W środę rano już po raz trzeci pojechaliśmy do Kłajpedy. Samochód zostawiliśmy na tym samym olbrzymim parkingu, co poprzednio, ale tym razem na jego drugim końcu, czyli w pobliżu Mostu Zamkowego, ponieważ stąd było po prostu bliżej do portu, skąd odpływają promy na Mierzeję Kurońską, ale takie, które zabierają tylko pieszych pasażerów. Poprzedniego dnia odpływaliśmy z miejsca oddalonego o kilka kilometrów na południe. Teraz czekaliśmy na nasz środek transportu naprzeciwko portu, do którego przybijają cruisery. Pisząc "naprzeciwko" mam na myśli drugi brzeg rzeki Daine. Po drodze minęliśmy sklep, albo raczej budkę z rybami, obok której akurat jakiś mężczyzna obsługiwał wędzarnię. Zapewne piękna to sprawa zjeść świeżo uwędzoną rybę, ale nie bardzo sobie wyobrażaliśmy siedzenie na promie i spożywanie takiego daru morza i owocu pracy rąk ludzkich w postaci wytworzenia dymu ze spalonego drewna.
Jedną z ciekawostek architektonicznych Kłajpedy są dwa nowoczesne wysokościowce w centrum miasta zaprojektowane przez pracownię architektoniczną Arches z Wilna. Jeden z budynków ma kształt litery K, od Kłajpedy, a drugi D od rzeki Dane. Odpływając w kierunku Smiltyne na Mierzei Kurońskiej mieliśmy okazję podziwiać zmieniającą się perspektywę, w której oba budynki w pewnym momencie wizualnie zlały się w jedną bryłę. Wybrzuszenie D weszło gładko w kompatybilne zagłębienie K.
Po drugiej stronie Zalewu mieliśmy jeszcze do przebycia dystans nieco ponadkilomentrowy. Zaraz przy przystani promowej kusiły różne środki transportu, m.in. wozy z zaprzęgniętymi końmi. My jednak wzgardziliśmy możliwością wygodnego dotarcia do Muzeum Morskiego i pokonaliśmy tę trasę piechotą, dzięki czemu mogliśmy podziwiać muzealne łodzie i statki wystawione przy drodze.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do budynku, w którym można było nabyć bilety zarówno do Muzeum Morskiego, jak i Delfinarium, zdaliśmy sobie sprawę, że nie ma biletów łączonych na obie te atrakcje, a kupno obu biletów byłoby jednak poważnym obciążeniem naszego podróżnego budżetu. Wybraliśmy więc to pierwsze.
Jeszcze w drodze do Kłajpedy Jola doszła do wniosku, że do Delfinarium to się oni, tzn. Janiccy, wybiorą już z własnymi wnukami. Na to Jarek zabłysnął czarnym humorem, że z wnukami to on by się wybrał, ale raczej do Rekinarium. Myśl o pozbyciu się powierzonych swojej opiece dzieci w tak okrutny sposób przyprawiła mnie o ciarki, ale przecież wiedzieliśmy, że to tylko takie rubaszne dziaderskie żarty. Poza tym każdy przecież wie, że nie ma czegoś takiego jak Rekinarium.
Muzeum Morskie leży na terenie dawnego pruskiego fortu, więc wchodząc na jego teren przypomniała mi się twierdza Boyen w Giżycku. Już miałem pomyśleć, że Prusacy wszystko robili sztampowo sztywno trzymając się norm, ale chyba jednak w kwestii budowy umocnień militarnych nie byli oryginalni, bo podobne konstrukcje tworzono również w innych krajach. Chyba w architekturze fortyfikacyjnej, podobnie jak w architekturze w ogóle, też pojawiają się pewne trendy i mody, panują, a potem zostają zastąpione przez nowsze, choć nie można od tego typu budownictwa wymagać cudów.
Pierwszą atrakcją, na jaką zwróciliśmy uwagę, to basen z pingwinami przy głównym budynku Muzeum. Właściwie jest on częściowo położony na zewnątrz, a częściowo już w budynku, tak że te przezabawne nieloty mogą hasać na świeżym powietrzu, ale zawsze mogą też schronić się pod dachem.
Po wejściu do środka naprawdę zadziałał na mnie efekt "wow!" ponieważ wyszliśmy prosto na duży basen, w którym pływały... rekiny! Ha! A więc istnieje coś takiego jak "rekinarium"! Widok na ten basen był dostępny praktycznie z każdego poziomu i punktu, przez które przechodziliśmy. Po bokach natomiast znajdują się wielkie akwaria z całym bogactwem morskiej fauny, a żeby się owa fauna dobrze w nich czuła, to i flory. Muszę powiedzieć jedno -- gdybym miał jakieś mgliste pojęcie o morskiej zoologii i naukowej klasyfikacji wodnych stworzeń, pewnie czułbym się jak w naukowym raju. Ponieważ jednak takiego pojęcia nie mam, czułem się jak w raju bezprzymiotnikowym, jak w niesamowitej galerii sztuki. Bogactwo i różnorodność form i kolorów morskich stworzeń jest tak ogromne, że nie można im się do syta napatrzeć.
Muzeum zadbało również o atrakcje dotykowe. Otóż weszliśmy do pomieszczenia z szeregiem otworów w ścianie. Wkładając w nie ręce mogliśmy poczuć fakturę skóry różnych ryb i innych morskich zwierząt. Zapamiętałem gładką skórę delfina i bardzo szorstką, szczeciniastą skórę rekina.
Po wyjściu z "rekinarium" zwiedziliśmy jeszcze pomieszczenia w wałach dawnej twierdzy, w których znajdują się ekspozycje dawnego sprzętu wojskowego, morskiego, rybackiego itd. Są też elementy interaktywne, np. można wziąć w ręce uchwyty radła a na filmie wyświetlonym na ścianie przed nami koń owo radło ciągnie i możemy się poczuć jak przedwojenny oracz. Ponieważ jakieś dwa razy w życiu jeszcze w dzieciństwie miałem okazję trzymać żelazny jednoskibowy pług i iść za ciągnącym go koniem, mogę stwierdzić, że to złudzenie z muzeum ma się nijak do rzeczywistości, ponieważ prawdziwy pług lub radło trochę ważą, a i równoczesne pilnowanie, żeby koń równo szedł też wymaga pewnego wysiłku. W innych pomieszczeniach fortyfikacji można było na małych ekranach oglądać archiwalne czarno-białe filmy dokumentalne, na których utrwalono litewskich marynarzy i żołnierzy.
Po obejściu wszystkich wałów na wszystkich poziomach, jeszcze raz przyjrzeliśmy się pingwinom, bo trzeba przyznać, że są to ptaki tak zabawne, że można ich zachowanie oglądać godzinami, po czym opuściliśmy teren Muzeum. Mimo, że nie mieliśmy biletów do Delfinarium, postanowiliśmy jednak te dwieście metrów w jego kierunku przejść. I to był bardzo dobry pomysł, ponieważ mogliśmy przynajmniej popodziwiać te piękne morskie ssaki przez szyby okien umieszczonych w ścianach hallu. Oczywiście ci, którzy wykupili bilety, weszli na górę i mogli podziwiać zabawę z delfinami z poziomu powierzchni wody, ale nie żałowaliśmy naszego wyboru. Popatrzyliśmy sobie na delfiny z hallu gmachu Delfinarium, natomiast z pewnością nie można się tutaj było spodziewać różnorodności gatunków, jakie mieliśmy okazję zaobserwować w Muzeum.
Po wyjściu na zewnątrz skontaktowałem się z Wojtkiem Fituchem, ponieważ wiedziałem, że on i jego towarzystwo z kolei dokonali odwrotnego wyboru. Ten sam czas, co my w Muzeum Morskim, oni spędzili na pokazie delfinów. Okazało się, że też już wyszli i kiedy rozmawialiśmy przez telefon Wojtek oznajmił, że już mnie widzi. Ponownie spotkaliśmy więc naszych przyjaciół i ich znajomych. I ponownie po kilkunastu minutach się żegnaliśmy, ponieważ my ruszaliśmy z powrotem do stały ląd, natomiast towarzystwo Ilony i Wojtka wybierało się na plażę w Smiltyne, żeby tam posiedzieć i wystawić na działanie północnoeuropejskiego słońca. Jak się później okazało, na opalaniu się ich pobyt na plaży nie skończył, ponieważ w pewnym momencie dostrzegli łosia, który spokojnie wyszedł z lasu, przeszedł po piasku w kierunku morza, napił się wody (nie spytali, czy mu smakowała morska słona woda) i generalnie zachowywał się jak kulturalny użytkownik plaży. Nikogo nie zaczepiał, ani się nie awanturował.
Tymczasem my ruszyliśmy powoli w drogę do stacji promów, ale tym razem zatrzymywaliśmy się przy każdym wyeksponowanym statku, na jeden nawet weszliśmy i go zwiedziliśmy, oraz przeszliśmy się przez mini-skansen poświęcony dawnej wsi rybackiej (dosłownie kilka chałup).
Po
powrocie do śródmieścia Kłajpedy udaliśmy się ponownie do Etno-Dvarasa.
Tym razem postanowiliśmy zająć stolik w namiocie ustawionym na Placu
Teatralnym przed budynkiem restauracji. Trochę musieliśmy poczekać,
ponieważ to bardzo popularny lokal i kelnerki miały mnóstwo gości do
obsłużenia. Kiedy jedna z nich do nas w końcu podeszła, po raz kolejny
potwierdziła się moja obserwacja sprzed wielu lat, że przysłowia jako
źródło mądrości są diabła warte. Jeżeli bowiem ktoś Wam powie, "co masz
zrobić jutro, zrób dzisiaj", to może ma to jakiś sens, choć też wcale
nie zawsze. Natomiast druga część tego powiedzonka, czyli "co masz zjeść
dzisiaj, zjedz jutro", jest kompletnie sensu pozbawiona! Jeżeli
pamiętacie, co sobie dnia poprzedniego zaplanowałem zjeść właśnie tego
dnia, to wiecie, że obiecałem sobie zamówić zupę grzybową w litewskim
chlebie. I niestety! Tego dania po prostu nie było! Na dodatek nadal nie
mieli podsmażanych cepelinów! Pamiętajcie więc, to Rzymianie mieli
rację mówiąc "chwytaj dzień" (carpe diem!), a nie polscy chłopi
odkładający kromkę chleba, żeby ją potem suchą lub zjełczałą zjeść
następnego dnia. Jedz świeże i jedz dopóki jest! W przypadku jedzenia
zasada odroczonej nagrody jest zwyczajnie głupia!
Po powrocie do Połągi i kilkuminutowym odpoczynku na kwaterze ruszyliśmy w stronę mola, zmierzając do ulicy Witolda nieco inną trasą. Kiedy dotarliśmy do placu naprzeciwko kościoła Wniebowzięcia NMP zatrzymaliśmy się w barze "Przy fontano", czyli "Przy fontannie", gdzie wypiłem szklaneczkę Cuba Libre (ładna nazwa dla rumu z colą), po czym udaliśmy się na deptak prowadzący do mola, czyli na ulicę Basanoviciusa.
Znacie to uczucie, kiedy się z czymś żegnacie? Nie mówię o osobach, ale o miejscach, albo etapach w życiu. Ja mam tak, że kiedy na bieżąco coś przeżywam, czasami nachodzą mnie myśli, że jest świetnie, ale najczęściej wszystko wydaje się dość zwyczajne i banalne. Dopiero kiedy trzeba się z tym czymś pożegnać nagle zdaję sobie sprawę, że przecież tu było wspaniale! Tak też się czułem tego wieczora w Połądze. Wszystko dookoła wydało mi się wręcz baśniowe. Ten tłum na deptaku, te knajpki dookoła, wszystko! Mijając sprzedającego płyty z muzyką andyjską Indianina wykrzyknąłem w jego kierunku "Hola! Que tal, hermano?", a on podniósł głowę znad jakiegoś zajęcia, któremu się był oddawał, obnażył w szerokim uśmiechu wszystkie zęby i pomachał do mnie przyjaźnie. O, jakże żałowałem, że mój hiszpański jest tak rudymentarny! Mógłbym przecież pogadać z przedstawicielem Ameryki Południowej w tym litewskim kurorcie i nie byłaby to rozmowa jak pewnego Litwina sprzed kilku dni, który perorował coś patrząc intensywnie Indianinowi w oczy, natomiast oczy tego ostatniego wskazywały wyraźnie, że niczego nie rozumie. Nie byłaby, gdybym się czuł pewniej w hiszpańskim.
Na molo na zachód słońca już nie czekaliśmy, ale kiedy wracaliśmy ulicami Połągi zapadł zmierzch, tak że kiedy dotarliśmy na kwaterę, było już ciemno.
Pierwotnie Jarek planował jechać do Rygi przez Lipawę (Liepoję), ale przestudiowaliśmy wiadomości o tym łotewskim mieście na różnych stronach internetowych i doszliśmy do wniosku, że tam po prostu nie ma wystarczająco ciekawych miejsc do zwiedzenia. W związku z tym nastąpiła zmiana planów. Kiedy więc Jarek zaproponował kierunek wschodni prosto na Szawle (Siauliai), które pierwotnie mieliśmy zwiedzać w drodze powrotnej do Polski, skwapliwie się zgodziliśmy. Co więcej, następnego dnia po Szawlach postanowiliśmy zrealizować jeszcze jeden punkt zaplanowany na dzień powrotu, czyli pałac w Rundale. Z takim postanowieniem udaliśmy się na spoczynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz