sobota, 21 października 2023

W drodze do Rygi, czyli Szawle i Rundale (czwartek, 27 lipca 2023)

 

Zbieramy się zawsze sprawnie i szybko, więc i ten ostatni poranek zostawiania po sobie porządku nie zajął nam wiele czasu. Z gospodarzem się nie pożegnaliśmy z tego powodu, że jak już pisałem, już trzeciego dnia naszego pobytu zniknął nam z oczu, a nie chcieliśmy pukać drzwi jego prywatnego domu, żeby go nie stawiać w niezręcznej sytuacji, gdyby np. był niedysponowany. Dlatego po prostu zostawiliśmy klucze w drzwiach domku, w którym spędziliśmy ostatnie dni, a pokiwaliśmy na pożegnanie tylko synowi naszego gospodarza, który akurat wychodził z psem na spacer. 

Ruszyliśmy znaną nam już trasą, bo przez Kretyngę, która mimo, że odwiedziliśmy ją zaledwie kilka dni wcześniej, wydała nam się odległym wspomnieniem. Nigdzie po drodze już się nie zatrzymywaliśmy, nawet w samej Szawlach (Siauliai), ponieważ to nie ta miejscowość nas interesowała, ale znajdująca się kilka kilometrów od niej Góra Krzyży. 

Jako mieszkaniec Podlasia znam dwa miejsca, gdzie wierni ustawili i nadal ustawiają krzyże na wzgórzu. Jedno z nich to Święta Góra Grabarka, sanktuarium prawosławne, którego początki sięgają 1710 roku, a drugie to katolicka Święta Woda koło Wasilkowa, której tradycja jest o wiele młodsza od tej pierwszej, bo zapoczątkowana została dopiero w 1997 r. Tzn. sanktuarium w Świętej Wodzie jest znacznie starsze, ale Góra Krzyży to właśnie dopiero końcówka XX wieku. Ale teraz byliśmy na litewskiej Górze Krzyży w pobliżu Szawli. 

W 1430 r. w miejscu, gdzie dziś znajduje się las krzyży, zbudowano kapliczkę upamiętniającą chrzest Żmudzi przyjęty w roku 1413 przy okazji unii horodelskiej. Wtedy jednak na wzgórzu stanął jeden krzyż. Dopiero po przegranym powstaniu listopadowym zaczęto w tym miejscu ustawiać ich więcej zarówno w intencjach dziękczynnych, jak i błagalnych. W czasie rządów sowieckich (1941-1990) kilkakrotnie próbowano zniszczyć to miejsce (1961, 1965, 1975, 1978-79), a mimo to ludzie przynosili i ustawiali nowe krzyże. W 1993 roku już niepodległą Litwę odwiedził papież Jan Paweł II i odprawił tam mszę, czego pamiątką jest stojący tam do dziś ołtarz. 

Dla ludzi wierzących z pewnością takie miejsca mają szczególne znaczenie. Mnie kojarzą się z zagęszczonym cmentarzem z czasów, kiedy jeszcze większości nie było stać na murowane grobowce i na oznaczenie miejsca pochówku wystarczały właśnie drewniane krzyże. Tak czy inaczej wszelkie pagórki pokryte gęsto krzyżami kojarzy się raczej z filmowymi horrorami i zapowiedzą jakichś nieszczęść. Tymczasem symbol męczeńskiej śmierci Jezusa z Nazaretu ustawiają nie tylko prywatne osoby, ale całe instytucje, czy np. jednostki wojskowe i to nie tylko litewskie, czy polskie (bo tych też można znaleźć całkiem sporo), ale również włoskie, francuskie, niemieckie, co jest związane z obecnością na terenie Litwy sił zbrojnych NATO. 

Po spacerze między krzyżami różnej wielkości i kształtu, i przyjrzeniu się niektórym tabliczkom informującym kto i w jakiej intencji krzyż postawił, powoli ruszyliśmy w stronę parkingu, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce znaleźliśmy się już w innym kraju.



































































Granicę z Łotwą przekroczyliśmy, można powiedzieć, niepostrzeżenie, bo oczywiście w strefie Schengen nie obowiązują kontrole graniczne między jej krajami członkowskimi, ale oczywiście widzieliśmy budynki dawnego przejścia granicznego. Wkrótce dotarliśmy do drugiego punktu zaplanowanego na ten dzień, a mianowicie do pałacu rodu Bironów w Rundale. 

W tym miejscu pozwolę sobie na dłuższą dygresję. Pytanie, co wiemy o Kurlandii czy Inflantach, nie do końca ma sens, ponieważ nie wiadomo, kim są owi MY, którzy coś wiedzą, czy nie wiedzą. Umówmy się, większość z nas historii tych ziem nie zna w ogóle, bo się nią nigdy nie interesowała. Ktoś zaś się w nią zagłębiał, naturalnie wie dużo. Pytanie więc powinno brzmieć "Czego o Kurlandii i Inflantach" możemy się dowiedzieć w szkole?" Otóż niewiele. Pilni uczniowie dowiedzą się na lekcjach historii o unii (a właściwie uniach) polsko-litewskich, ale jaki był związek tych północnych nadbałbyckich ziem z Pierwszą Rzeczpospolitą? Kto uważał, ten może zapamiętał, że było to lenno współne Korony i Litwy, że w 1561 roku, po sekularyzacji północnej gałęzi zakonu krzyżackiego, zwanej też zakonem inflanckim, a wywodzącej się ze średniowiecznego zakonu kawalerów mieczowych, świeckim księciem Kurlandii i Semigalii, a także gubernatorem Inflant został Gottard Kettler, ostatni wielki mistrz zakonu, który podobnie jak wcześniej Albrecht Hohenzollern, zrzucił szaty zakonne, przyjął luteranizm i, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, uwłaszczył się na majątku państwowym, czyli zakonnym. 

Władcy z dynastii Kettlerów rządzili Kurlandią i Semigalią (dzisiejszą Łotwą) aż do wieku XVIII, kiedy ich ród wygasł. Teoretycznie byli lennikami Rzeczpospolitej, ale wiemy, że po drodze działy się różne rzeczy, w tym "potop" szwedzki. Natomiast w XVIII wieku Rzeczpospolita pod rządami Wettynów (Augusta II i Augusta III Sasów) była już tylko protektoratem rosyjskim, tworem państwowym będącym pod całkowitą kontrolą władców rosyjskich, choć zachowującym wszelkie pozory bytu niezależnego, zwłaszcza w sferze ustrojowej i obyczajowej. Tymczasem w Kurlandii dzieją się bardzo ciekawe rzeczy, o których się w szkole nie dowiemy (ba nie dowiemy się nawet na uniwersyteckich studiach historycznych, o ile akurat się nie zechcemy specjalizować w historii państw nadbałtyckich). Otóż żoną ostatniego księcia ze starej dynastii, Fryderyka Wilhelma Kettlera, jest Anna Iwanowna z rodziny Romanowów, czyli dynastii rządzącej z Petersburga Rosją. Jest bardzo życzliwa niejakiemu Ernestowi Janowi Bironowi, średniozamożnemu szlachcicowi inflanckiemu, którego robi swoim doradcą i faworytem po śmierci męża. Los sprawia, że młodo umierają jej bratanice, więc okazuje się, że Anna staje się jedyną kandydatką do tronu moskiewskiego (jej brat, Piotr II urzędował raczej w Moskwie). Po objęciu tronu przenosi dwór z powrotem do Sankt Petersburga i zabiera ze sobą swojego kochanego Ernesta Jana Birona. 

Historia XVIII wieku pokazuje jasno, jak mylące mogą być feudalne tytuły i urzędy w porównaniu z realnymi kompetencjami. Biron dostał miał tytuł hrabiowski od carycy Anny, tytuł hrabiego Rzeczy od cesarza Karola VI Habsburga, był księciem Kurlandii i Semigalii jako lennik Rzeczypospolitej, a w rzeczywistości był człowiekiem, który trząsł całym imperium rosyjskim, czyli de facto rządził również swoimi suwerenem, czyli królem Polski. Po śmierci Anny został regentem na czas małoletniości carewicza Iwana Antonowicza (wcale nie syna Anny, ale to skomplikowana historia i nie miejsce tu na nią). Obalony przez swoich wrogów na petersburskim dworze, został uwięziony w twierdzy szlisselburskiej i skazany na zesłanie na Sybir. Stamtąd ściągnie go dopiero car Piotr III, zaś Katarzyna II przywróci go na tron Kurlandii i Semigalii. 

Dobra, koniec dygresji. Była ona jednak o tyle potrzebna, że bez choćby pobieżnej znajomości postaci Ernesta Jana Birona, człowieka zakochanego w przepychu i popisach bogactwa (podobno zaraził tą "modą" cały rosyjski dwór), nie zrozumielibyśmy skąd taki rozmach w budowie i urządzeniu pałacu w Rundale, jego siedzibie. 

Gmach robi wrażenie swoim rozmiarem już, z parkingu. Natomiast wnętrza dorównują, jeśli nie przewyższają przepychem pałaców poczdamskich. Po zakupie biletów w kasie w budynku przy bramie w murze okalającym pałacowy dziedziniec udaliśmy się na przechadzkę po komnatach i ogromnych salach.








































Niektóre fragmenty przypominają wnętrza w francuskiego pałacu królewskiego w Wersalu. Zawsze, kiedy zwiedzam tego typu obiekty zastanawia mnie, czy ich barokowym mieszkańcom nie zależało na intymności. Zamiast bowiem długiego korytarza, z którego można byłoby wchodzić do poszczególnych pomieszczeń, w barokowych pałacach mamy amfilady połączonych ze sobą pokoi rozrywek, poczekalni, gabinetów i sypialni! Żeby przejść np. z biblioteki do sali bilardowej w takim pałacu trzeba np. przejść przez sypialnię właściciela. Doprawdy dziwne to były czasy.















W sali audiencyjnej trafiliśmy na telewizyjną rozmowę z jakimś starszym eleganckim jegomościom. Ponieważ łotewskiego nie znam ni w ząb, nie potrafiłem określić jego profesji. Początkowo myślałem, że to jakiś profesor historii, który w pałacowych wnętrzach opowiada o ich dziejach, ale potem, zwłaszcza przy wyjściu na dole, kiedy ponownie zobaczyłem tego człowieka w otoczeniu kilku mężczyzn, przyszło mi do głowy, że to może jednak jakiś łotewski polityk i to niemałego szczebla, z którym telewizja postanowiła przeprowadzić wywiad w otoczeniu godnym jego wysokiego urzędu. Być może. To wszystko tylko moje domysły, bo nie tylko języka łotewskiego nie znam, ale nie mam tez zielonego pojęcia o aktualnej sytuacji politycznej tego kraju. 


























W jednej z sal uderzył mnie zestaw portretów na ścianie. Oto bowiem od razu rozpoznałem mężczyznę na obrazie umieszczonym na honorowym najwyższym środkowym miejscu. Był to nikt inny, tylko nasz "król Staś" (zwany tak pieszczotliwie przez tych, którzy go cenią za mecenat nad sztuką, bo miłośnicy książek Jerzego Łojka nazywają go tylko zdrajcą), czyli Stanisław August Poniatowski, nieszczęsny ostatni król Pierwszej Rzeczypospolitej. Postać po lewej też rozpoznałem, bo reprodukcje wizerunków tego władcy z ponurą miną widziałem niejednokrotnie. Fryderyk II pruski patrzył na mnie tym swoim nie wróżącym niczego dobrego wzrokiem. Po prawej zaś umieszczono wizerunek Piotra I, twórcy nowoczesnej potęgi imperium rosyjskiego. Tylko z portretu pod Stanisławem Augustem spoglądał na mnie pewny siebie jegomość w peruce jeszcze barokowej, czyli z długimi włosami. Tutaj musiałem doczytać (na szczęście w każdej sali wszystkie artefakty były dobrze opisane), że był to sam książę Ernest Jan Biron, którego postać przed przyjazdem do Rundale była mi obca. 

Pomyślałem sobie, że chyba jednak przynajmniej dla przyzwoitości umieszczono monarchę Rzeczypospolitej na honorowym miejscu, boć przecie formalnie Kurlandia jej właśnie podlegała. Potem jednak przyszło mi do głowy, że to przecież mogła być aranżacja współczesnych rundalskich muzealników, a nie pierwotnych dekoratorów z czasów Birona.



















Po obejrzeniu kompletu bursztynowych szachów w pałacu Tyszkiewiczów, figury na szachownicy w pałacu Birona jeszcze bardziej pogłębiły moje pragnienie posiadania takich cacuszek!










































Wśród niemałej grupy zwiedzających oprócz eksponatów uwagę przyciągała swoim nietypowym strojem para turystów (prawdopodobnie matka z nastoletnim synem). Ich kostiumy raczej nie odzwierciedlały epoki Birona, ale na tyle się odróżniały od turystycznej szarzyzny, że wszyscy musieli choć przez chwilę się na nich pogapić.  Natomiast kiedy schodzili po schodach wcale nie byłem jedyny, który ukradkiem zrobił im zdjęcie...




Udało mi się uchwycić jegomościa, z którym wcześniej prowadzono rozmowę w ogromnej sali, jak wychodził z pałacu.


















W podziemiach pałacu znajduje się restauracja, a my zaczęliśmy już odczuwać głód, ale niestety z braku ani jednego wolnego miejsca przy stołach, musieliśmy obejść się smakiem. Poszliśmy więc do kawiarni na świeżym powietrzu na terenie ogromnego pałacowego ogrodu. Tam sympatyczny barista nalał nam różne kawy (bo każdy chciał inną), a ponieważ była to Łotwa, a nie Italia, nikogo nie dziwiło, że nie ograniczyliśmy się o tej porze tylko do espresso. 






















Po obejściu kilku boskietów, z jakich składa się pałacowy ogród w Rundale, znaleźliśmy się ponownie przy wejściu do kasy. Moje towarzystwo udało się do środka w celu skorzystania z toalety, natomiast ja obserwowałem parę bocianów, z których jeden stał w gnieździe i klekotał, natomiast drugi latał dookoła i próbował w owym gnieździe wylądować, ale podobnie jak w przypadku samolotów, które za pierwszym razem nie wpasują się w odpowiedni tor przybierając równie odpowiednią prędkość, wysokość i kąt, ptak zrobił jeszcze jedno obszerne okrążenie. Z powodu znikomej wiedzy ornitologicznej, do dziś nie wiem, czy bocian siedzący w gnieździe był samcem wabiącym swym klekotem samicę, czy może była to samica dająca reprymendę mężowi za późny powrót do domu. 










Do Rygi dotarliśmy wczesnym wieczorem, jeszcze za widna. Jeszcze w Połądze przestudiowałem plan najbliższej okolicy naszej kwatery, żeby ewentualnie po przyjeździe pójść do najbliższej restauracji coś zjeść. Kiedy jednak przedarliśmy się przez zakorkowane ulice i szerokiej i ruchliwej arterii skręciliśmy wg wskazówki nawigacji w lewo, znaleźliśmy się w otoczeniu raczej rustykalnym, a nie wielkomiejskim, mimo, że po drodze mijane ulice i budynki na taki właśnie charakter Rygi wskazywały. 

Jeszcze w drodze wymieniałem smsy z naszym gospodarzem, który przepraszał, że go nie będzie, ale podał telefon do swojej żony, która nas miała wpuścić. Kiedy jednak byliśmy już prawie na miejscu żadne z nich nie odpowiadało. Na szczęście mieszkanie na parterze (duże studio z aneksem kuchennym w jednopiętrowym domu) mające być naszym miejscem noclegowym przez kolejne kilka dni było otwarte. Trzeba przyznać, że mimo wszystko poczuliśmy się bardzo zadbani! Była mikrofala, był ekspres do kawy i zestaw kapsułek do niego, były różne herbaty i pełne wyposażenie kuchni, tyle że bez normalnej kuchenki (czy to elektrycznej czy gazowej). Na "dzień dobry" wypiliśmy z Agnieszką po filiżance kawy. Przeczytaliśmy informacje (po angielsku) w specjalnie dla gości przygotowanym skoroszycie o korzystaniu z mieszkania, oraz o zasadach poruszania się po mieście. 

Doszliśmy do wniosku, że nie będziemy teraz już szukać restauracji (jak się później okazało, była bardzo blisko), tylko udamy się do najbliższego sklepu sieci Maxima i kupimy coś do jedzenia do podgrzania w mikrofali. Poszliśmy więc ulicą bez chodnika -- obok jezdni była błotnista ścieżka wśród kępek trawy i dotarliśmy do kawiarni, za którą był sklep. Obiecaliśmy sobie, że do tej kawiarni kiedyś przyjdziemy na kawę i ciastko, ale nigdy nam się to nie udało, ponieważ wracaliśmy z naszych wycieczek zbyt późno. W tym samym budynku zaraz obok weszliśmy do Maximy i dokonaliśmy niezbędnych zakupów. Panierowane kawałki kurczaka i obrane podgotowane małe ziemniaki okazały się bardzo dobrymi składnikami naszej obiadokolacji, jako że łatwo dały się podgrzać w kuchence mikrofalowej. W międzyczasie zajrzała do nas nasza gospodyni, która przeprosiła za nieodbieranie telefonu, ale miała ważne spotkanie biznesowe. Zapewniliśmy ją jednak, że wszystko jest w jak największym porządku, bo z kwatery jesteśmy bardzo zadowoleni. Była to zresztą szczera prawda. 

Po obiedzie wyszliśmy do ogrodu, gdzie usiedliśmy przy stole w celu spożycia kilku drinków. W międzyczasie zrobiłem rekonesans obiektów znajdujących się na posesji i odkryłem trampolinę umieszczoną na poziomie gruntu. Bardzo nam się ta zabawka spodobała i obiecaliśmy sobie z Agnieszką, że skoro mamy taką możliwość, to codziennie sobie na niej poskaczemy, co dobrze zrobi nam na krążenie, na pracę serca i ogólnie na nasze samopoczucie, ponieważ skakanie na trampolinie przywraca człowiekowi dziecięcą radość życia. Był to już trzeci plan, z którego ani razu nic nie wyszło. Ani razu bowiem nie poszliśmy do restauracji, którą znalazłem na mapie, a która była bardzo blisko naszej kwatery, ani razu nie poszliśmy do kawiarni przy sklepie, i później już ani razu nie skorzystaliśmy z trampoliny czy też batutu. Oczywiście nie możemy powiedzieć, że odczuwamy z tego powodu jakiś dotkliwy żal, ponieważ powody, dla których tych rzeczy nie robiliśmy, były równie, jeśli nie bardziej atrakcyjne!