piątek, 2 września 2022

Droga do Włoch. Brenner, Bolzano, Vela (26 lipca 2022)

We wtorek 26 lipca wstaliśmy odpowiednio wcześnie, żeby jak najszybciej wyruszyć w drogę, ponieważ czekało nas ok. 580 km do pokonania. Nagrałem swoje picie kawy na huśtanej ławeczce w ogródeczku będącym częścią podwórka przy kamienicy na Jindricha Plachty 30. Kiedy tak sobie siedziałem sącząc tę kawę, dostrzegłem właścicielkę naszej kwatery, która akurat wyszła z frontowej kamienicy od naszej strony i szkła wzdłuż jej ściany w kierunku bramy prowadzącej na ulicę. Najwyraźniej wychodziła do pracy. Krzyknąłem do niej wesołe "dobry den!", na co odpowiedziała tym samym i pospieszyła dalej. Prawdopodobnie szła po prostu do pracy. 

Tymczasem sprawnie zebraliśmy nasze rzeczy i zapakowaliśmy do hyundaia i-20 Janickich, po czym zamknąwszy za sobą bramę rozpoczęliśmy naszą podróż, której celem miał być hotel Vela w Trydencie, a właściwie w Veli, czy, jak to się u Włochów nazywa, frazione di Trento. Początkowo jechaliśmy stosunkowo wąskimi szosami, jakie znaliśmy już z zeszłego roku, kiedy to po drodze z Italii zatrzymaliśmy się w Czeskim Krumlowie. Tym razem do Krumlowa nie dojechaliśmy, ale pierwsza część naszej trasy wiodła drogami w kierunku tego uroczego miasteczka. Stamtąd do granicy austriackiej nie jest już daleko, więc wkrótce znaleźliśmy się na terenie drogowskazów i tablic informacyjnych pisanych w języku niemieckim. 

Najkrótsza droga do Włoch z miejsca, w którym się znajdowaliśmy wiedzie przez odcinek należący do Niemiec, a konkretnie Bawarii, a ponieważ w roku poprzednim na tymże odcinku zatrzymaliśmy się, żeby na stacji benzynowej coś zjeść i napić się kawy, stwierdziliśmy, że nie byłoby niczego złego w tym, żeby to stało się tradycją. W związku z tym zaplanowaliśmy krótki postój gdzieś na terenie kraju pochodzenia cesarzowej Elżbiety, która jako młoda dziewczyna znana była jako księżniczka Sissi. 

Jadąc w kierunku granicy z Niemcami tym razem siedziałem w gotowości z przygotowanym aparatem w telefonie, żeby sfotografować tabliczkę z napisem "Freistaat Bayern". Taki znak widziałem właśnie w zeszłym roku, ale tak szybko przejechaliśmy, że nie zdążyłem wyjąć telefonu, żeby zrobić zdjęcie. Ktoś może się spytać, dlaczego w ogóle tak mi na tym zależało. Otóż zarówno w szkole podstawowej jak i w liceum byłem namiętnym czytelnikiem czasopisma "Panorama" (żeby doprecyzować, była to tzw. "Panorama" śląska, bo był też inny magazyn z panoramą w tytule). W latach komuny to był taki ówczesny odpowiednik amerykańskiego "Newsweeka" lub "Time'a", a mimo, że oczywiście linia tego czasopisma była jak najbardziej prokomunistyczna, można było z niego dowiedzieć się sporo ciekawych rzeczy o świecie. Nie pamiętam autora, bo w tamtych czasach autorzy artykułów byli dla mnie nieistotnym drobiazgiem, ale pamiętam bardzo intrygujący tekst poświęcony Bawarii. Do dziś nie jestem w stanie potwierdzić ani zaprzeczyć tezom w nim stawianym, ale np. autor tłumaczył, że w Bawarii panuje wielka pogarda dla Prusaków i w ogóle pruskiej tradycji. Pisał też, że typową obelgą jest "preussisches Schweine", a nawet kiedy Bawarczyk-ksenofob chce obrazić Turka, to mówi "ty turecka pruska świnio". Mówiąc szczerze, w ogóle nie wiem dlaczego akurat to utkwiło mi w pamięci, ale kto tak naprawdę zna mechanizm działania naszego umysłu? Wspomniany artykuł miał prawdopodobnie cel propagandowy, wskazując na to, że Niemcy Zachodnie nie są żadną jednością i że, np. tacy Bawarczycy to by się chcieli od nich oddzielić. Jednym z symboli ilustrujących tę tezę miało być to, że oficjalna nazwa landu, to właśnie "Wolne Państwo Bawaria". Myślę, że do utrwalenia pamięci o tym artykule przyczyniła się rozmowa z moim licealnym kolegą, Adamem Jaśkiewiczem, który uważał się za eksperta od Zachodu, z racji francuskiego pochodzenia rodziny swojej mamy, jak i kontaktów naukowych swojego ojca-socjologa. Kiedy mu powiedziałem o tym artykule i że Bawaria ma w swojej oficjalnej nazwie "Frei Staat", kategorycznie stwierdził, że to niemożliwe! Pewnie coś mi się pomyliło, bo przecież Bawaria żadnym wolnym państwem nie jest. Być może to było "wolne miasto"? Kiedy później sobie przypominałem tę rozmowę, nie mogłem się nadziwić uporowi, z jakim Adam przeczył temu, czego przecież sam nie wymyśliłem. Artykuł na pewno był w dużej mierze naciągany pod względem interpretacji mentalności Bawarczyków, ale zasadniczo nie składał się z samych kłamstw. Miasto to po niemiecku "Stadt", a państwo to "Staat", więc autor artykułu na pewno się nie pomylił. Zresztą byłaby to pomyłka kompletnie głupia, bo "Wolnego Miasta Bawaria" to faktycznie nie ma. Dziwię się sobie natomiast, że nie przypomniałem sobie całej tej sprawy, kiedy pierwszy raz byłem w Bawarii, a ściśle mówiąc we Frankonii w 2004 r., natomiast pamiętałem w zeszłym i w tym roku. Faktycznie udało mi się sfotografować stojącą tuż za tablicą z unijnymi gwiazdami i napisem "Bundesrepublik Deutschland" dużo mniejszą, za to dużo ciekawszą graficznie, bo opatrzoną tarczą z łączonymi herbami ziem bawarskich i napisem "Freistaat Bayern". I tak sobie myślę, że odkryłem w sobie jedną z żałosnych cech, które czasami krytykuję u innych, a mianowicie to, że muszę coś udowodnić i to komuś, kogo prawdopodobnie już nawet nie spotkam (Adam mieszka w USA, kilka lat temu do mnie zadzwonił, ale potem kontakt się znowu urwał -- to długi osobny temat). 

 



 

Zaraz po przekroczeniu granicy, już na terenie Republiki Federalnej, zostaliśmy zatrzymani przez grupę ok. 5 policjantów (a może jakichś innych służb), którzy zajrzeli do środka samochodu, zobaczyli tylko Jarka, mnie i nasze żony, i pozwolili jechać dalej. Poczułem się jak nie tak dawno na rondzie w Nowosadach po drodze z Hajnówki do Białegostoku, gdzie też stały dwa radiowozy, a policjanci sprawdzali, czy w przejeżdżających samochodach nikt nie przemyca uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki, których na naszą wschodnią granicę przetransportował białoruski reżim Łukaszenki. Jak widać, Niemcy też pilnują, żeby nikt niepożądany na teren ich państwa się nie przedostał. 

Po tej niespodziewanej inspekcji ruszyliśmy autostradą w stronę granicy z Austrią, ale oczywiście nie tego odcinka, z którego nadjechaliśmy. Po drodze faktycznie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie spożyliśmy kiełbaski z frytkami i gdzie Agnieszka i ja wypiliśmy po filiżance dobrej kawy. Pamiętaliśmy z roku poprzedniego, że gdy dojedziemy do Italii, stacje benzynowe nie będą już oferować tego typu usług (jak się później okazało, to nie jest do końca tak, bo na terenie Italii stacje połączone z gastronomią istnieją, ale trafiliśmy na takie dopiero we Friuli, w drodze powrotnej). 



 

 


Podniesienie poziomu glukozy we krwi nie zawsze jest zdrowe, ale za to daje organizmowi sygnał do zadowolenia, więc ruszyliśmy dalej w bardzo dobrym nastroju, choć piosenek niemieckich już nie śpiewaliśmy. Zaczęły się już Alpy, co jeszcze bardziej podniosło nas na duchu, ponieważ widok monumentalnych gór nieodłącznie kojarzy nam się z wakacjami. W naszych czasach studenckich Jarek był szefem klubu turystyki górskiej w naszym Instytucie, ma uprawnienia przodownika turystyki górskiej i ma z nas największe w tej dziedzinie doświadczenie, Agnieszka też często chodziła po górach, potem dołączyła Jola, a ja dopiero kiedy ożeniłem się z Agnieszką, choć już wcześniej jeździłem w Beskid Śląski i Wyspowy, bo w tamtych okolicach osiedlili się moi wujkowie. Zawsze robi nam się ciepło w okolicach serca kiedy zbliżamy się do południowej granicy Polski i na horyzoncie zaczynają się zarysowywać pasma naszych Karpat. Tak samo poczuliśmy się w Alpach, które są przecież o wiele potężniejsze od Tatr! Majestat tego krajobrazu, jego surowość, potęga mają w sobie coś baśniowego, ale i wzniosłego zarazem. Wśród skalistych Alp można się poczuć jak jacyś bohaterowie sagi fantasy. A propos "skalistych". Pamiętam ze szkolnego podręcznika geografii przekrój poszczególnych warstw typów roślinności w górach. Regiel dolny, regiel górny, kosodrzewina, hale, turnie (nie dam za to głowy, czy pamiętam dokładnie i czy nie mylę kolejności) i kiedy pierwszy raz pojechałem w Beskid Śląski, byłem zdziwiony, bo cała ta szkolna wiedza okazała się bezużyteczna, gdyż całe Beskidy pokryte są praktycznie lasem, i większe nielesiste powierzchnie to połoniny w Bieszczadach. W Tatrach tez wcale tak dokładnie się tych warstw nie widzi, chyba, że jest się fachowcem. Jadąc przez Alpy natomiast można rysować właśnie takie szkolne przekroje. Wyraźnie widać jak iglasty las przechodzi w powierzchnię porośniętą trawą, żeby dojść do potężnego skalistego zwieńczenia. Przejazd przez Alpy już sam w sobie jest cudownym doświadczeniem estetycznym. Żałuję tylko, że zdjęcia robione telefonem przez szyby samochodowych okien w najmniejszym stopniu nie oddają piękna tych gór!

Autostrady z kolei w sensie estetycznym nie do końca dostarczają pięknych wrażeń. Natomiast bramki przy wjeździe na przełęcz Brenner, na których należy uiścić opłatę (w tym roku nieco wyższą niż w zeszłym), z pięknem nie mają nic wspólnego i po prostu stanowią paskudną plamę na tle malowniczych gór. Za bramkami do samej przełęczy jest jeszcze kawałek, ale i tak widokiem baśniowych wzniesień cieszyliśmy się już do samego Trydentu. 



 












Jeszcze przed wyjazdem za radą koleżanki kupiłem ebook pt. Włosi autorstwa brytyjskiego dziennikarza Johna Hoopera, który lata spędził żyjąc i pracując wśród tej nacji. Koleżanka rekomendowała tę książkę jako źródło informacji o ciekawych miejscach w Italii. Być może pomyliła ją z jakąś inną, ponieważ u Hoopera znajdziemy faktycznie mnóstwo ciekawych, czasem fascynujących a czasem zabawnych obserwacji na temat mentalności i zwyczajów tytułowych bohaterów, natomiast nie ma tam nic o konkretnych miastach czy budynkach! Książkę Hoopera jednak przeczytałem do końca, po czym już będąc na którejś z naszych włoskich kwater w innej księgarni internetowej kupiłem zbiór esejów Wojciecha Karpińskiego, dziennikarza, historyka sztuki i krytyka literackiego, który opublikował je w roku 1982 pod tytułem Pamięć Włoch. Książka oparta jest o podróże, które odbył dziesięć lat wcześniej. To dzięki niemu dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, choć nie powiem, żeby wciągnął mnie specjalnie jego styl. Będę do tego jeszcze wracał przy okazji opisywania naszego pobytu w różnych miejscach w Italii. Teraz jednak wspominam tę książkę jednak dlatego, że od Karpińskiego dowiedziałem się o innych autorach i dziełach związanych z ich podróżami i obserwacjami dotyczącymi tego kraju. Tej literatury jest, powiedzmy sobie otwarcie, zatrzęsienie, bo niemal każdy wykształcony Anglik żyjący w XVIII i XIX wieku coś takiego napisał, a do tego Francuzi, Niemcy, Rosjanie. Wśród towarzystwa utalentowanych literacko admiratorów Włoch nie brak też Polaków. Zdając sobie sprawę z fizycznej niemożliwości przeczytania tych wszystkich tekstów, postanowiłem jednak sięgnąć po niektóre z nich -- jeśli nie całe to przynajmniej fragmenty. 

Spośród autorów, którzy do Włoch podróżowali i swoje wojaże opisywali, niewielu wspomina przejazd przez przełęcz Brenner. Chyba ani wielki rosyjski erudyta Paweł Muratow, ani niemiecki ekspert od średniowiecznej włoskiej sztuki Ferdinand Gregorovius, nie wjeżdżali do Italii przez Brenner, albo nie uznali Południowego Tyrolu za godny wspomnienia. No, Gregoroviusowi jeszcze się nie dziwię. Zmarł w 1891 r., a więc za jego życia zarówno Bolzano jak i Trydent należały jeszcze do monarchii austro-węgierskiej, mimo, że od ponad 30 lat istniało już zjednoczone państwo włoskie. To dopiero rozstrzygnięcia polityczne po I wojnie światowej doprowadzą do przyłączenia Południowego Tyrolu, jak powiedzą Niemcy i Austriacy, lub Górnej Adygi, jak powiedzą Włosi, do Italii. 

Tymczasem jednak podążaliśmy szlakiem bardzo dobrze przetartym przez postaci historyczne. Królowie niemieccy, którzy koniecznie chcieli udowodnić swoją legitymację do tytułu cesarzy rzymskich, wkraczali przez Brenner do Italii na czele swoich oddziałów, żeby dotrzeć do Rzymu i tam otrzymać z rąk papieża cesarską koronę. Po drodze oczywiście utwierdzali swoje zwierzchnictwo nad okolicznymi księstwami, marchiami, hrabstwami i komunami miejskimi, co zazwyczaj wiązało się z koniecznością toczenia krwawych walk. Z niektórymi więc królowie niemieccy, a wkrótce cesarze, walczyli, od niektórych spokojnie ściągali daniny, od innych przyjmowali hojne prezenty, za co odwdzięczali się nadaniem arystokratycznych tytułów. Wielokrotnie przez Brenner wkraczał do Italii Fryderyk Barbarossa. Ostatnim królem niemieckim, raczej nieszczęsnym, który faktycznie wyprawił się do Rzymu w celu uzyskania korony cesarskiej był Henryk VII. Potem, mimo, że Habsburgowie tytułowali się cesarzami rzymskimi aż po czasy napoleońskie, kiedy to przyjęli tytuł po prostu cesarzy austriackich, żadnemu z niemieckich władców już nie chciało się zadawać sobie trudu wyprawy przez Alpy. 

Tuż przed rewolucją francuską jednak, do Włoch przez Brenner, Bolzano i Trent, wyruszył Niemiec nie byle jaki, bo sam autor "Fausta", Johann Wolfgang Goethe. Był rok 1786, Goethe nie ma jeszcze czterdziestki. Rusza do Bawarii, a stamtąd przez Innsbruck ku przełęczy Brenner do Bozen (Bolzano) i Trentu (wł. Trento, pol. Trydent).  Początkowo chciałem te fragmenty przeczytać po niemiecku, ale z powodu niskiego poziomu mojej znajomości niemieckiego słownictwa, stwierdziłem, że większy pożytek będzie z zapoznania się z tłumaczeniem angielskim. Obie wersje są dostępnie w internetowym Projekcie Gutenberg, więc oba ebooki ściągnąłem sobie zupełnie legalnie za darmo. 

O jakże inna to była podróż, o ileż wolniejsza, to, co my zaplanowaliśmy na jednodniowy skok, w tamtych czasach musiało zająć kilka dni. Z drugiej strony nie potrafię się oprzeć podziwowi dla mimo wszystko bardzo dobrej organizacji osiemnastowiecznej sieci komunikacyjnej. Nie ma jeszcze kolei, o samochodach nikomu się jeszcze nawet nie śni, ale kogo na to stać i kto ma potrzebę podróżowania, może to zrobić za sprawą transportu publicznego w postaci regularnie kursujących dyliżansów pocztowych! A jeśli ktoś podróżuje własnym powozem, ten w punktach pocztowych też może zmienić konie. Baza noclegowa nie wyglądała być może tak uroczo. Oczywiście zajazdy przy drogach istniały od czasów starożytnych, choć podróżowanie było czynnością wielce ryzykowną ze względu na powszechny bandytyzm. W wieku XVIII jeszcze też można było zostać napadniętym i obrabowanym, ale nie była to już taka plaga jak w stuleciach poprzednich. Goethe nocuje albo w punktach pocztowych, albo w mijanych po drodze klasztorach. Nie rezerwował swoich noclegów w booking.com, tak jak to zrobiliśmy my, więc każdy następny punkt jego podróży to musiała być w jakimś stopniu niespodzianka. Niemniej, niemiecki gigant literatury jedzie bez strachu. To są już czasy oświecenia. Stare monarchie jeszcze istnieją, ale tak naprawdę, to już one wprowadziły nowoczesne rozwiązania, dzięki którym światowy człowiek może się czuć w miarę bezpiecznie przemieszczając się z miejsca na miejsce. 

Jechaliśmy więc szlakiem Fryderyka Barbarossy i Johanna Wolfganga Goethego. Myślę, że ten ostatni już mógł podziwiać urocze zamki, zameczki i kościoły malowniczo odcinających się od zieleni lasów porastających alpejskie zbocza. W swoim dzienniku podróży nie poświęca im jednak ani linijki. Interesuje go za to roślinność, na którą z kolei ja jestem niemal ślepy. Tzn. doceniam piękno wegetacji, ale gdybym miał powiedzieć jakie konkretnie drzewa, krzewy czy trawy mijałem, jedyną odpowiedzią byłoby "zielone". Goethe na dodatek znał się na geologii. Ja o kamieniach wiem tylko tyle, że są różne ich rodzaje, ale też nie umiałbym ich nazwać. 

W tym roku w naszych planach udało mi się przebić z kilkoma własnymi pomysłami. Jednym z nich było zatrzymanie się na przynajmniej godzinę w Bolzano po drodze do Trydentu. Godzina to nie jest dużo, ale nikt tego postoju nie żałował, bo jest to miasteczko przeurocze. Nie wiem, jak wyglądało w czasach Goethego, bo on również przejechał przez "Bozen", ale dzisiaj nikt nie będzie miał wątpliwości, że znajduje się na terenie Włoch. Co prawda typ kamienicy z typowymi okiennicami znajdzie się już w austriackim Salzburgu, ale tutaj są wyłącznie takie. Na ulicy słyszeliśmy język niemiecki, ale trudno powiedzieć, czy mówili nim autochtoni, czy może turyści z Niemiec lub pobliskiej Austrii. Z tego, co wyczytałem, w okolicach ludność niemieckojęzyczna stanowi 70%, ale w samym Bolzano proporcje są dokładnie odwrotne. 70% mieszkańców tego miasta to włoska większość. Italianizacja Południowego Tyrolu nastąpiła przede wszystkim w czasach rządów Mussoliniego, którego rząd przeprowadzał akcje masowego osiedlanie tam włoskich robotników. Później, kiedy bliżej zakolegował się z Hitlerem zawarł z nim umowę, że niemieckojęzyczni mieszkańcy Górnej Adygi, jeśli chcą mogą się przeprowadzić do Niemiec. Przedziwne doprawdy są meandry myślenia skrajnych nacjonalistów (w tym przypadku Hitlera idącego na takie ustępstwo w imię sojuszu z włoskim faszystą), a doszukiwanie się w nich konsekwencji może nas często przyprawić o dysonans poznawczy. W wyniku tej umowy ok. 75 tys. mieszkańców Południowego Tyrolu wyemigrowało do kraju rządzonego przez führera.

Samochód zostawiliśmy w podziemnym parkingu, natomiast pieszo wyszliśmy na powierzchnię od razu na główny plac miasta, a mianowicie Piazza Walther, który jest ozdobiony posągiem swojego patrona, a mianowicie średniowiecznego niemieckiego poety i minnesangera Walthera von der Vogelweide. Przyznaję, że zanim nie przeczytałem podpisu na postumencie posągu, nigdy o nim nie słyszałem, czego chyba powinienem się wstydzić, bo okazuje się, że był to największy poeta języka niemieckiego zanim pojawił się Goethe! Początkowo myślałem, że ów Walther urodził się w Bozen (Bolzano), albo był w jakiś sposób z tym miastem związany, ale po przeczytaniu jego biogramu wiem już, że tak nie było. Niemniej pomnik średniowiecznego poety postawiono w 1889 roku, a więc kiedy Południowy Tyrol był jeszcze w monarchii austro-węgierskiej, ponieważ założono, że Walther pochodził z tego regionu. Po wcieleniu tego terenu do Włoch po I wojnie światowej powstał problem Walthera. Na zasadzie umowy włosko-niemieckiej przesunięto jego pomnik w miejsce nieco od centrum oddalone. Włosi mieli w planach postawić na centralnym placu pomnik rzymskiego dowódcy Druzusa, syna Liwii, czyli pasierba Oktawiana Augusta, a rodzonego brata późniejszego cesarza Tyberiusza. Do tego jednak nie doszło, a Walther von der Vogelweide powrócił na plac swojego imienia w 1981 r. Region cieszy się autonomią. Napisy są dwujęzyczne, włoskie i niemieckie, choć ok. 5% ludności mówi jeszcze innym językiem, a mianowicie ladyńskim, wywodzącym się z kolejnej odmiany wiejskiej łaciny. 

Widząc te napisy w obu językach, zaczęliśmy rozmawiać o różnych ludziach, których znamy, a którzy oburzają się na dwujęzyczne napisy na Śląsku. Tymczasem napisy w języku miejscowym oraz niemieckim, czy to we włoskim Tyrolu, czy to w rumuńskim Siedmiogrodzie, nikogo chyba nie rażą i nie są powodem do niepokoju. Historia jest taka, jaka jest, ludzie kształtują swoją tożsamość tak, jak im ta historia pozwala, a majstrowanie przy niej na siłę zawsze przynosi więcej ludzkiej krzywdy niż korzyści. Ludzie w Górnej Adydze (Południowym Tyrolu) mówią albo po włosku, albo dialektem niemieckim albo oboma tymi językami, albo nawet w kombinacji z ladyńskim i nikomu się przez to nie dzieje krzywda. Chyba też nikt przy zdrowych zmysłach nie myśli o zmianie granic! W herbie Górnej Adygi (Południowego Tyrolu) widnieje czarny orzeł, podobnie jak w herbie Śląska. I można sobie spokojnie i dobrze żyć, nie robiąc z tego problemu! 

A w Bolzano chyba życie jest dobre. Jest to bowiem miasteczko przeurocze, jak bombonierka, z pastelowymi kamienicami (palazzami) otoczone monumentalnymi górami. Możliwe, że wygląd miasta to wynik jego italianizacji, choć tutaj głowy nie dam, bo być może południowy styl budownictwa promieniował na tę część monarchii habsburskiej, ale surowość gór wyrażona w ich zieleni lasów i szarości skał stanowi z jasnymi, chciałoby się rzec wesołymi, kolorami domów Bolzano stanowi tak uroczy kontrast, że aż nie robi wrażenia przeciwieństwa, ale idealnej harmonii. 


 

Jak niemal zwykle, zwiedzanie zaczęliśmy od katedry, której wnętrze przypomina jednak faktycznie kościoły Europy północnej, a nie Italii. Przede wszystkim ograny są umieszczone na balkonie nad głównym wejściem, a nie tuż przy prezbiterium, jak we włoskich świątyniach.  Po wyjściu z tego jedynego kościoła, do którego weszliśmy w tym mieście, udaliśmy się na spacer po jego ulicach. Lody, które zjedliśmy po drodze utwierdziły nas w przekonaniu, że naprawdę jesteśmy we Włoszech. Od 11 lat, odkąd byliśmy w Rzymie, nie mogę zrozumieć, dlaczego reszta Europy nie czerpie od Włochów najlepszych wzorów, a takim powinien być właśnie sposób serwowania lodów! Kiedy trafiasz do włoskiej lodziarni i prosisz o gelato w cornetto, czyli w rożku z wafla, nakładają ci do niego tyle lodowej masy, że obawiasz się, że zaraz wszystko ci spadnie, a oni jeszcze znajdują miejsce, żeby dołożyć kolejną packę! W innych miejscach na świecie, nie nakładają lodów takimi packami, ale głębokimi łyżkami, zwanymi z angielska scoop, które z lodowej masy formują kulki. Zauważyłem, że w Polsce wielu sprzedawców lodów nie tylko ogranicza się do tych małych kulek, ale kiedy tylko do tej łyżki przylepi się zbyt dużo masy, skrupulatnie ją zdrapują inną łyżką do pojemnika skąd się lody bierze. To nigdy nie idzie na korzyść klienta! We Włoszech jakość lodów jest przeważnie doskonała, choć oczywiście są tacy koneserzy, którzy potrafią powiedzieć że tym a tym miejscu lody są o wiele lepsze niż w innym, ale dla mnie każde lody włoskie są lepsze niż te dostępne w Polsce, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. I powtarzam -- te porcje, obfite, ogromne, nakładane z sercem i hojnością. To jest właśnie ten wzorzec metra z Sevres pod Paryżem, który wszyscy lodziarze na całym świecie powinni bezwarunkowo naśladować! 




























 

Po drodze moją uwagę przyciągnęła sklepowa wystawa z piękną zastawą stołową, której cena pozostawała jednak poza moim zasięgiem. A zresztą to był dopiero początek naszej podróży, więc gdzie bym tam taką zastawę woził po Włoszech. Poza tym "po pierwsze nie mamy armat...." 

Podczas naszego krótkiego spaceru trafiliśmy też do miejsca, które było w części jakąś restauracją, a w części centrum handlowym, na dziedzińcu którego stały nowoczesne rzeźby różnych stworzeń, m.in. żyrafy. Nie mogliśmy Bolzano poświęcić zbyt wiele czasu, ponieważ chcieliśmy za widna dotrzeć do naszego hotelu. 




 






















































































Hotel Vela swoją nazwę wziął od miejscowości Vela, której nazwa widniała na tablicy przy drodze, z dodatkiem "fraz. di Trento", gdzie skrót "fraz." znaczy "frazione". Nie znam się na włoskim systemie administracji terytorialnej i nie wiem, czy takie frazione znaczy, że jest to integralna część Trydentu, czy też traktuje się ją jako osobną miejscowość, dlatego na własny użytek stwierdziłem, że skoro Adyga płynie z północy na południe, to Vela jest takim prawobrzeżnym Trydentem, czymś jak Praga dla Warszawy, albo Radziwie dla Płocka. 

Kiedy kierując się wskazówkami nawigacji tom-tom, przy czym miejscami wątpiąc w ich wartość, dojechaliśmy wreszcie na miejsce parkingowe przed hotelem Vela, weszliśmy do środka, gdzie jednak przy biurku recepcji nikogo nie było. Specjalnie nam się nie spieszyło, bo nie mieliśmy już planów zwiedzania na ten wieczór, więc spokojnie czekaliśmy. Po jakichś dziesięciu minutach z restauracji, do której wewnętrzne przejście znajdowało się nieopodal, dziarsko przymaszerował szczupły wysoki i szeroko uśmiechnięty mężczyzna, który nas zameldował i wydał kartę będącą równocześnie kluczem do pokoju, jak i niezbędnym narzędziem do włączenia w nim prądu. Nasz pokój był na pierwszym piętrze, więc z przyzwyczajenia tę odległość pokonaliśmy schodami, ale gdybyśmy tylko chcieli, mieliśmy do dyspozycji windę, do której na parterze wchodziło się od strony recepcji, ale na piętrze otwierała się po stronie przeciwnej. Skorzystaliśmy z niej przy wnoszeniu naszych ciężkich toreb. 

Doszliśmy do wniosku, że musimy spożyć nasze polskie zapasy żywności, bo nie ma sensu ich wieść dalej w głąb Italii, w związku z czym zaczęliśmy sobie szykować taką naszą polską kolację, czyli różne wędliny z pieczywem. Pokoje hotelowe to nie pensjonaty, gdzie są udogodnienia dla gości, którzy sami sobie chcą przygotować coś do jedzenia lub picia, więc dobrze, że Jarek miał ze sobą swój turystyczny niewielki czajnik elektryczny. Przy okazji przypomniały mi się czasy PRLu, kiedy to zaradni Polacy, którzy udawali się w służbowe delegacje brali ze sobą grzałki elektryczne, żeby sobie w kubku zagotować wodę, do której potem wsypywali herbatę lub kawę. Mój nieżyjący już przyjaciel, Wojtek Polcyn, na takie okazje miał przygotowane narzędzie, na które mówił "betoniara" (nie wiem dlaczego), a które było znane jako element subkultury więziennej. Był to też rodzaj grzałki, ale rolę fabrycznie montowanej metalowej spirali spełniały dwie żyletki spięte drutem przymocowanym do kabla z wtyczką. My na szczęście nie musieliśmy aż tak kombinować, żeby sobie zagotować wodę na herbatę, bo mieliśmy właśnie ten elektryczny czajnik. W międzyczasie Jarek poszedł do pobliskiego sklepu z sieci "Coop" i przyniósł sobie stamtąd piwo. Zjedliśmy więc nasze kiełbasy i kabanosy, wypiliśmy też butelkę wina, którą przywieźliśmy jeszcze z Czech. 

Ponieważ było jeszcze widno, poszliśmy na spacer w kierunku Adygi. Przeszliśmy obok zamkniętego miejscowego kościoła, koło sklepu, gdzie godzinę wcześniej Jarek kupił sobie piwo, i dalej, gdzie skończyły się domy, gdzie zaczynała się ścieżka prowadząca prosto na górski szlak, minęliśmy sad i już byliśmy nad rzeką, którą Goethe zgodnie z zasadami języka niemieckiego nazywał Etsch. Mieszkańcy regionu posługujący się językiem ladino mówią na nią Adesc, a Włosi Adige (czyt. adidże). Rzymianie ją nazywali Athesis, co z kolei pochodziło od celtyckiego "yt-ese", czyli po prostu "woda"! Tak więc staliśmy nad wartko płynącymi wodami Wody. Rzeka to niezbyt szeroka, ale woda w niej płynie szybko i przede wszystkim w ogóle w niej jest, a piszę o tym dlatego, że jak się później okazało, woda w rzece nie musi być rzeczą tak normalną i oczywistą jak nam się wydaje! 




















 

Po kilkunastu minutach doszliśmy do wniosku, że nie ma co tu dłużej stać i wracamy do hotelu. Tak też zrobiliśmy. Jedynym mankamentem była klimatyzacja, na której działanie nie mieliśmy żadnego wpływu. W pokoju nie było bowiem żadnego włącznika ani wyłącznika. Nie mieliśmy nic przeciwko schładzaniu powietrza, bo na zewnątrz były cały czas upały, ale chodziło o szum, na który najbardziej narzekał Jarek, gdyż wybrał sobie miejsce przy samym klimatyzatorze. Mnie ten szum specjalnie nie przeszkadzał, więc usnąłem snem człowieka, który przeżył kolejny wspaniały dzień!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz