-- Cooo? To po to nas tu przyprowadziłeś? -- jęknęła Jola na widok pałacu Schifanoia. Jej rozczarowanie było tak rozbrajająco szczere, że na moment wręcz poprawiło mi humor. Mogłem się spodziewać takiej reakcji, ponieważ budynek, gdzie dwór Estów spędzał czas na rozrywkach nie należy do zbytnio reprezentacyjnych. Od dłuższego czasu szliśmy ulicami, których domy, ze względu na budulec, czyli nieotynkowaną czerwoną cegłę, mogły przywieść komuś na myśl jakiś Księży Młyn w Łodzi, albo śląskie familoki, choć oczywiście były to obiekty o kilka stuleci starsze. Pałac Schifanoia jest jednym z nich. Gdyby nie wyróżniająca się swym portalem brama, prawdopodobnie nikt by nie wpadł na to, że miejsce, które miało odpędzać nudę ferraryjskiej dynastii rządzącej.
Dzisiaj, kiedy słyszymy Włocha określającego coś jako "schifo", wiemy, że uważa to za rzecz ohydną. Np. podła kawa może być "schifo", albo pizza z ananasem, tudzież carbonara ze śmietaną. Zbudowana w 1385 r. przez Alberta V d'Este podmiejska jednokondygnacyjna willa, została rozbudowana o piętro i skrzydła przez Borsa I (jak pamiętamy pierwszego przedstawiciela rodziny z tytułem książęcym). Nazwa wywodzi się nie dosłownie od dzisiejszego "schifo", ale od "schivar la noia", czyli "uciekać od nudy." To raczej dzisiejsze "schifo" wywodzi się od czegoś, od czego należy uciekać. Idąc w stronę pałacu pomyślałem, że nazwa pałacu jest bardzo podobna w swojej idei do poczdamskiego "Sans Sousis", czyli pałacu prusko-brandenburskich Hohenzollernów oznaczającego "bez trosk". Skojarzenie to wprawiło mnie w niezwykle dobry nastrój, co oczywiście wynikało z zachwytem nad własną spostrzegawczością i umiejętnością kojarzenia. Od razu też pomyślałem, że pochwalę się tym inteligentnym skojarzeniem na piśmie. Potem jednak przeczytałem odpowiedni fragment u Muratowa, który ponad sto lat temu poczynił identyczną uwagę, zachwycając się tym, że Estowie wyprzedzili Hohenzollernów o 300 lat pomysłem na pałac będący ucieczką od codziennej rutyny, i moje przepełnione pychą ego zostało szybko sprowadzone do swoich właściwych rozmiarów.
Weszliśmy w bramę, ale oczywiście dalej wejść nie mogliśmy, bo nie mieliśmy biletów, natomiast to, co nas ominęło i co "profesjonalny" przewodnik zignorował, mogłem przeczytać u Chłędowskiego, Muratowa i Karpińskiego. Na moment oddajmy im głos:
"... najpiękniejsza i na szczęście najlepiej zachowana część wystroju malarskiego pałacu Schifanoia jest dziełem malarza ferraryjskiego Francesco Cossy. W związku z tym Cossa, niedawno jeszcze całkiem nieznany [tzn. przed 1911, SK], został słusznie zaliczony do grona najciekawszych i najwybitniejszych malarzy XV stulecia."
Paweł Muratow, Obrazy Włoch, przeł. Paweł Hertz. (pierwsze wydanie oryginału 1911)
"Najznakomitszym jego dziełem [tzn. Cossy, SK] są nieocenione dla nas pod względem dziejów kultury Odrodzenia freski pałacu Schifanoia przedstawiające zajęcia Borsa w marcu, w kwietniu i maju, które z całej serii tych fresków jedynie się dobrze utrzymały. Ściany podzielił artysta na trzy horyzonty, z których każdy ma inny cel. Najwyżej ku sufitowi położona część, najwyższy pas przeznaczony dla bogów, średni na znaki zodiaku i na inne symboliczne figury, trzeci najniższy, najbliższy oka, a zarazem najszerszy ma przedstawiać sceny życia Borsa."
Kazimierz Chłędowski, Dwór w Ferrarze (pierwsze wydanie 1907)
"Przeszłość skryła się tu głęboko, ale czasem staje się nagle uchwytna. Doznałem tego w ogromnej sali Palazzo Schifanoia -- Pałacu Beztroski. Rzucony z dala od centrum gmach był ulubionym miejscem wypoczynku panów Ferrary, rodu d'Este."
Wojciech Karpiński, Pamięć Włoch (pierwsze wydanie 1982)
O tych dziełach Francesco Cossy mogłem sobie już teraz tylko poczytać, albo zobaczyć w internecie. Trudno, zobaczyliśmy za to kilka pustych sal i obrazy współczesnego prymitywisty w Castello, oraz każdy zachował 6 euro w kieszeni. Coś za coś, jak to mówią.
Pałac Schifanoia (zdjęcie z Wikipedii)
Fresków Francesco Cossy nie zobaczyliśmy (zdjęcia z internetu)
Ku wielkiej uldze reszty towarzystwa, mogliśmy wreszcie wrócić do obszaru objętego mapką w przewodniku. Nie upierałem się bowiem przy odwiedzeniu cmentarza żydowskiego, do którego trochę trzeba było jeszcze dojść, zwłaszcza, że nie miałem pewności czy w ogóle będzie otwarty. Kierowaliśmy się w stronę Piazza Ariostea. Jarek odzyskał właściwy sobie animusz, więc wysforował się swoim zwyczajem naprzód. Agnieszka chyba też poczuła się bezpieczniej, widząc, że to Jarek znowu stoi na czele grupy. Tylko co jakiś czas jednak sugerowałem, żeby skręcić tam, gdzie wskazywała nawigacja google. W ten sposób dotarliśmy do placu, którego widok nieco mnie rozczarował, bo wyglądał jak jakieś pusty stadion sportowy, tyle że pozbawiony boiska i bieżni. Na jego środku (no może nie tak idealnie na środku) stała kolumna z posągiem Ludovika Ariosta, syna Ferrary, który zdobył sobie nieśmiertelną sławę poematem Orland szalony (Orlando furioso), będącym renesansową wariacją na temat starej legendy o Rolandzie, rycerzu Karola Wielkiego. Ferrara Estów była bowiem miejscem przychylnym poetom. To dzięki opiece Ercole I w 1483 ukaże się poemat Matteo Marii Boiarda, Orlando innamorato (Orland zakochany -- nie znalazłem polskiego tłumaczenia, więc chyba takie do tej pory nie istnieje!). Dzięki wsparciu kardynała Ipolita d'Este, Ludovico Ariosto wyda w 1516 r. Orlando furioso (Orland szalony, przetłumaczony na polski przez Piotra Kochanowskiego, bratanka wielkiego Jana). W 1581 r. wyszło w Ferrarze pierwsze autoryzowane wydanie Gerusaleme liberata (Jerozolimy wyzwolonej) Torquata Tassa, poematu poświęconego I wyprawie krzyżowej. Warto podkreślić, że to właśnie te utwory pisane po włosku weszły do kanonu światowej literatury, a nie tysiące wierszy tworzonych po grecku i łacinie pisanych przez uczonych humanistów.
Kolumna na placu poświęconym Ariostowi nosi jego posąg dopiero od 1833 r. Wcześniej, zanim pomnik obaliły oddziały austriackie, stał tam Napoleon Bonaparte, zaś przed nim zniszczony przez Francuzów papież Aleksander VII. Miejsce to zaś jest placem publicznym od końca XV w., czyli od czasów Ercola I. Pusty, jak cała Ferrara, jakiś taki przykurzony, żeby nie powiedzieć zapyziały, z grupą facetów siedzących na ławce na jego skraju tuż przy ulicy i spędzających czas na... farniente, zrobił na mnie wrażenie dość smutne. Prowizoryczne ogrodzenie wokół wskazywało, że chyba będą tam się odbywać jakieś roboty. Z filmików na YT kojarzyłem sobie to miejsce raczej z zielonym parkiem, po którym przechadzają się rodziny z dziećmi. Zastaliśmy coś zupełnie innego.
Na pocieszenie postanowiliśmy wstąpić na lody. Włoskie lody praktycznie nigdy nie zawodzą, więc po ich zakupie usiedliśmy sobie przed sklepem, gdzie spokojnie je spożyliśmy. Następnie zaś przechodząc między stolikami sporej restauracji ustawionymi na chodniku, ruszyliśmy dalej już prosto w kierunku cmentarza kartuzów.
Chłędowski pisał o ferraryjskiej Certozie, tak jakby każdy od razu wiedział o co chodzi. Nie poświęca miejsca wyjaśnieniom, ani opisom, a tylko wspomina np., że kogoś pochowano na Certozie. Kiedy czytałem Dwór w Ferrarze, nic mi to nie mówiło, oprócz tego, że pewnie chodzi o cmentarz. Dopiero później doczytałem, że we Włoszech Certosa to miejsce związane z zakonem kartuzów, np. w Pawii jest to klasztor, a w Wenecji wyspa, gdzie osiedlili się kartuzi z Francji. Odpowiada to więc francuskiemu Chartreuse, która to nazwa, gdy ją wpiszecie w google, od razu zostanie powiązana z likierem ziołowym produkowanym przez ten zakon. La Grande Chartreuse pod Grenoble we Francji to przede wszystkim jego pierwsza siedziba (łac. Carthusia, po polsku klasztor kartuzów to też "kartuzja").
Dotychczas dziwiliśmy się, że włoskie cmentarze, na jakie się natykamy, są tak w porównaniu z polskimi małe powierzchniowo. Nie wiem doprawdy, jak mieszkańcy tych miejscowości mieszczą tam swoich zmarłych. Tymczasem ferraryjska Certosa mogłaby pomieścić zabudowania nienajmniejszej wsi, albo małego miasteczka. Na tym obszarze znajdują się długie ściany, w których umieszczono bogato zdobione rzeźbami nagrobki ludzi zasłużonych dla miasta, bądź odpowiednio zamożnych, żeby sobie na takie miejsce pozwolić. Są nagrobki takie, jake znamy z polskich cmentarzy. Są też fragmenty powierzchni cmentarza, gdzie groby są w ziemi, czyli też "normalnie", ale całe te połacie są przykryte zadaszeniem monumentalnej budowli. Te ostatnie zrobiły na nas dość dziwne wrażenie, przypominały bowiem jakiś koszmarną wizję z horroru, w którym komuś się śni, że nagle w zamkniętym pomieszczeniu, np. salonie, ma cmentarz. Ale to tylko takie subiektywne odczucie.
Spacerując alejkami nekropolii doszliśmy do kościoła pw. św. Krzysztofa. Ponieważ boczne wejście było zamknięte, obeszliśmy budynek, żeby trafić do wejścia głównego. Tam jednak musieliśmy nieco poczekać, żeby wejść do wnętrza. Oto bowiem na naszych oczach z kościoła wyniesiono trumnę. Czekał na nią już samochód, więc wkrótce ją do niego wsunięto, natomiast za nią wysypał się tłum żałobników. Jak się Jola zorientowała, chowano starszego mężczyznę. Gdyby się jednak tego nie dowiedziała, pewnie byśmy się tego domyślili, ponieważ nikt nie okazywał wyraźnej rozpaczy. Ludzie podzielili się na grupki i ucinali sobie luźne pogawędki co jakiś czas przerywane serdecznym śmiechem. Ponieważ pogrzeb był katolicki, nie sądzę, żeby okazywali radość z faktu, że ich bliski spotkał się już wreszcie z Panem w niebiesiech. Po prostu człowiek swoje przeżył, a my się cieszymy, że chociaż z takiej okazji się spotkaliśmy. Posiedziawszy kilka minut na ławce i dokonawszy obserwacji natury kulturowo-antropologicznej, weszliśmy na moment do kościoła św. Krzysztofa, gdzie jednak nic specjalnego nie przykuło naszej uwagi. Po chwili byliśmy znowu na zewnątrz i zaczęliśmy iść w stronę parkingu. W międzyczasie zrezygnowaliśmy z kolejnego punktu z mojej trasy, czyli domu Ludovika Ariosto, ale tym razem nie miałem nic przeciwko tej zmianie planu. Było już późno po południu, a tym razem, jak sprawdziłem w swojej aplikacji w telefonie, nie musiałem robić dodatkowych kroków, jak na dworcu w Bolonii, żeby osiągnąć liczbę 10 tysięcy, ponieważ już wtedy zrobiliśmy ich dwa razy tyle. A czekał nas jeszcze długi spacer przez prawie całe miasto do parkingu.
Po drodze jednak, zgodnie z planem, obejrzeliśmy z zewnątrz tzw. Diamentowy Pałac (Palazzo dei Diamanti). Eksperci do dziś się zastanawiają, czy architekt Biagio Rosetti, który zaprojektował ten budynek na zamówienie Sigismonda, brata Ercola I d'Este, inspirował się podobnymi budynkami w Bolonii, Cremonie, czy w innych miastach Italii, czy też sam wpadł na pomysł pokrycia ścian fakturą przypominającą wystające regularne kryształy diamentów. Tak, czy inaczej taki deseń robi wrażenie dzieła monumentalnego, ale równocześnie lekkiego i radosnego. To znowu tylko moje subiektywne zdanie. Po odjeściu Estów z Ferrary, pałac sprzedano markizowi Guido Vila. W 1842 roku budynek odkupiło miasto z zamiarem urządzenia tam galerii obrazów. Część z nich została zniszczona w wyniku nalotów z 1944 r. Obecnie zaś jest doprowadzany do porządku po trzęsieniu ziemi z 2012 r. Właśnie! Taka łyżka dziegciu w beczce miodu -- ta moja ukochana Italia to kraj nawiedzany niestety przez takie katastrofy.
Jako bonus naszego bardzo długiego spaceru po Ferrarze powinniśmy uznać trafienie na Palazzo Bentivoglio, zbudowany w 1449 na życzenie Borsa I, ale w 1585 przebudowany w stylu manierystycznym na rozkaz jego nabywców, jakimi była rodzina tyranów Bolonii. 1796 r. rezydował tu genarał Napoleon Bonaparte. Po wojnie mieścił się tutaj sąd, a obecnie pałac jest siedzibą różnych urzędów.
Tak sobie używam tego wyrazu "pałac" (palazzo), i tak sobie myślę, że jakieś 20 lat temu, przechodząc obok takiego budynku, a nic bym o nim nie wiedział, pomyślałbym, że "no, ciekawa kamienica"! Polski pałac to rezydencja arystokraty, a we włoskim, takie miejskie domy to palazzo. Dlatego można się pomylić. W przypadku Palazzo dei Diamanti czy Palazzo Bentivoglio, nie ma jednak wątpliwości, że arystokraci naprawdę tam mieszkali.
Podsumowując nasz dzień w Ferrarze, bilans wychodzi i tak na plus. Schifanoi żałuję, ale trudno. Swojemu ego też potrafię przemówić do rozsądku. Śmiesznie jest bowiem zachowywać się jak te dzieci z przypowieści Jezusa, które mówią "piskaliśmy wam, a nie tańcowaliście. Narzekaliśmy wam, a nie płakaliście." Życie toczy się dalej, a nazajutrz przecież czekała nas kolejna perła Italii, "bizantyjsko-gocka" Rawenna!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz