważ gapiłem się oniemiały na ten fenomen, Agnieszka wezwała na pomoc naszego dowódcę, czyli Jarka, który od razu podjął nie tylko decyzję co to działania, ale od razu samo działanie. Złapał za sznurek regulujący moskitierę i zaczął ją podnosić. Nieruchoma do tej pory jaszczureczka czym prędzej pobiegła po "znikającej" (tzn. zwijającej się) moskitierze w kierunku framugi i zniknęła, po czym Jarek natychmiast zamknął okno. Myśleliśmy, że zwierzątko uciekło, ale po minucie otworzyliśmy okno, żeby sprawdzić, czy gdzie się nie przyczaiło. Okazało się, że biedna jaszczurka uciekła właśnie między zawiasy okna, i została przygnieciona skrzydłem okna do framugi, Po otwarciu okna, na parapet spadło jej truchełko. No niestety histeria nie jest najlepszym doradcą, bo te małe włoskie jaszczurki uważane są za bardzo pożyteczne stworzenia, ponieważ bardzo skutecznie redukują liczbę uprzykrzających się owadów. 

I teraz właśnie, na tym spacerze po imprezie rocznicowej Joli i Jarka, mieliśmy okazję zobaczyć większą grupę tych nieszkodliwych gadów polujących na owady na ścianie jasno oświetlonego domu. 

W pewnym momencie zauważyliśmy, że coś do nas mówi starsza pani stojąca w drzwiach innego domu. Prosiła, żebyśmy mówili nieco ciszej, ponieważ jej "gattino e spaventato". Faktycznie, za jej nogami kulił się przestraszony kotek. Oczywiście natychmiast przychyliliśmy się do prośby właścicielki zestresowanego zwierzątka i odtąd rozmawialiśmy już o wiele ciszej. 

Wkrótce skręciliśmy w "osiedlową" ulicę równoległą do głównej "arterii" Funo, żeby wrócić do tej ostatniej obok lodziarni, którą już zdążyliśmy nazwać "naszą". Była już zamknięta, ale gdyby nie była, też byśmy tym razem do niej nie zaszli. Byliśmy tak pełni, że zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, czy uda nam się zasnąć tej nocy. Na szczęście po pewnym czasie Morfeusz wziął nas w swoje objęcia. Nazajutrz natomiast nie zjedliśmy w ogóle śniadania, ponieważ cały czas odczuwaliśmy sytość. 

Kolejnego dnia czekała nas ostatnia już wycieczka w Emilii Romanii. Przed snem poczytaliśmy więc jeszcze fragmenty przewodników odnoszące się do Parmy. 









sobota, 17 grudnia 2022

Kanossa (środa, 3 sierpnia 2022)

 




Jeżeli ktoś był pilnym uczniem piątej klasy szkoły podstawowej i lubił historię, temu z pewnością wbiła się do głowy scena, w której potężny władca Niemiec z tytułem cesarza rzymskiego, Henryk IV, musiał się udać do zamku Canossa w północnych Włoszech, gdzie miał się spotkać z ówczesnym papieżem Grzegorzem VII. Cała akcja pokazała, że Henryk jednak nie był aż tak potężny, jak tytuł, który przyjął, i że oto koncepcja, że o ile papież jest następcą apostoła Piotra, to cesarz zastępuje na ziemi samego Jezusa Chrystusa, zaczyna się chwiać. Oto bowiem biskup Rzymu jest w stanie przeciwstawić się władcy świeckiemu, a nawet może na niego rzucić ekskomunikę, przeciwko czemu ten ostatni jest niemal bezradny. 

Wyraz "inwestytura" zapamiętałem chyba dopiero w liceum, bo w podstawówce nie wracało się do niego zbyt często, ale mniej więcej pamiętałem, że chodziło o prawo nominowania biskupów na terenie niemieckich diecezji. Do tej pory cesarze, czyli władcy świeccy uważali, że mają pełnię władzy w zakresie mianowania administratorów kościelnych, tak samo jak świeckich. Tymczasem Grzegorz VII, papież-reformator, doszedł do wniosku, że świat duchowieństwa jest wyjęty spod jurysdykcji cesarskiej i od tej pory tylko papież może zatwierdzać wybory lokalnych biskupów. Benedyktyński mnich Hildebrand, kiedy wstąpił na tron papieski, zabrał się do poważnych reform, ponieważ tych kościół potrzebował zawsze, gdyż regularnie popadał w korupcję tak jawną i bezczelną, że wśród samego duchowieństwa nie brakowało tych, którzy postanowili z nią walczyć. Ośrodkiem reform w kościele katolickim był w tym czasie klasztor benedyktynów z francuskiej miejscowości Cluny, gdzie bracia zakonni opracowali może nie bardzo surową, ale konsekwentnie przestrzeganą regułę, a wysokie standardy etyczne, jakie sobie postawili, postanowili rozpropagować w cały zachodnim chrześcijaństwie. Otóż Hildebrand był początkowo benedyktynem z klasztoru na rzymskim Awentynie, pozostającym w ścisłym kontakcie z Cluny, a zasady ruchu kluniackiego były mu drogie. Dlatego, kiedy został papieżem Grzegorzem VII zaczął wprowadzać nowe porządki. To jemu m.in. dzisiejsi księża diecezjalni zawdzięczają celibat -- przed nim celibat obowiązywał tylko zakonników. Zresztą jeszcze długo po śmierci papieża-reformatora na peryferiach świata katolickiego, gdzie wieść o zmianach nie dotarła tak szybko, można było spotkać żonatych i dzieciatych proboszczów. Celibat, czyli narzucenie zwykłym księżom surowej restrykcji typu zakonnego, tłumaczy się niechęcią rozdrabniania kościelnego majątku po śmierci proboszcza -- zostawał on w kościele, a nie dziedziczyły go wdowa lub dzieci księdza. Czy to była główna motywacja, jaką kierował się Grzegorz VII? Tak chce wielu historyków, i tak podpowiada tzw. chłopski rozum, ale jeszcze nikt nikomu do głowy nie wszedł i nie uzyskał dostępu do czyichś myśli, a już zwłaszcza tych, którzy od dawna nie żyją. 

Grzegorz VII za ambitny cel postawił sobie również walkę z symonią, czyli sprzedawaniem urzędów kościelnych za pieniądze. M.in. to właśnie możliwość kupienia godności biskupiej od władcy świeckiego, bez przerwy potrzebującego pieniędzy na prowadzenie bieżącej polityki narzucania i przywracania swojej władzy, była pretekstem, żeby cesarzowi prawa do mianowania biskupów pozbawić. Ponieważ Henryk IV początkowo czuł się dość pewny siebie, nic sobie z papieskiej decyzji nie robił, dopóki władca duchowny nie sięgnął po najpotężniejszą w tych czasach broń, a mianowicie ekskomunikę, anatemę, czy też innymi słowy wyklęcie z kościoła, co oznaczało, że od tej pory wszyscy podlegli cesarzowi wasale mieli prawo wypowiedzieć mu posłuszeństwo, traktować go jak banitę, odmówić mu wody i jedzenia, a nawet bezkarnie zabić. Powiedzmy sobie jednak otwarcie, mimo potężnej władzy psychologicznej, jaką duchowieństwo miało nad ówczesnym społeczeństwem, Henryk IV nie został całkiem osamotniony. Grupa grafów i rycerzy nadal z nim trzymała, mimo tego, że w ten sposób wykluczenie ze wspólnoty wiernych obejmowało również ich. Niemniej po ogłoszeniu klątwy w 1076 r. masa niemieckich możnowładców, którzy tylko czekali na osłabienie Henryka, zagroziła jego detronizacją i wyborem nowego władcy. I tutaj Henryk doszedł do wniosku, że zbrojny pościg za papieżem po całych Włoszech może się dla niego samego skończyć całkowitą utratą władzy, w związku z czym lepiej będzie jakoś się z papieżem dogadać w taki sposób, żeby ten jednak tę klątwę z niego zdjął. 

Tymczasem Grzegorz VII faktycznie podróżował gorączkowo po Italii na gwałt poszukując sojuszników w walce z cesarzem, a przynajmniej protektorów swojej fizycznej całości. Taką protektorkę właśnie znalazł w hrabinie Matyldzie, kobiecie niezwykłej, której należy poświęcić kilka słów. Po śmierci ojca i braci stała się jedyną dziedziczką całego szeregu miast i oczywiście ich wiejskich terytoriów w obecnej Emilii Romanii, części Lombardii i Toskanii. O tym, jak silną musiała być osobowością świadczy również fakt, że uzyskała kościelną sankcję na repudium, czyli legalne oddalenie męża, Gottfryda z Lotaryngii, z którym miała córkę. W tym przypadku z pomocą przyszły jej okoliczności polityczne, Gottfryd popierał Henryka IV, a Matylda Grzegorza VII. I właśnie to w jej zamku w Kanossie (wł. Canossa) obawiający się zemsty ekskomunikowanego cesarza schronił się dumny reformator zachodniej organizacji kościelnej. 

Henryk chciał się pojednać, ale prawdopodobnie nie spodziewał się, że będzie musiał kilka dni stać w worku pokutnym i mieczem zawieszonym na szyi na styczniowym mrozie przed bramą wjazdową do zamku hrabiny Matyldy. To był szczyt potęgi strony kościelnej i dno upokorzenia władzy świeckiej. W końcu Grzegorz dał się przebłagać i 27 stycznia 1077 faktycznie klątwę z niemieckiego króla zdjął. 

Skrucha Henryka Salickiego, jak to nieraz w średniowieczu bywało, była tyle warta, co skrucha gangstera, który gdy tylko odzyska swobodę ruchów, nadal robi to, do czego zmierzał. Wkrótce Grzegorz VII będzie się musiał bronić w rzymskim Zamku św. Anioła. Z pomocą przybędzie mu normański władca Sycylii, Apulii, Kalabrii i Amalif, Robert Guiscard, który jednak przy okazji spustoszy Rzym, co zwróci ludność miasta przeciwko nieszczęsnego papieżowi, który salwuje się ucieczką do Salerno, gdzie umrze. Tymczasem Henryk już wcześniej mianuje antypapieża Klemensa III, który go koronuje na cesarza rzymskiego w 1084 r. 

Kanossa stała się jednym z kulturowych kodów, haseł powszechnie znanych, używanych jako metafora, porównanie i przysłowie w całym świecie wyrosłym na kulturze łacińskiej. To czasami po prostu symbol pokajania się i konieczności przejścia upokarzającej procedury, a czasami Kanossa kojarzy się również ze sprytem i fałszywą skruchą okazaną w celu ostatecznego zwycięstwa w terminie późniejszym. 

Dla mnie, jako ucznia szkoły podstawowej, Henryk i jego ludzie, to byli po prostu rycerze z baśni, zaś odartego ze zbroi i trzęsącego się z zimna władcy niemieckiego wyobrażałem sobie równocześnie bardzo realnie, ale tak jakby ilustrację z książki dla dzieci. No i zamek na skale, jaki miałem przed swoimi oczami to było potężne i ponure gmaszysko wznoszące się gdzieś hen na szczycie góry. I teraz mieliśmy to miejsce zobaczyć na własne oczy, miejsce, o którym uczyliśmy się w szkole podstawowej, w liceum i na drugim roku studiów historycznych. Przyznam, że jadąc z Reggio Emilia, odczuwałem coś w rodzaju dziecięcej ekscytacji. Atmosferę podkręcała też zmiana krajobrazu i charakteru dróg. Otóż jechaliśmy do stóp Apeninów, a szosa stawała się coraz węższa i kręta. W hyundai i20 zaczął pokonywać typowe górskie serpentyny cały czas wspinając sie w górę. Po dwóch godzinach takiej jazdy GPS pokazał, że dojechaliśmy do celu. Tyle, że był to parking przy drodze, bo na sam zamek mieliśmy się dopiero wspiąć per pedes. 

Oczywiście Henryk IV musiał do tego miejsca telepać się konno, a dróg przybierających kształt serpentyn też mogło jeszcze nie być, choć z drugiej strony jakiś dojazd do zamku z pewnością istniał. O ile jednak wyobrażaliśmy sobie, że z parkingu do samej twierdzy trzeba będzie się jeszcze długo i stromo wspinać, to spotkała nas miła niespodzianka. Czas podany na tabliczce ze strzałką wskazującą nasz cel skróciliśmy o połowę. Zresztą tak się zwykle dzieje, kiedy maszerujemy z Jarkiem -- nie ma żadnego człapania niedzielnych turystów, tylko dziarski marsz! W ten sposób wkrótce znaleźliśmy się na czymś w rodzaju podwóreczka z budynkiem, w którym znajdowały się drzwi, jak nam się zdawało, do kasy z biletami. Obok natomiast było wejście do czyjegoś prywatnego mieszkania, z którego wydobywały się dźwięki jakiegoś instrumentu dętego, na którym ktoś ćwiczył. Do tej pory nie wiem, jaki to był instrument, bo na pewno nie klarnet, czy obój. Nie było to też flet. Głupio jednak tak się wbijać do cudzego mieszkania, żeby podejrzeć, na czym gra gospodarz (a może gospodyni, lub jej dziecko). Ponieważ "kasa" była zamknięta, a do prywatnego mieszkania nie chcieliśmy zachodzić, usiedliśmy na moment na ławce, która stała nieopodal i zastanawialiśmy się, co robić. Jola stwierdziła, że ona na tej ławce zostaje, bo jest zmęczona i dalej się wspinać nie będzie. Jarek, który w międzyczasie wrócił po coś do samochodu, już zdążył do nas dołączyć. Podszedł do metalowej bramy prowadzącej na drogę pod górę i ją po prostu otworzył. Okazało się, że na tym etapie nie potrzebowaliśmy jeszcze biletów. 

Jola faktycznie oddała się relaksowi na ławce, a my wspięliśmy się ścieżką przechodzącą miejscami w schody do samych pozostałości zamku. Nie była to jakaś długa wędrówka pod górę, i już wkrótce znaleźliśmy się przy zupełnie współczesnych drzwiach do budynku, w którym znajdowała się niewielka sala muzealna i recepcja. W tej ostatniej natomiast siedziała bardzo miła młoda dziewczyna (przynajmniej na taką wyglądała, bo była szczupła i niska) a naprzeciwko niej, czyli od naszej strony ok. sześcio-siedmioletni chłopczyk grał w jakąś gierkę na telefonie. Przywitaliśmy się, a ja się do chłopca nachyliłem i spytałem teatralnym szeptem "A cosa stai giocando?" Malec jednak był chyba zbyt zawstydzony i udał, że mnie nie słyszy, za to dziewczyna serdecznie się roześmiała i spytała Agnieszkę i Jarka "So you have an Italian with you?" Nie muszę chyba tłumaczyć, że poczułem się, jakby mi ktoś miód na serce wylał, ale skromnie wytłumaczyłem, że włoskiego się uczę, a dziewczyna znowu się roześmiała i sprzedała nam bilety. Nie wiem do tej pory, czy chłopczyk był jej synem, młodszym bratem, czy siostrzeńcem. Ona zaś nie wykazała jakiegoś zapału do pomocy w mojej  nauce włoskiego, ponieważ konsekwentnie mówiła po angielsku -- widocznie bardziej zależało jej na własnym doskonaleniu się w języku Miltona.

Tymczasem recepcjonistka wyszła zza biurka i przedzierzgnęła się w przewodniczkę. Oprowadziła nas po salce z eksponatami (makietą zamku, flagami, średniowiecznymi dokumentami -- raczej nie sądzę by były to oryginały), zaś w centrum jej opowieści wcale nie znaleźli się dwaj zantagonizowani najpotężniejsi ludzie w zachodniej Europie, ale hrabina Matylda, kobieta bardzo nietypowa, jak na tamte czasy, choć gdybyśmy się postarali, znaleźlibyśmy podobnie silne żeńskie osobowości (np. nieco później żyjąca Eleonora Akwitańska).

Wyszliśmy z recepcji po jej drugiej stronie, gdzie dziewczyna pokazała nam pozostałości murów zamku. Przy okazji spytałem o pewną rzecz, która zaintrygowała nas już podczas wchodzenia pod górę od strony parkingu. Otóż po naszej prawej zbocza gór pokryte były czymś, co mnie kojarzyło się z żużlem. Zachodziliśmy w głowę, czy to jest jakieś wyrobisko po kamieniołomie, ale recepcjonistka-przewodniczka stwierdziła, że to jest naturalne geologiczne ukształtowanie terenu sięgające czasów powstawania Apeninów. Nie byłem i raczej nadal nie jestem w stanie zweryfikować jej słów, ale nie geologia nie stanowi dla mnie tak ekscytującego przedmiotu, żebym czuł wielki zapał do drążenia tematu. 

Zaczęliśmy spacer między pozostałościami ścian warowni, wchodziliśmy do nieokrytych ani dachem ani nawet sufitem "komnat", może do pomieszczeń gospodarczych, może do sypialni papieża Grzegorza, albo króla niemieckiego Henryka, albo nawet samej hrabiny Matyldy, gospodyni tego wiekopomnego spotkania. Nikt już dzisiaj nie wie, co się w tych przestrzeniach przedzielonych kamiennymi murami mieściło. Od czego jest jednak wyobraźnia? Z całą pewnością chodziliśmy po miejscach, gdzie ponad dziewięć i pół stulecia temu stąpali słynni antagoniści z podręczników do historii. 

Po śmierci margrabiny Matyldy, zamek w Kanossie przez pewien czas należał do jej następców, żeby potem zmieniać właścicieli. Natomiast w roku 1409 przeszedł w posiadanie rodziny d'Este, zaś przez pewien czas jego zarządcą z ramienia Ercole I był sam Ludovico Ariosto, autor Orlanda szalonego






 

















W moich latach szkolnych i uniwersyteckich ze sporem Grzegorza VII z Henrykiem IV historycy powszechnie łączyli kwestię koronacji Bolesława Śmiałego na króla Polski. Powszechnie uważano, że drugi w historii Piast noszący ten tytuł od 1076 r. zdobył go popierając jedną ze stron konfliktu. Ponieważ korony królewskie dawał papież, panowało przekonanie, że Bolesław Kazimierowic popierał Grzegorza VII w sporze z Niemcem, bo wiadomo, my Polacy zawsze stawaliśmy Niemcom w poprzek i świetnie! Pamiętam teorie, w których próbowano dociec, czy śmierć biskupa krakowskiego Stanisława ze Szczepanowa miała coś wspólnego z papiesko-niemieckim sporem o inwestyturę na terenie cesarstwa. Autor jednego z takich opracowań sprytnie się zastanawiał, czy Stanisław nie był czasem zdrajcą popierającym Henryka IV przeciwko papieżowi-reformatorowi. Ale skoro popierał prawo władcy świeckiego do nominowania biskupów i w ogóle do zwierzchności nad nimi, to przecież nie mógł się buntować przeciwko własnemu władcy! A z kolei jeżeli Stanisław był zwolennikiem kluniackich reform i papieża, który je wprowadzał, to nie mógł być przecież przeciwnikiem Bolesława, który również Grzegorza popierał i w zamian za to dostał królewską koronę. Autor, którego nazwiska już nie pamiętam, zostawił ten dylemat bez odpowiedzi.

Przyznać należy, że niektórzy historycy, szczycąc się swoją wielką erudycją, wpadają czasami w odmęty żenującej naiwności. Natomiast w świetle tego, co przeczytałem niedawno jako najnowsze ustalenie w sprawie koronacji drugiego po Chrobrym Bolesława na króla Polski, wszystkie te litry farby drukarskiej z lat 60., 70. i 80. ubiegłego stulecia przelane na tony papieru, wydają się jakimś żartem. Oczywiście stuprocentowej pewności nadal nie ma, bo nowe źródła się nie pojawiły, ale ta najnowsza teoria wydaje się nieco bardziej  prawdopodobna. Otóż Bolesław Śmiały (Szczodry) w ogóle się nie opowiadał po żadnej ze stron konfliktu o inwestyturę w cesarstwie rzymskim, tylko skorzystał z bałaganu, jaki zapanował w Niemczech, nikogo się o zgodę nie pytał, tylko kazał się arcybiskupowi gnieźnieńskiemu Bogumiłowi ukoronować, czym postawił wszystkich w obliczu faktu dokonanego. Oficjalnie jednak nadal podręczniki i popularne strony internetowe lansują wersję, w której Piast popierał Grzegorza VII, a jego koronacja odbyła się w obecności papieskich legatów. 

Trudno rozstrzygnąć, jakie były szczegółowe okoliczności koronacji Bolesława, ale co do jednego historycy się zgadzają. Konflikt Henryka IV z Grzegorzem VII taki czy inny wpływ na zmianę statusu polskiego władcy miał, choć niekoniecznie obaj bohaterowie dramatu zdawali sobie z tego sprawę. 

O ile na parkingu, ani potem już na górze nie towarzyszyli nam żadni inni turyści, a więc mieliśmy komfortowe warunki zwiedzania, to pod koniec naszej wizyty pojawiła się niewielka grupa. To ich właśnie dziewczyna z recepcji oprowadzała po sali muzealnej, kiedy się z nią pożegnaliśmy i zeszliśmy na niewielkie podwórko, gdzie zastaliśmy Jolę dokładnie tam, gdzie ją zostawiliśmy, a więc na ławce, gdzie, jak nas poinformowała, zażyła zasłużonego odpoczynku. Już razem znaną sobie drogą doszliśmy do parkingu, a stamtąd ruszyliśmy nieco inną drogą, bo biegnącą bliżej góry z zamkiem Kanossa, w kierunku naszej kwatery. 

Zanim jednak dojechaliśmy do jakiejś szerszej szosy, krążyliśmy po malowniczych górkiskich serpentynach wśród apenińskich lasów, ale tym razem przeważał kierunek w dół. Tym razem nawigacja poprowadziła nas taką trasą, że w pewnym momencie Jarek wykrzyknął "Słuchajcie, jesteśmy w Maranello!" A Maranello to przecież siedziba fabryki i muzeum Ferrari! I to tam właśnie o określonej porze można oglądać wymarsz robotników z tej wytwórni samochodów, którzy w swoich charakterystycznych czerwonych kombinezonach opuszczają swoje miejsce pracy. Tych atrakcji jednak nie zaplanowaliśmy. Godzina była jakaś taka, że pierwsza zmiana pewnie już dawno z fabryki wyszła, więc w Maranello nawet się nie zatrzymaliśmy. No chyba, że na jakichś światłach na skrzyżowaniu.