Syndrom Stendhala – rodzaj zaburzenia somatoformicznego, przejawiającego się przyśpieszonym biciem serca, zawrotami głowy, dezorientacją, a nawet halucynacjami powstającymi u niektórych osób na widok wspaniałości, dzieł sztuki i zabytków zgromadzonych na małej przestrzeni.
W 2011 byliśmy całą rodziną w Rzymie. Pewnego dnia wybraliśmy się do bazyliki Santa Maria Maggiore. Wiadomo, jak Rzym, to trzeba zwiedzić główne bazyliki patriarchalne (tzn. dawniej patriarchalne), a więc tzw. bazyliki większe: św. Jan na Lateranie (bazylika biskupa Rzymu, czyli papieża), obowiązkowo św. Piotr w Watykanie (dawniej bazylika patriarchy konstantynopolitańskiego), a m.in. św. Maria Większa na Eskwilinie, (czyli kościół dawniej przypisany patriarsze antiocheńskiemu). Dzisiaj są to wszystko bazyliki papieskie. Gdyby ktoś się zastanawiał, dlaczego wszędzie w Polsce i nie tylko, gdzie trafi na nazwę bazylika, to jest to zawsze bazylika mniejsza. No bo właśnie te większe są tylko w Rzymie.
Ten wstęp służy temu, żeby wprowadzić Was w kontekst "odkrycia" zupełnie innego kościoła. Wielkie bazyliki są oczywiście wspaniałe, pełne przepychu, ale bardzo gustownie urządzonego. Są godne podziwu jako dzieła architektury, oraz jako miejsca, gdzie można zobaczyć arcydzieła rzeźby i malarstwa. Jednak w dobie tak dobrze rozwiniętych mediów, można je znaleźć w internecie, i choć fizyczne zetknięcie się z tymi obiektami z pewnością dostarcza przeżycia emocjonalnego, bo jednak trójwymiarowość i wszystko, co się z nią wiąże i fakt, że to mamy do czynienia z artefaktami autentycznymi robi swoje, to jednak raczej mało kto już przeżywa syndrom Stendhala. Tymczasem schodząc z Eskwilinu trafiliśmy na uliczkę św. Praksedy, a tam, schowany między innymi budynkami niewielki kościół pod jej wezwaniem, z kaplicą św. Zenona. I tam mnie naprawdę olśniło! No może syndrom Stendhala to nie był, ale wystrój tego kościoła był tak inny od wszystkich innych rzymskich świątyń, zdominowanych niestety przez barok. Oto bowiem miałem wrażenie, że wszedłem do prawosławnej cerkwi, tyle że to nie ikony czy freski powalały na kolana, ale mozaiki! Starorzymska sztuka pokrywania ścian obrazami z misternie ułożonych kolorowych kamyków ukazała swoje magiczne oblicze w postaci tej wczesnochrześcijańskiej świątyni. Oczywiście jest to wnętrze, na którym swoje piętno odcisnęły tez inne epoki, w tym barok, ale są te cudowne mozaiki! Podobieństwo ich stylu do tych ze świątyń prawosławnych nie powinno dziwić. W końcu bazylika św. Praksedy pochodzi z V wieku, a więc z czasów dużo wcześniejszych niż tzw. schizma wschodnia.
Przez 11 lat nosiłem w sobie ten rodzaj dumy, a może pychy, że oto odkryliśmy w Rzymie taką perełkę, jakbyśmy tym aktem zdobyli na nią jakiś monopol. Tymczasem słuchając nie tak dawno audiobook Jarosława Iwaszkiewicza, Podróże do Włoch, usłyszałem coś bardzo podobnego do tego, co przeczytaliście w poprzednim akapicie. Iwaszkiewicz też był w bazylice Santa Maria Maggiore, też przypadkiem trafił na kościół św. Praksedy i kaplicę św. Zenona i tak samo się nimi zachwycił!
Nie wiem, co sobie pomyślicie o moim guście estetycznym, ale nie cierpię udawania. Otóż te wczesnośredniowieczne mozaiki działają na moje emocje dużo silniej niż dzieła mistrzów renesansu. Z przeżywaniem historii, jest bowiem trochę tak jak ze znajomością języków obcych. Napisałem "przeżywaniem", a nie "rozumieniem", bo to proces zupełnie inny. Podobnie jak w językach obcych możemy opanować reguły i nauczyć się tysięcy słów i nawet całkiem sprawnie się tym arsenałem posługiwać, ale przecież miarą naprawdę dobrej znajomości danej mowy jest taki stan, kiedy w ogóle nad niczym się nie zastanawiamy, bo posługujemy się nią tak jak własną. Znikają wszelkie protezy i rusztowania w postaci wykutych na pamięć regułek gramatycznych, znika ciche tłumaczenie w głowie, a zostaje tylko ten obcy język, w którym jesteśmy całkowicie zanurzeni. Z historią natomiast jest tak, że stoimy przed artefaktem z przeszłości i jeżeli wcześniej odrobiliśmy pracę domową, to oczywiście przeczytaliśmy różne wiadomości na jego temat, znamy datę jego powstania, być może życiorys autora, historię jego przechodzenia z rąk do rąk, itd. itp., ale nadal jesteśmy ludźmi, którzy tu i teraz bawią się wyczytaną u kogoś narracją. Przeżywanie, czy też czucie historii, to ten moment zatracenia poczucia czasu i nagłe uświadomienie sobie, że artefakt ten tworzy cały czas ten sam kontekst, który tworzył 100, 500 czy 2000 lat temu. Właśnie coś takiego można poczuć w pewnych miejscach w Rawennie. Przynajmniej ja to tak doświadczyłem, i choć nie był to syndrom Stendhala, było to i tak uczucie niezwykłe. Ale po kolei!
Zaparkowaliśmy na Parcheggio Antico Lazaretto, który jest ogromny, a tego dnia było jeszcze sporo wolnych miejsc. Na dodatek był darmowy, więc był to bardzo dobry początek dnia. Następnie udaliśmy się prosto w stronę bazyliki San Vitale, która znajduje się bardzo blisko, ale jednak trzeba przejść do niej krótki odcinek ulicami o zabudowaniach raczej niekoniecznie zabytkowych, a jeśli już to być może dziewiętnastowiecznych. Idąc nimi odniosłem wrażenie, że równie dobrze mogłaby być to ulica Ferrary, Vicenzy czy Trydentu. Taka dzielnica zamieszkała przez ludzi o niekoniecznie wysokim statusie materialnym. Nie wiem, czy to z powodu niedzieli, czy z jakiegoś innego nie spotkaliśmy po drodze żadnych przechodniów. Przejeżdżających samochodów zresztą też nie. Ponieważ ten kawałek był naprawdę niedługi, już wkrótce ukazał się naszym oczom zarys kościoła, a zaraz potem drugiego. Właśnie ten ostatni nas interesował, ponieważ kościół Santa Maria Maggiore, mimo, że też starożytny, został zmodyfikowany w XVII w., więc nawet nie myśleliśmy go zwiedzać. Przypomniała mi się wzmianka, jaką umieścił w swoich włoskich wspomnieniach Iwaszkiewicz na temat Jana Parandowskiego (autor bardzo popularnej w latach mojego dzieciństwa Mitologii Greków i Rzymian), który odwiedził Rzym w tym samym czasie. Otóż Parandowskiego interesowała tylko i wyłącznie starożytność, wykazując kompletny brak ciekawości dzieł średniowiecznych, renesansowych czy barokowych. Po prostu poza reliktami starożytności nic dla Parandowskiego nie istniało. Ja może nie mam takiego podejścia, ale w każdym mieście jakoś tak automatycznie ustawiają mi się priorytety. Tam, gdzie są zabytki średniowieczne, tam późniejsze tracą jakoś moją uwagę. Jeżeli są dobrze zachowane pozostałości renesansu, barok staje się dla mnie niewidoczny. Ale jeżeli w danym mieście najstarsze zabytki przynależą właśnie do tego ostatniego porządku, barok staje się dla mnie fascynujący. W Rawennie jednak wszystko może się schować, co nie sięga czasów, które historycy uznali za schyłek starożytności i początek wieków średnich (historycy, bo ludzie, którzy wtedy żyli, oczywiście nie mieli pojęcia o zmianie epok).
Po naszej prawej minęliśmy niski murowany "pawilon" za ogrodzeniem, które okazało się być również ogrodzeniem placu wokół bazyliki świętego Witalisa. Uszliśmy już nieco w stronę głównego wejścia do tej świątyni, kiedy zorientowaliśmy się, że na jej teren wpuszczają dziewczyny w specjalnych uniformach przy bramie, którą zostawiliśmy za sobą. Podeszliśmy więc do jednej z nich, a ta poinformowała nas, że musimy kupić bilet, ale nie u niej, tylko w biurze informacji turystycznej znajdujące się jakieś sto metrów dalej, w budynku tuż za kościołem San Vitale. Udaliśmy się więc do owego biura-kasy. Zakupiliśmy bilety -- tym razem na wszystkie zabytki, jakie wymagały opłaty za wejście, czyli mauzoleum Galli Placydii, bazyliki San Vitale i Battistero Neoniano znane też jako Battistero degli Ortodossi. Na prośbę Jarka o pieczątkę do jego notesu, pani przepraszająco się uśmiechnęła, gdyż takiej nie miała i jako rekompensatę dała mu pusty druczek biletu. Bilety były z ilustracjami zabytków, więc widocznie uznała, że taka pamiątka też będzie zadowalająca.
Wróciliśmy do bramy w ogrodzeniu, okazaliśmy bilety i ustawiliśmy się w kolejce przed murowanym "pawilonem", który dostrzegliśmy już wcześniej. Było to bowiem właśnie Mauzoleum Galli Pacydii.
Elia Galla Placydia była córką cesarza Teodozjusza I, ostatniego władcę imperium panującego zarówno nad jego wschodnią jak i zachodnią częścią. Była przyrodnią siostrą Honoriusza, cesarza zachodniego i Arkadiusza, cesarza wschodniorzymskiego. Wychowywała się w domu Wandala Stylichona, który sprawował najwyższą władzę wojskową w obu częściach cesarstwa. Przeżywa spustoszenie Rzymu przez Wizygotów Alaryka (410 r.), a następnie odjeżdża z nim do Galii. Tam wyjdzie za mąż za Ataulfa, następcę Alaryka, który stanie się sprzymierzeńcem jej brata Honoriusza. Po śmiertelnym zamachu na jej męża (Barcelona 415 r.), wraca do brata, żeby zostać przez niego wydaną Konstancjuszowi, ówczesnemu następcy Stylichona. W cztery lata po ślubie, czyli w 421 Konstancjusz staje się współrządzącym z Honoriuszem augustem. Kilka miesięcy później jej mąż umiera, a dwa lata później jej brat. Po zamieszaniu spowodowanym walkami o tron, cesarzem zostaje Walentynian III, syn Konstancjusza i Galli, zaś ona sprawuje rzeczywistą władzę w imieniu małoletniego potomka. Była jedną z ostatnich silnych osobowości kierujących cesarstwem zachodnim.
I teraz właśnie ustawiliśmy się do wejścia do jej grobowca, w którego wnętrzu na uwagę zwracają trzy sarkofagi ustawione w niszach bocznych i w odpowiedniku absydy. Kiedy się jednak spojrzy w górę, nic innego już nie jest w stanie konkurować o uwagę widza. Na niebieskim tle widzimy postaci świętych, w tym Jezusa bez brody, jako Dobrego Pasterza wśród owiec. Inny fragment przedstawia świętego Wawrzyńska (Laurentiusa, Lorenza). Są to oczywiście mozaiki bizantyjskie, choć Karpiński ma też pewne skojarzenia z Pompejami. Dlaczego jednak ta potężna kobieta, była królowa Gotów Zachodnich i cesarzowa rzymska, buduje sobie grobowiec właśnie w Rawennie?
Rzym już dawno przestał pełnić rolę faktycznej stolicy. Cesarze rezydowali w Mediolanie, ale z powodu zagrożenia tego miasta przez Wizygotów, Flawiusz Honoriusz przeniósł się wraz z całym dworem do Rawenny, która była wówczas naturalnie chroniona przez otaczające ja tereny podmokłe. To w Rawennie rozegrają się ostatnie lata cesarstwa zachodniego, ale też Rawenna przeżyje krótki powrót świetności, kiedy w VI wieku odbije ją z rąk Ostrogotów wschodni cesarz Justynian. To w Rawennie Walentynian III rozkaże wykonać robotę, którą potem dokończy Justynian, czyli kompleksowo zebrać i usystematyzować całe prawo rzymskie. Nie byłbym sobą, gdyby ta dygresja nie doprowadziła mnie do kolejnej, bo przecież w historii wszystko się jakoś ze sobą wiąże, i bardzo podniecające jest wyszukiwanie związków przyczynowo-skutkowych (mimo, że może nas to często sprowadzić na manowce). Otóż gdyby w połowie XI wieku nie odnaleziono Kodeksu Justyniana, pewnie szkoły bolońskie nie tak prędko przekształciłyby się w pierwszy wielki uniwersytet! Bowiem to potrzeba kształcenia prawników do jego powstania najbardziej się przyczyniła! A więc upraszczając, gdyby nie Rawenna w V wieku naszej ery, nie byłoby Bolonii w takiej postaci w jakiej ją znamy!
Po "przystawce" w postaci grobowca cesarzowej Galli Placydy, przyszedł czas na "danie główne", czyli bazylikę świętego Witalisa, którego już sama bryła nie przypomina znanych mi skądinąd kościołów. Turyści wchodzą do tego kościoła wejściem w ścianie bocznej od strony ogrodzonego terenu, na którym znajduje się mauzoleum, z którego wyszliśmy. Wielkość i oryginalność stylu uderza od razu po wejściu do wewnątrz. Nie jest to bowiem kościół, który przypominałby styl romański, gotycki, czy jakikolwiek późniejszy. Nie jest to też wnętrze tak olbrzymie, jak w bazylikach rzymskich. Oczywiście nie jest też gmach mały, ale jego wewnętrzna powierzchnia przywiodła mi na myśl tych znanych mi z cerkwi prawosławnych. Te bowiem zawsze mnie zaskakują kontrastem pomiędzy swoimi rozmiarami widzianymi z zewnątrz, a niewielką powierzchnią w środku. W większości cerkwi nie ma ławek znanych z kościołów katolickich, dlatego być może stojący wierni nie potrzebują aż tyle przestrzeni. W świętym Witalisie rzędy ławek jednak stały, więc być może to wysokość bazyliki sprawiała, że poddałem się złudzeniu znikomego metrażu posadzki!
Kiedy po wejściu spojrzałem w lewo, wszyscy turyści, może nie jakieś tłumy, ale jednak spora grupa, przestali dla mnie istnieć. Potężne ściany absydy pokryte mozaikami, które znałem od dziecka z książek do historii średniowiecza powszechnego, a czasami też do starożytności -- w zależności od tego, jak autor rozumiał te okresy -- stały teraz przed moimi oczami, zaś swoimi oczami z jednej strony patrzył na mnie, mały pyłek, cesarz rzymski Justynian, a z drugiej ściany jego niemniej słynna żona, cesarzowa Teodora!
Być może zwróciliście uwagę na to, że celowo nie używam terminu "bizantyjski/bizantyński" w odniesieniu do cesarstwa wschodniego. Nie istniało bowiem nigdy państwo, które by się nazywało cesarstwem bizantyńskim. Termin ten jest po prostu używany przez historyków, żeby pokazać, że wschodnia część imperium rzymskiego po upadku zachodniej stała się czymś ilościowo i jakościowo odmiennym. To jest oczywiście prawda, tylko że nikt nie zmienił nazwy imperium! Owszem cesarz Konstantyn Wielki założył swoją drugą stolicę na miejscu dawnej greckiej kolonii, czyli miasteczka Byzantion, ale nikomu nie przyszłoby w tamtych czasach tak nazywać cesarstwa. Do samego końca, czyli do podboju przez Turków w 1453 r., cesarze w Konstantynopolu nazywali siebie cesarzami rzymskimi, a greckojęzyczni mieszkańcy wschodniego imperium uważali się za Romaioi (gr. Rzymianie). Dlatego kiedy po zdobyciu Rawenny przez Belizariusza (540 r.) i utworzeniu tzw. Egzarchatu Rawenny (565 r.), które historycy uważają za zdobycze "Bizancjum", a konkretnie Justyniana Wielkiego, w Italii, można równie dobrze uznać, za restytucję władzy rzymskiej nad częścią półwyspu opanowanego przez Gotów Wschodnich (Ostrogotów).
Cesarz Justynian, oprócz patronatu nad pracami wieńczącymi kodyfikację całego prawa rzymskiego, kojarzy się też z koniecznością stłumienia w Konstantynopolu rebelii kiboli z 532 roku pięknie przedstawianej przez historyków jako powstanie ludowe przeciwko uciskowi fiskalnemu i niesprawiedliwości, od wznoszonego przez buntowników okrzyku "Zwyciężaj!" nazywane też "powstaniem Nika". Najwięcej problemów wśród "ludu" odegrały tradycyjne ugrupowania kibiców poszczególnych drużyn startujących w wyścigach rydwanów. Belizariuszowi udało się to powstanie krwawo stłumić dopiero wtedy, kiedy Teodora przywołała do porządku ulegającego panice Justyniana, a ten ze swoimi ludźmi opracował plan. Cesarscy agenci zasiali niezgodę między "klubami kibica" przekupując Niebieskich przeciwko Zielonym i napuścili jednych na drugich.
Wspominam o tym, bo Justynianowi, a zwłaszcza Teodorze, przypisywano wiele zła, z czego oczywiście część jest nawet prawdą, ale nie można odmówić tym osobowościom pozytywnego wpływu na stan wschodniego imperium. Podejrzewa się, choć nie wiem, czy historycy już doszli do jednoznacznych wniosków, że Prokopiusz z Cezarei, autor dzieła historycznego wychwalającego ich panowanie, w sekrecie tworzył narrację równoległą, w której na cesarskiej parze nie zostawił suchej nitki. Niskie pochodzenie Teodory i jej wątpliwa przeszłość nie była tajemnicą, ale autor Historii sekretnej posuwa się chyba za daleko. Sam Justynian też wywodził się z prostej rodziny, zaś jego ojciec zrobił karierę dzięki talentom wojskowym. Na dodatek Prokopiusz (jeśli to on) przypomina w swoim zacietrzewieniu współczesnych Polaków, którzy nie są w stanie uznać niczego, co zrobili politycy z ugrupowania, którego oni nie popierają. Jednym z absurdów z tej księgi, na jaki powołuje się jej autor, to zarzut, że
... bynajmniej nie starał się zachować dawnego stanu rzeczy, lecz bezustannie pragnął czegoś nowego, krótko mówiąc, był największym burzycielem ustalonych porządków. [...] Ponieważ nie wystarczała mu ruina samego tylko Cesarstwa Rzymskiego, zdołał zawładnąć Libią i Italią -- i to po to jedynie, aby oprócz dawnych poddanych zniszczyć także ludność tamtych krajów. (cytat za Karpińskim)
Wygląda na to, że zaślepiony nienawiścią wobec cesarza autor Historii sekretnej za zło uważa nawet to, co skądinąd przyjmuje się jako krok jak najbardziej słuszny. Z punktu widzenia władcy noszącego tytuł cesarza rzymskiego, odbicie Italii z rąk barbarzyńców powinno być uznane za wielki sukces. Tak samo zresztą jak unicestwienie państwa Wandalów utworzone na gruzach dawnej Kartaginy. Jeżeli się czyta taki tekst i jeżeli jego autorem naprawdę jest Prokopiusz, to można dojść do wniosku, że kronikarz cierpiał na poważne rozdwojenie jaźni, a jeżeli nie, że był po prostu chorym z nienawiści idiotą. Tertium non datur! (Nie, no dobra, datur, datur! Mógł być po prostu sfrustrowanym swoim lizusostwem oportunistą, który swoją narrację odkręcał o 180 stopniu, doprowadzając ją do absurdu).
Dr Ruth Dwyer, emerytowana profesor Uniwersytetu w Toronto, przekonuje w swoich krótkich filmach na You Tube, że mężczyzna przedstawiony na mozaice jako stojący bezpośrednio po lewej stronie cesarza (tzn. po naszej prawej) to nikt inny jak sam Boecjusz, człowiek uważany za ostatniego filozofa epoki starożytnej. Trudno znaleźć jakieś wzmianki o tym, żeby autor O pocieszeniu jakie daje filozofia kiedykolwiek był w Rawennie, albo żeby kiedykolwiek spotkał osobiście cesarza Justyniana. Filozof zmarł w roku 524, zaś Justynian wstąpił na tron dopiero w 527, ale wyobraźnia i intencja artysty, który chciał przedstawić taką wizję, nie musiała się kierować takimi detalami. Czy jednak profesor Dwyer ma rację i czy to faktycznie jest wyobrażenie Boecjusza?
Trzeba było ruszać dalej, ale chętnie spędziłbym w świętym Witalisie cały dzień, zahipnotyzowany mozaikami o mocy przenoszenia w czasie!
Skierowaliśmy się Battistero degli Ortodossi, a ja przez całą drogę zachodziłem w głowę, skąd w epoce, kiedy jeszcze nie było podziału chrześcijan na rzymskich katolików i prawosławnych (wł. ortodossi), taka nazwa! Kiedy się dowiedziałem, zrobiło mi się głupio i omal nie trzepnąłem się otwartą dłonią w czoło. Przecież podział był, tylko zupełnie inny. O tym jednak już w następnym wpisie.
Rawennę chciałabym jeszcze raz zwiedzić.
OdpowiedzUsuń