Po śniadaniu, na które zjedliśmy jajecznicę (oprócz Agnieszki, bo ona generalnie nie przepada za jajkami, a jajecznicy wprost nie znosi) i po kawie, ruszyliśmy na stację kolejową, która znajdowała się pięć minut drogi od naszej kwatery. Było jeszcze dość wcześnie, ale upał już dawał się we znaki. Dlatego marzyliśmy, żeby jak najszybciej znaleźć się w klimatyzowanym pociągu do Bolonii. Tam już miało być lżej, bo Agnieszka, która w Bolonii już raz była, powiedziała nam, że tam wszystkie chodniki biegną podcieniami, ponieważ bolończycy tak właśnie zbudowali swoje miasto. Powiadają, że chodziło o to, żeby móc wykorzystać więcej powierzchni użytkowej/mieszkalnej wysuwając piętro kamienicy nad ulicę, cień dający ulgę przechodniom to podobno efekt uboczny tego cwaniactwa bolońskich mieszczan.
Na razie jednak staraliśmy się skasować bilety, które zakupiliśmy już dnia poprzedniego. Na peronie bliższym ulicy, mimo wykonywania poleceń z instrukcji, nam się nie udało. Poszliśmy więc przejściem podziemnym na drugi z dwóch peronów w nadziei, że tamten kasownik będzie działał. Nic z tego. Na nasz peron weszła jakaś kobieta. Pomyśleliśmy, że zobaczymy, czy jej się uda. Nie udało się. Dopiero, kiedy podszedłem do urządzenia, przeczytałem, że jest "fuori servizio", a więc że uległo awarii. Przeszliśmy jeszcze raz sprawdzić kasownik na pierwszym peronie, a tam to samo -- "fuori servizio". Zaczęliśmy się poważnie niepokoić, co to się stanie, jeżeli przyjdzie konduktor sprawdzić nasze bilety, a my nie będziemy mieć skasowanych. Zacząłem sobie już nawet w głowie układać usprawiedliwienie po włosku.
Kiedy nadjechał nasz nieco opóźniony pociąg, nie musieliśmy czekać na konduktora. Wsiedliśmy bowiem do wagonu, gdzie dosłownie w samym wejściu stała piątka kontrolerów! Od razu pokazaliśmy bilety, a ja już zacząłem mówić, że nie mogliśmy ich skasować bo kasowniki były "fuori servizio", ale generalnie ich to chyba nie obchodziło, ponieważ oddali nam bez słowa bilety i na tym się kontrola skończyła. Na najbliższym przystanku, czyli w Castel Maggiore, piątka kontrolerów płci mieszanej opuściła pociąg, a my już ze spokojnym sumieniem jechaliśmy do miasta najstarszego europejskiej uniwersytetu. Cała podróż trwała 15 minut.
Wyszedłszy przed budynek Dworca Centralnego udaliśmy się od razu przez Piazza delle Medaglie d'Oro na drugą stronę Strada Statale Porrettana, gdzie znaleźliśmy się w pierwszych podcieniach tak typowych dla bolońskich ulic. Od razu też minęliśmy leżącego na śpiworze rozłożonym na chodniku bezdomnego, co chyba jest widokiem wskazującym na to, że znajdujemy się w dużym mieście europejskim. Minąwszy kilka sklepów i lokali gastronomicznych skręciliśmy w jedną z bram, żeby przejść przez podwórko zajęte przez stoliki restauracyjne po naszej prawej. Po lewej w owym podwórku ciągnęły się sklepy. W ten sposób poszliśmy niejako skrótem ścinając róg kamienicy, ponieważ wyszliśmy inną bramą od strony Piazza XX Settembre. Nazwa placu upamiętnia 20 września 1870, kiedy to ogłoszono likwidację państwa papieskiego i wcielenie jego ziem do zjednoczonych Włoch.
Idąc dalej w kierunku Via dell'Indipendenza minęliśmy dużą bryłę renesansowego budynku wyglądającego jak jakiś łuk triumfalny, ale była to Porta Galliera, brama będąca pozostałością dawnych murów miejskich. W czasach tyranii rodziny Bentivoglio płynął tam kanał, a brama była równocześnie portem. Nie zatrzymaliśmy się jednak, żeby ją podziwiać, ale pomaszerowaliśmy w kierunku centrum.
Trzeba przyznać, że do tej naszej pierwszej wyprawy do Bolonii byliśmy kiepsko przygotowani. Coś tam przeczytaliśmy w przewodniku, ale jak przyszło co do czego, początkowo poruszaliśmy się nieco po omacku. Z drugiej strony miało to jednak swój urok, bo dzięki temu Bolonia mogła nas czymś miło zaskoczyć.
Szliśmy więc tak sobie tą ulicą Niepodległości, a konkretnie chodnikiem chronionym podcieniami przed upalnym słońcem, i nagle w ciągu kamienic, bo wiadomo, że jak wielkie stare miasta to domy przylegają jeden do drugiego, a tu nagle w jednej z nich otwarte duże drzwi, a w środku kościół. Jak mieliśmy się później przekonać w innych miastach, dawni Włosi nie mieli oporów przed obudowaniem kościoła, a nawet katedry, rozmaitymi przybudówkami, kamieniczkami i budkami pełniącymi rolę sklepów, ale tutaj dosłownie nic nie wskazywało nawet, że brama do jednego z domów okaże się wejściem do dużego kościoła.
-- Widzieliście kiedyś coś takiego? -- wykrzyknęła Agnieszka. -- Kościół jako jedna niczym się nie wyróżniająca kamienica!
-- Tak, widziałem -- odparłem bez wahania. -- Kościół Najświętszej Marii Panny Wspomożenia Wiernych, czyli Salezjanie na Wodnej w Łodzi.
Akurat tak trafiło, że do takiego kościoła chodziłem na religię jako dziecko, więc budynki salezjańskie znałem. Tam też kościół nie wyróżniał się nawet wysokością od sąsiednich budynków, z których jeden był szkołą zawodową (wówczas państwową, przed wojną salezjańską, i teraz znowu salezjańską), a drugi domem zakonnym. Nie mogę powiedzieć, że kościół św. Benedykta w Bolonii mnie nie zaskoczył, bo nagle pojawił się między zwykłymi domami mieszkalnymi, ale nie aż tak jak Agnieszkę. Na dodatek, jak się okazało, ten kościół wcale nie był zwykłą kamienicą między innymi takimi samymi kamienicami. Gdybyśmy szli drugą stroną ulicy, od razu byśmy zobaczyli, że budynek ten to bardzo odróżniająca się od sąsiednich bryła kościoła, którego facjata pochodzi z 1606 roku! Cóż z tego, skoro szliśmy w "tunelu", więc nie widzieliśmy żadnych elementów architektonicznych znajdujących się nad naszymi głowami!
Gdybyśmy szli cały czas prosto Via d'Independenza, doszlibyśmy do samego kościoła św. Petroniusza, a po drodze trafilibyśmy na katedrę św. Piotra. Nie wiem na jakiej zasadzie, kiedy doszliśmy do konnego posągu Garibaldiego (Garibaldi musi być w każdym włoskim mieście, jego pomniki tworzą symbol i mit jedności kraju, który jeszcze 170 lat temu był jedynie terminem geograficznym oznaczającym ziemie zajmowane przez szereg mniejszych państewek), zawróciliśmy i skręciliśmy w Piazza dell'Otto Agosto, który był, a jakże cały zastawiony straganami i samochodami pełniącymi rolę straganów. Można się było jednak zorientować, że te stanowiska handlowe specjalnie widoku placu nie zepsuły, bo też nie było tam jakichś fascynujących budynków, oprócz jednej kamienicy, którą widzieliśmy z daleka, ale ponieważ była nam nie po drodze, bliżej do niej nie podchodziliśmy. Poszliśmy dalej, żeby po pewnym czasie skręcić w prawo w plątaninę wąskich i urokliwych uliczek, za które wszak właśnie włoskie miasta kochamy!
Kolejnym zaskoczeniem był dla nas widok kanału płynącego między domami mieszkalnymi, a więc dokładnie tak jak w Wenecji, tyle że architektura w tej okolicy była zupełnie niewenecka. Wiedzieliśmy już z naszego zeszłorocznego doświadczenia, że choć oczywiście żadne miasto włoskie nie może się równać ze stolicą dawnej potężnej republiki pod względem liczby i gęstości kanałów będących szlakami komunikacyjnymi, to jednak nie ma ona na nie monopolu. Kanały są np. w Mediolanie. Teraz natomiast przekonaliśmy się, że i w Bolonii się zachowały. Nie wszystkie, bo jak już wspomniałem, przy Porta Galliera żadnego już nie ma, choć w czasach renesansu był.
Przed kościołem św. Petroniusza najwyraźniej urządzono jakieś letnie kino, ale nie czekaliśmy na projekcję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz