środa, 29 listopada 2023

Ryga (piątek, 28 lipca 2023), część II

Z ewangelickiego kościoła św. Piotra udaliśmy się uroczymi uliczkami, m.in. Kalku iela, w kierunku Lielā Ģilde, czyli budynku Wielkiej Gildii przy ulicy Amatu. Chodząc po Rydze trudno nie zauważyć, że obok zwykłych sklepów spożywczych, odzieżowych, obuwniczych, restauracji czy barów, co jakiś czas można się natknąć na wyspecjalizowane punkty sprzedaży ryskiej specjalności, czyli słynnego czarnego ziołowego balsamu. Ponieważ ową alkoholową miksturę można też nabyć na każdym innym stoisku z alkoholem w normalnym sklepie, do tych specjalnych przybytków nie zachodziliśmy. 












Sama nazwa "gildia" wskazuje, że mamy do czynienia z instytucją sięgającą korzeniami średniowiecza. W polskiej nomenklaturze, jaką przekazujemy młodzieży w szkole, wyróżnia się gildie i cechy. O ile cechy to organizacje rzemieślników tej samej specjalności (bądź specjalności zbliżonych), to za gildie uważamy organizacje kupieckie. W języku angielskim, jednakowoż takiego rozróżnienia nie ma i organizacje zrzeszające zarówno kupców, jak i drobnych wytwórców to po prostu "guilds". 

W Rydze zaczęło się od Gildii Ducha Świętego, założonej w 1252, która skupiała zarówno rzemieślników jak i kupców. Jednakowoż taka symbioza nie przetrwała próby czasu i w 1354 roku nastąpił podział Gildii Ducha Świętego. Powstały dwie inne: Mała Gildia Świętego Jana zrzeszająca rzemieślników i Wielka Gildia Matki Boskiej skupiająca kupców, a więc bogatszą część ryskiego mieszczaństwa. Tak się bowiem składa, że obrót towarami przynosi większe zyski, niż ich wytwarzanie. 

Obie gildie prowadziły politykę sprzeciwiającą się krzyżackiemu uciskowi fiskalnemu i niezależnie od władzy politycznej, utrzymały wielkie wpływy w życiu miasta, w XIX wieku stając się nowoczesnymi organizacjami -- Wielka kupiecką, a Mała przemysłową. W tym samym stuleciu przebudowano też obie średniowieczne siedziby w stylu neogotyku angielskiego, stylu dość popularnego również w Polsce (np. pałac Paca w Dowspudzie, czy kompleks zabudowań kościelnych mariawitów w Płocku). 

Jako do pierwszego dotarliśmy do budynku Małej Gildii, a ponieważ gmach Wielkiej Gildii znajduje się tuż obok, zobaczyliśmy je oba. Doceniam oczywiście elegancję neogotyku angielskiego, ale nie należę do jego wielkich fanów. Uważam ten styl za nieco pretensjonalny, ale to oczywiście bardzo subiektywne odczucie.

 










Spacerując po Rydze nie wolno oczywiście zapomnieć o tym, że większość budynków Starego Miasta pochodzi z wieku XIX, a więc z czasów panowania rosyjskich carów. Stąd nie powinien dziwić napis na pięknie odrestaurowanej kamienicy z lat 90. tegoż stulecia należącej wówczas do Trzeciego Ryskiego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu.










Wielka Gildia







Przeszedłszy Plac Liwski (Līvu laukums) ruszyliśmy w stronę Pomnika Wolności stojącego nad rzeką na dużym placu otoczonym miejskim parkiem. Jego historia jest dość anegdotyczna i przypomina mi nieco historię nakazu sowieckich władz, żeby po II wojnie światowej wszystkie główne ulice w polskich miastach nazwać imieniem Józefa Stalina. Jak wiadomo, w Łodzi główną ulicą jest Piotrkowska, ale oprócz tego istniała jeszcze ulica, która się nazywała Główna, i to właśnie ją przemianowano na Stalina. (Tak na marginesie, dzisiaj ten trick już by się nie udał, ponieważ demokratyczne postkomunistyczne władze Łodzi wymazały nazwę "Główna" z mapy miasta). 
 
Ponieważ jest to tylko anegdota, nie należy brać jej zbyt serio, podobno Łotyszom udało się przekonać władze sowieckie, które chciały wyburzyć ten ukończony w 1935 roku monument, że równie dobrze może służyć jako symbol sowiecki, bo przecież jego stylistyka niezwykle przypomina socrealistyczne "dzieła" typu para z czołówki produkcji Mosfilmu. Fajnie to brzmi, ale jakkolwiek byśmy tego chcieli, komunistyczni okupanci nie byli idiotami i dobrze wiedzieli, że pomnik jest potężnym znakiem obalenia zależności od Rosji. Uprzednio na tym miejscu, wówczas zwanym Bulwarem Aleksandryjskim, stała tam statua Piotra Wielkiego. Łotysze natomiast miejsce to nazwali Bulwarem Wolności. I Sowieci chcieli Pomnik Wolności zburzyć. Dlaczego jednak tego nie zrobili? Otóż wydaje się, że bardziej wiarygodna, choć również anegdotyczna, historia to ta, w której monument zostaje ocalony przez niejaką Werę Muchinę. Muchina miała wpływy w komunistycznych władzach, a przy tym była uczennicą  Kārlisa Zālego, artysty, który zaprojektował rzeźby. Dla równowagi zaproponowała naprzeciwko ustawić pomnik Lenina, co też się stało. Czy tak było naprawdę, też do końca nie wiadomo. Natomiast pewne jest, że ostatecznie Rosjanie łotewskiego Pomnika Wolności nie zburzyli i możemy tę monumentalną kompozycję wokół ogromnego obelisku podziwiać do dziś. 
















 
Myśląc o Rydze, czy o Łotwie jako całości, warto cały czas mieć na uwadze fakt, że Rosjanie zostawili to ogromny ślad swojej bytności zarówno w wieku XIX, jak i od 1944 roku do 1991. Tym trwałym śladem jest po prostu ludność rosyjskojęzyczna. Ha, użyłem przymiotnika "rosyjskojęzyczna" trochę na zasadzie chęci doprecyzowania jej definicji, a trochę ze względu na wykazanie się wiarą w rosyjskojęzycznych patriotów łotewskich. Prawda jest natomiast taka, że etniczni Rosjanie stanowią 25% społeczeńśtwa Łotwy i trudno doprawdy wejść do umysłu każdego z nich i sprawdzić, czy należy on do lojalnego obywatela Łotwy (dodatkowy problem polega na tym, że niektórzy nie zdali odpowiednich egzaminów z języka i są pozbawieni jakiegokolwiek obywatelstwa), czy też piątą kolumnę Władimira Putina. Łatwo jest skrzywdzić niewinnych ludzi posądzeniem o zdradę, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, komu takie podejrzenia nie przeszły przez głowę. 

Osiedlenie własnej grupy etnicznej przez najeźdźców na ziemiach podbitych to praktycznie najlepsza droga do pełnej kontroli nad tymi ziemiami. Kiedy wyrasta kolejne pokolenie przedstawicieli narodu najeźdźców sytuacja jest już taka, że "to już nie są przybysze", "to są już miejscowi, tu urodzeni". Przesiedlanie zaś ludności z powodu przynależności etnicznej jest zaś godne potępienia. Przy tym chodząc ulicami Rygi słyszy się język rosyjski bardzo często, a ponieważ nie słychać o jakichś krwawych porachunkach na tle etnicznym, wydaje się, że mieszkańcy Łotwy jakoś się między sobą dogadują. 

Dla nas, jako turystów na tyle wiekowych, żeby pamiętać nieco język rosyjski ze szkoły, jego wszechobecność na ulicach Rygi była raczej plusem. Młodsze pokolenie mówi oczywiście po angielsku, ale starsze jednak po rosyjsku. 

Jednym z bardzo wyraźnych symboli manifestujących żywą obecność kultury rosyjskiej w Rydze, są czynne cerkwie prawosławne. Warto pamiętać, że łotewski kościół prawosławny uzyskał autokefalię dopiero w zeszłym roku (2022), czyli w warunkach rosyjskiej agresji na Ukrainę. Do tego czasu był organizacją podległą patriarsze moskiewskiemu. Oczywiście znowu gwoli precyzji wypowiedzi, religia nie musi determinować przynależności etnicznej, a już na pewno nie musi nic mówić o lojalności politycznej, ale prawda jest taka, że etnicznych Łotyszy wyznania prawosławnego jest niezwykle mało. 

Ogromna cerkiew, która nas zwabiła z daleka blaskiem swoich kopuł, kiedy jeszcze staliśmy przy Pomniku Wolności, to Sobór Narodzenie Pańskiego (Rīgas Kristus Piedzimšanas pareizticīgo katedrāle). Ta największa w krajach nadbałtyckich świątynia prawosławna powstała w ósmej dekadzie XIX w. na zlecenie ówczesnego gubernatora Piotra Bagrationa i przy poważnym dofinansowaniu ze strony cara Aleksandra II. Za czasów sowieckich zamknięta i przemieniona na planetarium. Celom sakralnym ponownie służy od 1991 roku. Jest tak dobrze utrzymana, że miałem wrażenie, że to budynek wręcz z ostatnich dwóch dziesięcioleci, a nie sprzed 140 lat. Neobizantyjska bryła jest dziełem dziewiętnastowiecznego architekta Nikołaja Czagina, ale nie potrafię się wypowiedzieć na temat wystroju wnętrza, ponieważ zarówno ikonostas, boczne ikony, jak i malunki na ścianach wyglądają jakby je wykonano wczoraj. 

Przez świątynię nieustannie przetaczają się grupy wiernych przystających lub przyklękających by odmówić modlitwę, jak i zapalających cienkie świeczki w rozmaitych intencjach. My byliśmy chyba jednymi z nielicznych turystów, którzy weszli do wnętrza w celach czysto poznawczych.













Powróciwszy na brzeg Kanału Miejskiego (Pilsetas Kanals), z którego wyruszyliśmy przy Pomniku Wolności, udaliśmy się za parkiem w prawo, w kierunku Baszty Prochowej. Pierwotny, średniowieczny budynek został zniszczony przez Szwedów w trakcie walk Gustawa II Adolfa z Polakami (1621), ale odbudowano go w 1650 r. 
 
Przy wieży skręciliśmy w lewo, żeby ulicą Meistaru dojść do Kociego Domu! Ta secesyjna kamienica bierze swoją nazwę od dwóch rzeźb kotów z charakterystycznie wygiętymi grzbietami umieszczonych na jej bocznych wieżyczkach. Skoro byliśmy przy Kocim Domu, to znaczyło, że znowu stanęliśmy naprzeciwko budynku Wielkiej Gildii. I tutaj warto przypomnieć legendę (bo chyba jednak legendę właśnie), że pierwotnie koty stały tyłem do budynku Wielkiej Gildii, niejako mówić jej członkom "pocałujcie nas w d...", co z kolei było wyrazem zemsty, dowcipnej a obraźliwej, ze strony niejakiego Plumego, łotewskiego biznesmena, którego nie chciano przyjąć do gildii, będącej stowarzyszeniem przedsiębiorców niemieckich. Prezydent gildii wytoczył mu podobno proces, w wyniku którego sąd nakazał koty odwrócić. Tyle legenda. I znowu, dla czego są te koty na kamienicy? Tego się raczej niczego pewnego nie dowiemy. 























Ulicą ambasad i konsulatów dotarliśmy do pięknego neorenesansowego budynku ryskiej Giełdy z połowy XIX w., gdzie obecnie znajduje się Muzeum Sztuki. Ponieważ skojarzenia pojawiają mi się często zupełnie znienacka, mnie ten gmach od razu przywiódł na myśl pierwotną wersję pałacu Poznańskiego w Łodzi, tzn. z czasów, kiedy był raczej dużą kamienicą, a nie eklektycznym pałacem (chodzą po internecie zdjęcia starej Łodzi). Oczywiście ktoś mi może zarzucić, że doszukuję się podobieństwa, tam gdzie go nie ma, ale zastrzegam -- tak jakoś funkcjonuje mój mózg!


Na górze Ryska Giełda, na dole dom Izraela Poznańskiego, nim stał się znanym "pałacem".
Skoro byliśmy przy Giełdzie (Muzeum Sztuki), to znaczyło, że znajdujemy się przy ulicy Zamkowej (Pils iela), będącej na tym odcinku jedną z flank Placu Katedralnego (Doma laukums). A na placu właśnie ustawiano olbrzymią, profesjonalną scenę do występów muzycznych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ani nadzwyczajnego, gdyby nie pewien odgłos, który uznałem początkowo za złudzenie, a następnie wytłumaczyłem go sobie uniwersalnością pewnego wulgarnego wyrazu w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Mianowicie wydało mi się, że gdzieś z rusztowania dobiegła mnie nasza swojska, ale jakże siarczysta "k...a"! Jak już wspomniałem, pomyślałem, że się przesłyszałem, a potem że pewnie Łotysze też tak przeklinają. Kiedy jednak zaczęliśmy się zbliżać do ryskiej katedry, którą zamierzaliśmy zwiedzić, wyraz ten zaczął się w moich uszach pojawiać częściej, coraz wyraźniej, i bez cienia wątpliwości, że jest wypowiadany przez naszego rodaka. Moi współtowarzysze potwierdzili, że dźwięk ten nie jest bynajmniej moim omamem słuchowym. Wszelkie wątpliwości rozwiała zaś wiązanka z ust tego samego człowieka, który oprócz słowa na "k" wymawianego zamiast przecinka, wyzywał prawdopodobnie swojego podwładnego od debili, który się nie zna na robocie. Skoro krewki brygadzista/majster/kierownik był Polakiem, to i ten, do którego adresował te słowa musiał nim być. W związku z tym doszliśmy do wniosku, że to polska ekipa ustawia na ryskim Placu Katedralnym tę ogromną estradę. Nie dociekaliśmy jednak już, czy robili to dla jakichś polskich artystów, z którymi przyjechali, czy po prostu stanowili grupę fachowców z Polski, która estrady może ustawiać wszędzie i każdemu, kto im więcej zapłaci.


Muszę się w tym momencie do czegoś przyznać. Otóż uważam, że trochę wiem o kościołach reformowanych, ogólnie zwanych protestanckimi, ale jest kilka spraw, co do których mam wątpliwości i, wstyd się przyznać, do dziś nie zadałem sobie trudu, żeby je sprawdzić. Jedną z takich rzeczy jest kult świętych. Ogólnie wiadomo, że protestanci świętych nie uznają. Na pewno nie ma kultu świętych w kościołach o korzeniach kalwińskich. W kościele luterańskim też nie ma kultu w takim sensie, w jakim jest w katolicyzmie czy prawosławiu, ale właśnie tutaj luteranie zawsze mnie zaskakują tym, że ich kościoły są pod wezwaniem świętych. Np. w Łodzi na Piotrkowskiej jest kościół św. Mateusza. A skoro znowu nawiązuję do Łodzi, to powszechna "ludowa" wiedza, jaką wynosiłem z dzieciństwa to, że "Niemcy w Matkę Boską nie wierzą"! No cóż, dla starych łodzian, Niemiec to był protestant i pewnie vice versa, a jak ktoś szedł do Mateusza na Piotrkowskiej, to szedł "do niemieckiego kościoła". Niemca-katolika w świadomości przeciętnego łódzkiego robotnika nie było! No dobrze, wszystko mniej więcej wiem, tzn. zdaję sobie sprawę z rozkładu geograficznego wyznań religijnych wśród Niemców, wiem, że nie to, że protestanci "nie wierzą w Matkę Boską" jest uproszczeniem i skrótem myślowym, który owocuje nieporozumieniem, ale mimo wszystko luterańska katedra pod wezwaniem św. Maryi, to dla mnie spore zaskoczenie. Nie tłumaczy tego nawet to, że pierwotnie była to gotycka katolicka katedra pw. Najświętszej Maryi Panny, bo przecież znamy przypadki, że z kultem Matki Boskiej protestanci rozprawiali się dość ostro. Tutaj najwyraźniej nie. Zrzucono zwierzchnictwo papieskie, przyjęto augsburskie wyznanie wiary, ale patronki katedry nie zmieniono! 
 
Co więcej, mimo, że po pożarze w XVIII wieku, w dużej mierze katedra nabrała cech barokowych, we wnętrzu nadal czuje się gotycką atmosferę. Witraże i wyposażenie natomiast dalekie jest od surowej prostoty, jaką stereotypowo wiążemy z protestantyzmem. Na pierwszy rzut oka ryska katedra mogłaby z powodzeniem uchodzić za świątynię katolicką. 
 
 Ołtarz oczywiście jest skromniejszy niż w kościołach katolickich, ale jest. Jest mniejszy ale rzeźbione wzory w jego drewnie wcale nie należą do prostych. Uwagę przyciąga też ambona, która przecież w kościołach ewangelickich zyskała status centralnego elementu kościoła. 

Kiedy akurat znajdowałem się w bocznej nawie kościoła, najpierw usłyszałem, a potem zobaczyłem, że Jarek, który stał w środkowej nawie przed ołtarzem, został zagadnięty po angielsku przez jakąś niską starszą damę, która zarzucała go mieszanką zdań i odgłosów wyrażających emocje. Podszedłszy do nich dowiedziałem się, że jest Francuzką podróżującą po Europie z mężem i że wnętrze ryskiej katedry bardzo jej się podoba. Ponieważ jej angielski nie należał do najlepszych, braki w słownictwie rekompensowała okrzykami zachwytu. Skojarzyła mi się z uroczą kumoszką z paryskich przedmieść znanych z mi z francuskich tuż powojennych filmów. Po chwili dołączył do nas jej mąż, który władał angielskim o wiele lepiej, więc wymieniliśmy się wrażeniami z naszych poprzednich wakacji. Im m.in. bardzo się podobał polski Kraków, i inne miasta Europy Środkowej (oczywiście Praga, Wiedeń), my natomiast pochwaliliśmy się bogatym programem zwiedzania miast północnych Włoch. Potem francuska para i my udaliśmy się na dziedziniec kościelny, który był czystej postaci wirydarzem, czyli elementem architektury, który mi się nieodłącznie kojarzy z budownictwem katolickim. Ale cóż, przecież ryska katedra była kiedyś świątynią katolicką. Ba, jak w wielu takich miejscach, podcienia otaczające ogród były pełne płaskorzeźb, rzeźb z różnych epok, a także luf armatnich! Budynki sakralne w końcu nie raz wykorzystywano do celów obronnych. 

Po wyjściu z luterańskiej katedry zaczęliśmy już odczuwać lekki głód, ale zanim zaczęliśmy się rozglądać za miejscem, gdzie moglibyśmy napełnić żołądki, mieliśmy jeszcze jeden ważny punkt do zobaczenia.






No właśnie, malowany obraz. Kolejna rzecz, której podobno protestanci nie uznają.