piątek, 30 września 2022

Bolonia 2 (poniedziałek, 1 sierpnia 2022), część III

Wystarczy się przejść na tyły bazyliki świętego Petroniusza, żeby się znaleźć na placu ze stojącym posągiem lekko pochylonego nad jakimś pismem dżentelmena w osiemnastowiecznym stroju, a więc w peruce, surducie, krótkich culottes i pończochach. Pomnik przedstawia eponima tego placu, a mianowicie Luigiego Galvaniego, którego przygodę z martwą żabą i odkryciem bioelektryczności wspomniałem przy okazji opisu naszej pierwszej wycieczki do Bolonii. 

Szukaliśmy obiektu, który jest wg wielu, a teraz również wg nas, jednym z najważniejszych punktów na mapie Bolonii, a mianowicie Teatro Anatomico. Ten zaś znajduje się w Palazzo Archiginnasio. Ustawiłem nawigację google i zaczęliśmy iść. O ile w przypadku sterowania samochodem, aplikacja pokazuje wyraźnie kierunek, o tyle przy nawigacji pieszej, google bywa niezbyt precyzyjny. Na ekranie telefonu pokazała się jakaś trasa, ale nie bardzo wiedziałem, gdzie było położenie nasze, a gdzie punkt docelowy. Zaryzykowaliśmy kilka kroków w kierunku ulicy zamykającej Piazza Galvani. Kiedy jednak skręciliśmy w lewo, zorientowałem się, że od naszego celu się oddalamy, więc zawróciliśmy i pewniejszym krokiem doszliśmy do bramy, którą byśmy prawdopodobnie ominęli, gdyby nie tablica informująca, że to jest właśnie wejście do Palazzo Archiginnasio. Okazało się, że stając przy posągu Galvaniego, cały czas mieliśmy przed sobą ten pałac, ale na usprawiedliwienie tylko powiem, że jeżeli ktoś go wcześniej nie widział, miał prawo go nie rozpoznać. W końcu piazze we włoskich miastach są pełne ciekawych palazzi. 

Gmach, w którego bramę weszliśmy odegrał wielką rolę w historii Uniwersytetu Bolońskiego. Z inicjatywą jego budowy wyszedł papież Pius IV w czasach soboru trydenckiego przekazując swoją wolę przez swojego legata, późniejszego świętego Karola Boromeusza i wice-legata Piera Donata Cesi. Konstrukcję zlecono architektowi Antonio Morandiemu, a rozpoczęto ją w 1562. Przeznaczeniem budynku było zgromadzenie w jednym miejscu wszystkich studentów praw (cywilnego i kanonicznego) oraz "artystów", pod którą to nazwą rozumiano studentów filozofii, matematyki, przyrody i fizyki (jak widzimy, "artisti" nie korespondowało z obecnym znaczeniem "arts" w języku angielskim, gdzie znaczą one nauki humanistyczne, w odróżnieniu od "sciences", czyli nauk ścisłych). Była to więc po prostu siedziba uniwersytetu. Ponieważ jego budowa to druga połowa XVI wieku, jasno widać, że Kopernik w tym budynku nie mógł jeszcze odbywać studiów prawniczych. Niemniej przewodnik informował, że na jego terenie znajduje się gdzieś popiersie toruńskiego astronoma. Postanowiliśmy go oczywiście znaleźć. 

Weszliśmy zatem do bramy, w której korytarzu ściany pokryte były malunkami, w tym herbami. Chwilę popodziwialiśmy zgrabny renesansowy dziedziniec, przyjrzeliśmy się tablicom poświęconym wielkim tej uczelni, choć ich nazwiska niewiele nam mówiły, tudzież biskupom, którzy pewnie byli jej mecenasami. Bardzo lubię oglądać herby, mimo, że heraldyką jako taką zajmowałem się sporadycznie, najczęściej przy okazji lektury o rodach rycerskich i szlacheckich. Zastanawiam się, co mnie, potomka polskich chłopów, w nich przyciąga i dochodzę do wniosku, że są to względy estetyczne i pewne skłonności... kolekcjonerskie. Otóż heraldyka rządziła się bardzo ścisłymi kanonami jeśli chodzi o barwy i symbole. To nie mogły być jakieś tam obrazki, jakie pojawiły się np. w herbach niektórych miast w XX wieku. Dlatego w prawdziwych tradycyjnych herbach istnieje pewna konsekwencja stanowiąca o jednolitości ich stylu. Jeżeli są one zebrane w księdze zwanej po polsku herbarzem (choć może się przecież mylić z zielnikiem), stanowią przyjemną dla oka kolekcję niczym klaser pięknych znaczków. Specyfiką polskiej heraldyki były nazwy herbów wywodzące się od bojowych zawołań danego rodu. Dlatego nie musiały mieć one wiele wspólnego z godłem w tarczy. Na Zachodzie tego zwyczaju nie było i nazwą herbu był po prostu opis tego, co można było w tarczy zobaczyć. We Włoszech na dodatek, gdzie było stosunkowo łatwiej niż w innych krajach (niż w Polsce na pewno) o uzyskanie statusu uprawniającego do posiadania herbu, nowe symbole tworzyli m.in. wzbogaceni mieszczanie. Tak czy inaczej, lubię patrzeć na herby jako ozdoby ścian zamków i pałaców, ponieważ są po prostu piękną ich ozdobą, zwłaszcza, że oprócz godła w tarczy, zawierają też hełm, labry i inne zdobne elementy.Te w Palazzo Archiginnasio prawdopodobnie były znakami rodowymi wybitnych studentów, wykładowców i sponsorów. Były więc herby, były popiersia różnych postaci, ale Mikołaja Kopernika wśród nich jakoś nie potrafiliśmy dostrzec.





















Weszliśmy po schodach do środka, gdzie idąc szerokimi a długimi korytarzami można było dojść z jednej strony do Biblioteki Municypalnej, która jest obecnie głównym gospodarzem budynku, a z drugiej do sal, które mieliśmy zamiar zwiedzić. Najpierw jednak podeszliśmy do pani, która przy stole w głębi bocznego korytarza sprzedawała bilety. Uprawniały one do obejrzenia Teatro Anatomico i sali wykładowej zwanej Stabat Mater. Nie omieszkałem spytać o rzeźbę Niccolo Copernico, ale ku naszemu zaskoczeniu, kobieta stanowczo stwierdziła, że u nich w budynku go na pewno nie ma! Ponieważ ostatecznie i tak tego popiersia nie znaleźliśmy, nadal nie wiem, czy to autorzy przewodnika przekłamali rzeczywistość, czy też ta kobieta była niedoinformowana. 

Zaopatrzeni w bilety udaliśmy się do sali zwanej Teatrem Anatomicznym. Dlaczego miejsce, w którym dokonywano sekcji zwłok, nazywa się teatrem? Z tego samego względu, z którego do dziś w języku angielskim salę operacyjną nazywa się "operation theatre". Oczywiście nazwa ta bierze się z tradycji fakultetów medycznych dawnych uniwersytetów, tyle, że kto kiedykolwiek był w gmachu jakiegoś uniwersytetu medycznego ten wie, że nadal się tam znajdują tego typu sale wykładowe. Siedzenia widowni są umieszczone niczym rzędy w starogreckim amfiteatrze, natomiast "sceną" umieszczoną pośrodku jest stół operacyjny, na którym profesor demonstruje praktyczne umiejętności przeprowadzając operację, albo sekcję zwłok. I właśnie już renesansowi i barokowi studenci mieli możliwość przypatrywania się rozbieraniu ludzkich zwłok przez swoich wykładowców i w ten sposób uczyli się anatomii. To, co jednak odróżniało studiowanie w Teatro Anatomico w Palazzo Archiginnasio od nowoczesnych sal wykładowych uczelni medycznych, była dbałość o estetykę tego pomieszczenia. Od stu lat bowiem żyjemy w kulcie funkcjonalności i zaniedbywania wszystkiego, co z jej punktu widzenia jest zbędne. Ważne, żeby było tanio, a więc jak najprościej. Wszelkie ozdoby miejsc służących celom przyziemnie praktycznym zostały wyeliminowane. Tymczasem myślę, że z całą pewnością o wiele milej było poznawać tajniki swojego zawodu siedząc na artystycznie wyprofilowanej ławie, w otoczeniu rzeźb zdobiących ściany, i bogatych kasetonów na suficie. Oczywiście wszystko zależy od konkretnego nastawienia danego odbiorcy. Są zwolennicy japońskiego minimalizmu, i są miłośnicy przeładowanego rokoko. Myślę, że renesansowy Teatro Anatomico w Bolonii to harmonijny kompromis między wymogami praktycznymi i potrzebami estetycznymi człowieka. 














 

Posiedzieliśmy tam jakieś 15 minut, po czym przeszliśmy do sali wykładowej zwanej Stabat Mater. Nie wiedziałem dokładnie skąd taka nazwa dla sali uniwersyteckiej. Oczywiście związki religii z dawnym uniwersytetem nie powinny dziwić, ale dlaczego akurat nazwa kojarząca się z pieśnią o zbolałej Matce Boskiej stojącej przy ukrzyżowanym Jezusie? Skojarzenie okazało się jednak słuszne, bo faktycznie chodziło tu o pieśń, którego tekst napisał Jacopone z Todi (zapamiętajcie to nazwisko, bo do niego wrócę we wpisie poświęconym wycieczce do Todi właśnie) już w XIII wieku. Jednakowoż 18 marca 1842 roku w tejże sali wykonano prapremierę pieśni do tych słów z melodią napisaną przez Gioacchino Rossiniego, pod dyrekcją Gaetano Dionizettiego. Wynika z tego, że nazwa tego pomieszczenia jest o wiele młodsza od niego samego. Studenci bolońskiego studium generale z całą pewnością nie nazywali tej sali Stabat Mater, ponieważ w dniu wyżej wspomnianej premiery budynek nie był już uniwersytetem! W 1803 roku  Palazzo Archiginnasio przestał pełnić rolę siedziby uczelni, ponieważ została ona przeniesiona do Palazzo Poggi, gdzie już byliśmy podczas naszej pierwszej wycieczki do Bolonii. 

Obecnie sala służy jako czytelnia biblioteki, a po sposobie ustawienia krzeseł można się domyślać, że odbywają się tam okazjonalne odczyty, a może też koncerty. W każdym razie po wejściu do Stabat Mater, doznaliśmy kolejnego estetycznego olśnienia. Dochodzę do wniosku, że chyba jestem w jakimś stopniu "gadżeciarzem". Chyba taki sterylny minimalizm jest jednak nie dla mnie. Lubię otoczenie obrazów, rzeźb, pięknie wykończonych mebli i książek. I to wszystko właśnie jest w sali Stabat Mater. Trudno mi powiedzieć, jak byłoby w rzeczywistości, gdybym studiował w takiej sali, ale myślę, że sama obecność w tak estetycznym pomieszczeniu w jakiś sposób dodawałaby mi skrzydeł. Jakość "gadżetów", które nas otaczają, ich piękno, myślę, że mają na nas pozytywny wpływ. Odkąd pamiętam, lubiłem sceny z brytyjskich, ale też amerykańskich filmów, rozgrywające się w salach uniwersyteckich, zwłaszcza w gabinetach wykładowców -- z jednej strony dużych, ale "zagraconych" regałami z mnóstwem książek, obrazami, rzeźbami i stylowymi meblami, że o stolarce okiennej nie wspomnę. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jakość badań naukowych nie musi mieć z tym otoczeniem nic wspólnego, jeżeli piękny gabinet zajmuje miernota, podczas gdy geniusz może popychać świat do przodu nawet w pokoju z samym biurkiem i krzesłem, ale jednak wierzę, że odpowiednie otoczenie bardzo poprawia komfort pracy. Ponieważ, jak się daje zaobserwować, wygląd gabinetów wykładowców na polskich uczelniach (oczywiście nie znam wszystkich) zdaje się nie zmieniać od lat 80. ubiegłego stulecia (a może i wcześniejszych), znalezienie się w dawnej sali uniwersyteckiej będącej równocześnie swoistą galerią sztuki, wywarło na mnie ogromne wrażenie. 

Pod obrazami i ogromnymi herbami (w tym cesarskim czarnym orłem), dookoła sali ciągną się regały z książkami. Też od razu pomyślałem o tym, co nazywamy ludzką wiedzą. Wszystkie te woluminy z pewnością zawierały cenne informacje, przemyślenia, czy propozycje. Ile jednak jest w stanie zapamiętać jeden człowiek, o ile nie jest sawantem (sawanci najczęściej jednak nie umieją swojej wiedzy wykorzystać), albo Haroldem Bloomem. Każdy mądry profesor powie, że zapamiętać wszystkiego się nie da, a nawet fizycznie nie jest możliwe wszystkiego przeczytać, ale dobrze jest wiedzieć, gdzie potrzebną informację znaleźć. I to brzmi rozsądnie, dopóki ten sam profesor nie zacznie egzaminować studenta wypytując go o szczegóły z lektur. Ale to osobny temat. 









 








Uwielbiam pomieszczenia, gdzie jest mnóstwo książek i jednym z moich marzeń zawsze było mieć dom z ogromną osobną biblioteką. Mamy w Polsce naprawdę piękne biblioteki i czytelnie, ale mimo ich atrakcyjności, nie przepadam jednak za czytelniami, nie z jakichś obiektywnych powodów, tylko po prostu lubię czytać w zaciszu domowym. Czytanie bowiem uważam za czynność intymną, a nie publiczną. 

Wyszliśmy pełni pozytywnych wrażeń jakie daje obcowanie z pięknem, i udaliśmy się już prosto na boloński dworzec centralny. Nie dowiedzieliśmy się już, jak zareagował właściciel "zaaresztowanego" roweru, po którym nie było już ani śladu. Po 15 minutach jazdy pociągiem wysiedliśmy w Funo, gdzie jeszcze zrobiliśmy sobie spacer do Eurospara, gdzie dokonaliśmy zakupów żywnościowych. Z wiadomości, jakie przez internet docierały do nas z Polski, dowiedzieliśmy się, że zimą możemy mieć problem z ogrzewaniem. Dostrzegłszy piecyk przypominający miniaturową "kozę", a służącym do grillowania w ogrodzie, pomyślałem, że może warto byłoby się w taki zaopatrzyć. Obecnie jednak już wiadomo, że zimą możemy mieć też problem z węglem, więc chyba dobrze, że włoskiej "mini-kozy" nie zakupiłem.