Zdjęcia, jakie można znaleźć w internecie pokazują, że we wnętrzu Battistero degli Ariani również znajdują się zjawiskowe mozaiki. Nie wiedzieliśmy jednak, o której je otwierają, bo generalnie to jeszcze kilka godzin wcześniej w ogóle nie wiedzieliśmy o jego istnieniu. Kiedy do niego dotarliśmy, naszą uwagę zwrócił przede wszystkim kościół pw. Ducha Świętego na wprost, zaś dopiero po minucie dostrzegliśmy pa naszej prawej ceglany budynek podobny nieco do baptysterium prawowiernych. Nie dość, że był zamknięty, to nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek bywa otwarty. Nie widzieliśmy żadnej tabliczki informującej o biletach czy godzinach zwiedzania. Baptysterium arian wyglądało na budynek zupełnie opuszczony. Mapy google informują jednak, że bywa otwierane! No szkoda, że nie trafiliśmy na odpowiedni moment, ale w tym przypadku nie możemy mieć do nikogo pretensji, ani nawet wyrzutów sumienia.
Tymczasem z wyjścia między dwoma z całego rządu kolumn kościoła Ducha Świętego wyszła para młoda, a za nią tłum weselników! Żartowaliśmy sobie, że wczoraj w Ferrarze trafiliśmy na pogrzeb, a dzisiaj na ślub. Brakowało do kolekcji chrztu i pierwszej komunii. Oczywiście ślub to uroczystość o charakterze diametralnie odmiennym od pogrzebu, ale w przypadku naszych obserwacji, ta odmienność objawiła się w strojach uczestników. Otóż ferraryjscy żałobnicy nie tylko zachowywali się dość beztrosko, ale przyszli żegnać starszego pana ubrani bardzo nieformalnie. Kilku facetów było w krótkich spodenkach i klapkach! Goście weselni, którzy wysypali się z raweńskiego kościoła najwyraźniej przywiązywali o wiele więcej wagi do etykiety, ponieważ mimo naprawdę wysokiej temperatury, wszyscy mężczyźni tkwili w pełnych garniturach (no, może nie w pełnych, bo pewnie bez kamizelek). Mieli na sobie marynarki na koszule z długim rękawem (wystawały ich mankiety) i krawaty! O, jakże mi było ich żal! Długie suknie pań wydawały się o wiele bardziej odpowiednie na te upały. Jestem bardzo ciekawy, czy podczas zabawy po odpowiedniej dawce alkoholu mężczyźni włoscy zachowują się jak polscy wujkowie na weselu, czyli czy zdejmują marynarki i tańczą w samych koszulach. Nie dane nam było przekonać się o tym osobiście, ponieważ kiedy tylko para młoda i weselnicy opuścili plac ruszyliśmy dalej, nie zaglądając nawet do kościoła, wyszedłszy z założenia, że skoro byliśmy już w tylu chiesach, to tę sobie darujemy.
Mimo, że Rawenna nie jest dużym miastem, do mauzoleum Teodoryka mieliśmy jednak kawałek drogi. Po opuszczeniu centrum z zabytkami, szliśmy ulicami z domami raczej dwudziestowiecznymi. W pewnym momencie naszym oczom ukazały się mury czegoś, co przypominało średniowieczne zamczysko. Podeszliśmy bliżej i przeczytaliśmy, że to Rocca Brancaleone, piętnastowieczna twierdza zbudowana przez wenecjan, żeby pilnować panowania Najjaśniejszej nad Rawenną. W trzeciej dekadzie szesnastego wieku dostała się wraz z całym miastem pod panowanie papieża. Wcześniejszych uszkodzeń w wyniku bitew z 1509 i 1512, specjalnie nie naprawiano, zaś sama twierdza straciła swoje strategiczne znaczenie. Obecnie na terenie w obrębie jej ruin znajduje się spory park miejski.
Kiedy weszliśmy na jego teren i zobaczyliśmy rozstawione leżaki, postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w marszu do grobu wielkiego Gota. Leżaki w parkach widziałem we Włoszech, ale też w Berlinie i w Londynie. W Polsce nigdy na nie nie trafiłem. Może nasi gospodarze parków miejskich obawiają się, że byłoby zbyt wielu amatorów darmowego wyposażenia prywatnych działek i balkonów kosztem publicznym? Nie jesteśmy społeczeństwem o zbyt wysokim stopniu społecznego zaufania. Oczywiście nie wzięło się to znikąd. Ponieważ dorastałem w latach 70. ubiegłego stulecia doskonale pamiętam, że chuligani niszczyli nawet trwałe, jak by się wydawało, ławki. Czy zmieniliśmy się od tamtych czasów? Wygląda na to, że administratorzy parków wolą tego nie sprawdzać.
Po dwudziestu minutach błogiego leżakowania w cieniu parkowych drzew, wyruszyliśmy już bezpośrednio do grobowca króla Ostrogotów. Po wyjściu z parku-twierdzy, doszliśmy do ulicy prowadzącej na nowoczesny most, ale nazwany jego imieniem (Ponte Teodorico), żeby znaleźć się przy parku tego samego imienia. Przy parkingu skręciliśmy w jedną z parkowych alejek i z daleka dostrzegliśmy kamienną konstrukcję będącą miejscem wiecznego spoczynku władcy. Bliżej podejść nie mogliśmy, ponieważ spory teren obejmujący mauzoleum był oddzielony od reszty parku ogrodzeniem. Postanowiliśmy więc je obejść, żeby zobaczyć je z bliska, bo założyliśmy, że z drugiej strony ogrodzenie znajduje się w mniejszej od niego odległości. Wyszliśmy z powrotem na parking, skąd dostrzegliśmy niewielki budynek, który okazał się kasą biletową. W tym przypadku również ja przychyliłem się do zdania, że nie ma większego sensu płacić bilet za to, żeby móc bliżej podejść do budowli, którą z daleka też nieźle widać. Postaliśmy więc trochę przed płotem oddzielającą nas od mauzoleum Teodoryka, jednej z niezwykle ciekawych postaci w historii.
Chyba słusznie piszą niektórzy historycy, że to, co uznajemy za symboliczny koniec cesarstwa zachodniorzymskiego, czyli śmierć cesarza-dziecka Romulusa Augustulusa w 476 r. naszej ery, nie zostało specjalnie dostrzeżone, ani uznane za przełomowe przez ludność Italii. Od dwustu lat imperium było świadkiem krwawych zmagań o władzę, a od stu graczami w tej walce stali się też wodzowie plemion germańskich, których cesarze byli zmuszeni wpuścić w granice swego państwa w charakterze sojuszników. Po zamordowaniu małego Romulusa Augustulusa władzę nad Rawenną i Italią objął jeden z dowódców rzymskich legionów, Odoaker. Nie obwołał się cesarzem, jak zrobiłby to każdy jego poprzednik. Wkrótce w charakterze sojusznika cesarza wschodniego pokonuje Odoakra król Ostrogotów Teodoryk i choć początkowo zwodzi pokonanego władcę obiecując mu nawet współrządy, każe go zamordować, a wkrótce potem również jego żonę i syna. Wódz Ostrogotów, zwany w swojej mowie Þiudareiks, co się tłumaczy jako, „Król ludów”, obejmuje władzę nad Italią początkowo pod oficjalnym zwierzchnictwem cesarza Zenona, żeby kilka lat później ogłosić się niezależnym królem. Mimo tego, że spędził wiele lat jako zakładnik w Konstantynopolu, gdzie zdobył rzymskie wykształcenie i ogładę, również nie ogłosił się cesarzem zachodniej części imperium, jakby specjalnie chciał zamanifestować pogardę dla tego pustego już tytułu.
Był królem Ostrogotów, ale Rzymianami rządzącym chyba nie najgorzej, skoro zachowały się o nim dobre wspomnienia, w tym Boecjusza. Jak już pisałem, Ostrogoci Teodoryka pozostali arianami, podczas gdy ludność rzymska trwała przy chrześcijańskiej ortodoksji. (Hmm, to teraz tak łatwo się pisze. Gdyby to zwolennicy Ariusza na trwałe zdobyli kontrolę nad kościołem, to ich byśmy nazywali prawowiernymi, a wszystkich innych heretykami). Wiemy też, że w państwie Teodoryka panował swoisty apartheid, ponieważ nie wolno było Gotom żenić się z Rzymiankami. Podobną politykę prowadził też w Libii król Wandalów Genzeryk. Starożytność to nie są czasy państw narodowych, ale głupotą byłoby mówić, że nie istniały narody, jak to lubią powtarzać humaniści pozostający pod wpływem nowoczesnych nurtów historiografii zachodniej. Istniały wyraźne podziały na tle językowym, religijnym i generalnie tożsamościowym, a państwo Teodoryka m.in. było tego ilustracją. Z drugiej strony germański król zapisał się w historii jako władca światły i tolerancyjny. Cokolwiek byśmy nie mówili o Ostrogotach i ich królu, jedno jest pewne. Władza państwowa imperium rzymskiego nad terytorium, w którym się narodziło, skończyło się bezpowrotnie.
Rzymianie byli oswojeni z sytuacją, że muszą współistnieć na jednym terytorium z barbarzyńcami, których swego czasu na nie wpuszczono. Samo życie Rzymian uległo swego rodzaju barbaryzacji, a z kolei germańscy przybysze przyjmowali pewne zwyczaje gospodarzy. To dlatego, kiedy owi barbarzyńcy zlikwidowali Rzymianom państwo, ci praktycznie tego nie zauważyli i przyjęli zmianę jak coś normalnego, zwłaszcza, że Teodoryk zapewnił wreszcie względny pokój i stabilizację. Dlatego też potomni nazwali go wielkim, zachowali dobrą o nim pamięć i utrzymali jego ogromny grobowiec do naszych czasów.
Po zadumie przy grobowcu ostatecznego grabarza cesarstwa zachodniorzymskiego, ruszyliśmy w dość długą drogę w kierunku parkingu, która jednak zeszła nam bardzo szybko, ponieważ niosły nas skrzydła satysfakcji z realizacji naszego planu zwiedzania! Po drodze zauważyłem jakiś stary model fiata 500 i przypomniało mi się kilka dyskusji ze znajomymi na temat tego modelu. Każdy, kto trochę liznął włoskiego, wie, że "pięćset" to "cinquecento". Polacy jednak rezerwują nazwę cinquecento dla jedynej wersji tego modelu, który był dostępny na rynku polskim i nazwę tę miał wypisaną słownie, podczas gdy wersje wcześniejsze i późniejsze cyframi. Dlatego za każdym razem, kiedy na widok "pięćsetki" mówię "cinquecento", prawie każdy Polak mnie "poprawia": "Nie, nie! To nie cinquecento, to fiat pięćset!" No śmieszne to jest, ale co zrobić, że niektórym się wydaje, że Włosi nazwali swoją markę polskim liczebnikiem "pięćset", a tylko wyjątkowo, kiedy chcieli ją sprzedać na rynku polskim użyli liczebnika włoskiego!
W lodówce na kwaterze czekały na nas produkty na obiadokolację, jakie zakupiliśmy już poprzedniego dnia. Mieliśmy paczkę gnocchi i cielęcinę, z której usmażyłem sznycle, albo mówiąc z włoska, cotolettę.
Wieczorem zaś przeszliśmy się do lodziarni, która znajdowała się jakieś sto metrów od naszego domu. Kopiaste porcje niezawodnych włoskich lodów w waflowych rożkach stanowiły perfekcyjne ukoronowanie kolejnego udanego dnia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz