Z Ferrarą tak było.... He he he!
W poprzednim wpisie napisałem, jak to przygotowałem trasę. Zapomniałem jednak napisać, że pokazałem ją Jarkowi, który pokiwał głową niby to z aprobatą, ale nawet nie wiem czy z przekonaniem czy jego brakiem. Prawdopodobnie potraktował to jak matka, która jest zajęta jakąś robotą, do której przyszło dziecko pochwalić się niewprawnym rysunkiem. Ale to tylko taki mój domysł.
Do Ferrary pojechaliśmy samochodem, ponieważ po przeliczeniu wyszło nam, że taka podróż będzie tańsza i możliwe, że również szybsza, niż pociągiem. Moja marszruta uległa więc pierwszej modyfikacji z chwilą dojechania na duży, niezatłoczony i darmowy parking. Po prostu trzeba było wziąć pod uwagę jego położenie w stosunku do obiektów, które mieliśmy zobaczyć podczas naszego spaceru.
Pierwszym z nich było Muzeum Żydowskie, do którego nie planowaliśmy wchodzić, a tylko zobaczyć z zewnątrz. Jarek chciał zdobyć pieczątkę do swojej kolekcji, więc spytał dwóch strażników, gdzie ją może uzyskać. Wskazali mu drogę, więc na moment zniknął nam z oczu. Po kilku minutach się pojawił z usatysfakcjonowaną miną. Historia Żydów we Włoszech jest niezwykle ciekawa, bo o ile każdy kto cokolwiek wie o dziejach żydostwa europejskiego od razu wymieni dwie główne grupy zamieszkujące nasz kontynent, a mianowicie Żydów aszkenazyjskich z Europy północnej posługującej się językiem jidysz (od XVIII w. w Niemczech po prostu niemieckim), i seferdyjskich z Hiszpanii posługujących się językiem ladino. Po wypędzeniu z Hiszpanii za sprawą Torquemady, Sefardyjczycy znaleźli się w innych krajach Europy, np. w Holandii, gdzie najsłynniejszym ich przedstawicielem stał się Baruch Benedykt Spinoza, ale również w Turcji, gdzie korzystali z dużej tolerancji religijnej muzułmańskich sułtanów. Uciekali również do Włoch. Z Austrii i Niemiec do północnych Włoch emigrowali również Aszkenazyjczycy. I to mniej więcej się wie, natomiast zapomina się, że historia gmin żydowskich na terenie Italii sięgają czasów starożytnych, jeszcze nawet przedchrześcijańskich. Żydzi włoscy, albo rzymscy, zwani Italkim (-im tworzy w hebrajskim liczbę mnogą, a więc byli Italkim, Sefardim i Aszkenazim), stanowili najstarszą europejską wspólnotę diaspory żydowskiej z odrębnym rytem liturgicznym. W ten sposób we Włoszech można trafić na "włoską synagogę" (Italkim), "hiszpańską synagogę" (Sefardim), a o wiele rzadziej na "niemiecką synagogę" (Aszkenazim). Ktoś, kto się orientuje w historii włoskiego faszyzmu, ten wie, że w odróżnieniu od niemieckiego hitlerowskiego nazizmu, nie był on początkowo antysemicki, a w szeregach partii faszystowskiej znajdowało się wielu wyznawców religii mojżeszowej. Sam Mussolini podobno nienawidził Żydów i obwiniał ich o wszelkie zło, ale do 1938 roku nie włączył antysemityzmu do oficjalnej doktryny faszyzmu. Pod wpływem Hitlera w tymże roku jednak to zrobił. Włoska społeczność żydowska ucierpiała najbardziej, kiedy do Włoch wkroczyły regularne oddziały niemieckie. Być może poszerzylibyśmy naszą wiedzę w mijanym muzeum, ale szczerze mówiąc nie wiedziałem, jakich eksponatów można było się spodziewać wewnątrz, a ponieważ czekały nas inne miejsca wymagające opłaty, Muzeum Żydowskiego nawet nie planowaliśmy zwiedzać.
Następnie szliśmy ulicami pustymi niczym w polską niedzielę w czasach komuny, aż dotarliśmy Castello Estense, czyli do Zamku książąt d'Este. Na Piazetta del Castello wyszliśmy od strony Piazza della Reppublica i kiedy tylko zza mijanych kamienic w świetle ulicy pojawił się ogromny gmach fortecy d'Estów, podszedł do nas uśmiechnięty czarnoskóry młodzieniec zagadując nas pytaniem (angielszczyzną płynną, acz wyraźnym akcentem wskazującym na to, że nie jest ani Anglikiem, ani Amerykaninem, Kanadyjczykiem czy Australijczykiem) skąd jesteśmy. Na moją odpowiedź, że z Polski, uśmiechnął się jeszcze szerzej i wykrzyknął "Lewandowski!" Ja również się zaśmiałem i wyraziłem zdziwienie (nieco udawane, nie oszukujmy się), że słyszał o polskim piłkarzu. "Huh!" odparł entuzjastycznie czarnoskóry młodzieniec, "Lewandowski is my brother! Believe me! He really is! He's my brother!" Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że fanem piłki kopanej nie jestem, więc słabo się znam na drużynach, zawodnikach i wynikach rozgrywek. Kibicowskie emocje są mi zupełnie obce, a jeżeli je rozumiem, to raczej na zasadzie dedukcji niż empatii. Poczucie dumy z cudzych sukcesów jest mi raczej obce, choć oczywiście cieszę się, kiedy wygrywają nasi, ale Robert Lewandowski to jednak zawodnik takiej klasy, że coś w rodzaju nacjonalistycznej pychy i mnie zaczyna przenikać, kiedy słyszę cudzoziemców z entuzjazmem się o nim wypowiadającym. Jakże więc miałem się nie ucieszyć ze spotkania z czarnoskórym "bratem" samego Lewandowskiego. Pomimo całej sympatii, jaką w nas ten chłopak wzbudził, stanowczo wymówiliśmy się od kupna pamiątek, jakie nam zaproponował. Nie pogniewał się. Pożegnał nas z uśmiechem, który wyglądał na serdeczny szczery, i życzył miłego dnia.
Ferrara może się kojarzyć jako jedno z miast, w których studiował Kopernik. I tyle, bo w szczegóły nikt się nie wdaje, tylko wymienia jednym tchem Kraków, Bolonia, Padwa i Ferrara. Mało kto się Ferrarą interesuje i niestety podczas wizyty w tym mieście doszedłem do wniosku, że w odróżnieniu od innych miast włoskich, nie widać tu jakichś wielkich starań w celu przyciągnięcia turystów. Być może jestem niesprawiedliwy, bo przecież nie wiem co konkretnie władze Ferrary robią w tym kierunku, ale turystów zbyt wielu tu nie ma, a oprócz Zamku, inne budynki robią wrażenie jakby przykurzonych. Niemniej dla mnie sam fakt znalezienia się w tym mieście już stanowił źródło wielkiej ekscytacji, ze względu na narrację Kazimierza Chłędowskiego, który w niezwykle żywy i wciągający sposób opisał życie kolejnych pokoleń markizów i książąt d'Este, którzy poświęcali mnóstwo energii i pieniędzy na to, by nie tylko ich dwór, ale całe miasto kwitło i rozwijało się ku chwale dynastii rządzącej, na której jednak korzystali wszyscy obywatele. Jestem daleki od bezmyślnego gloryfikowania układów społecznych w północnej Italii, ale to, co mnie fascynuje w historii tej części Europy, to ogromna rola mieszczaństwa w życiu politycznym miast-państw i otwartości pewnych ścieżek kariery dla ludzi z niższych warstw społecznych m.in. dzięki mądrej polityce rządzących, w tym przypadku nawet tak starej arystokracji jak Estowie. Kontrast między północnymi Włochami, a innymi częściami Europy, np. Hiszpanią, Polską, czy choćby Włochami południowymi (Neapol, Sycylia), gdzie feudalizm ewoluował, ale w kierunku ku gorszemu, jest tak wielki, że aż trudno w to uwierzyć. Skutki tego zresztą są widoczne do dziś.
W czasach rządów dynastii d'Este Ferrara była jednym z najżywszych centrów kultury włoskiej, przyciągającej czołowych uczonych tamtych czasów, artystów i literatów. Estowie początkowo nosili tytuł markizów, co oznacza, że byli potomkami margrabiów z czasów Karola Wielkiego (margrabia/markiz to zarządca marchii, czyli prowincji granicznej, z większymi uprawnieniami, niż zwykły hrabia, bo posiadający większą władzę wojskową jako obrońca granicy). Państwo Karola Wielkiego się rozpadło, zaś pretensje do tytułu cesarzy rzymskich zaczęli zgłaszać królowie niemieccy. Artystokratyczne rodziny na terenie Italii natomiast z większym lub mniejszym powodzeniem utrzymywali swoje dziedziczne tytuły. W niektórych miejscach, np. w Toskanii, stara artystokracja wywodząca się od wojowników longobardzkich albo frankijskich, systematycznie traciła znaczenie na rzecz potężnego mieszczaństwa. Estowie w tej sytuacji radzili sobie całkiem nieźle rządząc Modeną i Ferrarą, m.in. dzięki umiejętnemu traktowaniu poddanych.
W czasach panowania rodziny d'Este Ferrara stała się jednym z najważniejszych ośrodków humanizmu. Sprowadzili między innymi Guarino Guariniego, uczonego z Werony, który jako pierwszy znany nam Włoch uczył swoich rodaków greki. Studiował był bowiem w Konstantynopolu, a kiedy wrócił do Italii w 1414 r., w Wenecji był fetowany, jak pisze Chłędowski,, niczym udzielny książę. 1414, a więc prawie 40 lat przed upadkiem Konstantynopola, a więc pierwszą z umownych dat końca średniowiecza, a 78 lata przed odkryciem Ameryki, a więc tą bardziej popularną umowną datą końca tej epoki. Guarini nauczał we Florencji, w Wenecji i w rodzinnej Weronie, aż w 1429 roku sześćdziesięcioletniego mistrza ściąga do Ferrary markiz Nicolo III powierzając mu wychowanie swojego najstarszego syna Leonella (tego, którego portret autorstwa Pisanella widzieliśmy w poprzednim roku w Accademii Carrara w Bergamo). Po śmierci ojca młody markiz będzie wielkim opiekunem humanistów -- miłośników greki i łaciny tworzących poezję w tych językach, samemu również oddając się tej sztuce. Utwory te nie trafiły jakoś do historii literatury z dość banalnego powodu -- nie było w nich nic oryginalnego, czy porywającego. Nie oszukujmy się, zachwyt nad tym późnośredniowiecznym humanizmem będącym zwiastunem renesansu jest trochę na wyrost. Każdy człowiek z pretensjami do uczoności naśladował starożytnych poetów, a prawda jest taka, że renesans w literaturze podziwiamy przede wszystkim za utwory napisane po włosku! Te zjawiska pokazują jak zagmatwane są meandry historii, w tym historii kultury. W podręcznikach często podkreśla się upadek Konstantynopola w 1453 roku jako początek eksodusu greckich uczonych z Bizancjum do Włoch, co dało początek humanizmowi a przez to odrodzeniu. Rzecz w tym, że początek popularności greki sięga czasów nieco wcześniejszych, zaś arcydzieła w języku włoskim powstawały też już wcześniej. Nie można oczywiście powiedzieć, że nie ma różnicy między renesansem a średniowieczem, ale zmiana na pewno nie była rewolucyjna. Włoskie odrodzenie, moim zdaniem, wyewoluowało płynnie z włoskiego średniowiecza.
Tytuł księcia otrzymał dopiero Borso I, który po śmieci brata, czyli Lionella, objął panowanie w Ferrarze. Najpierw został księciem Modeny z nadania cesarza Fryderyka III, a dopiero potem księciem Ferrary, ponieważ miasto to dzierżył jako lennik papieża i tylko papież mógł mu taki tytuł nadać. Kolejni papieże nigdy specjalnie przychylnym wzrokiem na potęgę Estów nie patrzyli i podejmowali próby odebrania im tego lenna. Zanim to jednak nastąpiło (bo nastąpiło), dwór w Ferrarze miał przeżyć niejedną chwalebną chwilę.
Na wspomnienie zasługują też ciekawe kobiety związane z Ferrarą. To tutaj Lukrecja Borgia poślubi swojego trzeciego męża Alfonsa I, i wydaje się, że to właśnie w tym mieście odnalazła wreszcie spokój i stabilizację z daleka od intryg ojca (Aleksandra VI) i brata (Cesare Borgia), choć zażyłe stosunki z poetą Pietro Bembo, czy Ludwikiem Gonzagą z Mantui wskazują na to, że nie do końca jej ostatnie małżeństwo było szczęśliwe. Tak, czy inaczej urodziła Alfonsowi ośmioro dzieci, w tym Ercola II, z którym wiąże się historia innej ciekawej kobiety, Renaty Walezjuszki, córki króla Francji Ludwika XII.
Renata znalazła się pod silnym wpływem kaznodziejów kalwińskich i stała się gorliwą wyznawczynią reformatora z Genewy. Potajemnie nawet gościła Jana Kalwina na Zamku w Ferrarze (możliwe, że nawet nie jeden raz). Swoją "herezją" przysparzała problemów synowi, Alfonsowi II, którego polityka związana była jednak z dominującym we Włoszech katolicyzmem. W końcu książę pozbył się matki wyprawiając ją do rodzinnej Francji, gdzie spędziła resztę życia.
Alfons II natomiast zasługuje na pewną uwagę z naszej strony, ponieważ w 1575 r. kandydował do tronu polskiego mając przejściowe poparcie Zborowskich i Chodkiewiczów. Jak jednak wiemy, królem został książę siedmiogrodzki Stefan Batory. Ciekawy natomiast jest sam fakt, że książę niewielkiego włoskiego państewka miał ambicje zdobyć dla siebie panowanie nad ogromnymi obszarami Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Alfons II nie doczekał się potomstwa z żadnego ze swoich trzech małżeństw. Nominowanego przez siebie następcę, swojego kuzyna Cesare d'Este, nie uznał papież Klemens VIII, który skorzystał z okazji, żeby pozbyć się z Ferrary potężnych lenników. Kiedy z nielicznym orszakiem Cesare opuszczał Ferrarę, żeby odtąd panować już tylko jako książę Modeny, gdzie ród przetrwał jeszcze dwa stulecia, podobno nie żegnał go nikt. Wkrótce jednak ferraryjczycy zaczęli zdawać sobie sprawę, że panowanie Estów było złotym wiekiem ich miasta. Włączona bezpośrednio do państwa papieskiego, rządzona przez zwykłego papieskiego urzędnika, Ferrara stała się prowincjonalnym miasteczkiem pozbawionym większego znaczenia. Bez bogatych i światłych mecenasów przestała przyciągać artystów i uczonych większego formatu.
O tym wszystkim czytałem u Chłędowskiego i odczuwałem niemałe wzruszenie stojąc przed potężnym zamczyskiem wielkiej ferraryjskiej dynastii. Weszliśmy na dziedziniec, a tam trafiliśmy na wystawę rzeźb dwojga włoskich artystów, Sary Bolzani (1976) i Nicolo Zamboni (1943), którzy mimo różnicy wieku stworzyli spójną kompozycję pt. Le donne, i cavalier, l'arme, gli amori: Umanita, składającą się z posągów kobiet i rycerzy w pozycjach bojowych połączonych z tymi o charakterze erotycznym.
Po kilku minutach zdecydowaliśmy się wejść do pomieszczenia z kasami biletowymi i zwiedzić zamek. Bilety obejmujące samo Castello kosztowały 14 euro, ale gdybyśmy zakupili takie po 20, mielibyśmy prawo zwiedzić jeszcze kilka innych miejsc w mieście. Bardzo chciałem wejść do pałacu Schifanoia, ale towarzystwo stwierdziło, że jeden zamek wystarczy. W największej opozycji do mnie stanęła moja własna żona, która stwierdziła, że szkoda dokładać pieniędzy na inne wejścia i koniec. Nie powiem, żeby to dobrze wpłynęło na stan mojego humoru, zwłaszcza, że nie spodziewałem się niczego fascynującego w wyposażeniu Castello, a po Schifanoi się spodziewałem.
Pierwsze pomieszczenia zamkowe jeszcze bardziej mnie utwierdziły w tym, że lepiej byłoby zrezygnować ze zwiedzania wnętrza tego gmachu, a lepiej byłoby zobaczyć inne rzeczy w Ferrarze. Były to bowiem puste wielkie komnaty z np. jednym eksponatem! Wejście do każdej następnej pogłębiało moją frustrację i wściekłość. Gołe ściany i np. w rogu jedna księga, albo zydel. Doszliśmy jednak do urokliwego tarasu, na którym poustawiano donice z owocującymi drzewami cytrusowymi! Następnie zaczęły się sale z freskami i obrazami. Ponieważ freski nie zachowały się na całych ścianach, w salach tych ustawiono przemyślnie wielkie lustra pod takimi kątami, że odbijając się w nich freski robiły wrażenie zajmowania o wiele większej powierzchni niż w rzeczywistości. Potem zaczęły się sale z obrazami. Co prawda nie trafiłem na dzieła mistrzów, których nazwiska by mi coś mówiły, ale ponieważ lubię patrzeć na malowidła z wszelkich epok, zadziałały kojąco na moje nerwy.
Wystawa obejmowała m.in. dzieła artystów bardzo nieodległych czasowo, np. z końca XX wieku. Wszystko wskazuje na to, że z oryginalnego wyposażenia zamku niewiele
(jeśli cokolwiek) się zachowało, więc muzealnicy wypełnili je tym, czy
mogli, co jest w ich fachu praktyką dość powszechną i międzynarodową.
Ponieważ praktycznie każde miasto, czy nawet miasteczko włoskie posiada
swoją pinakotekę, nie dziwiło mnie wcale, że w zamku umieszczono galerię
obrazów. Niewiele z nich zapamiętałem, może oprócz kilku współczesnych
malowideł o charakterze naiwno-prymitywnym, ale wiem, że zadziałały na
mnie niezwykle pozytywnie.
Kiedy natomiast dotarliśmy na samą górę i wyszliśmy na zewnątrz, skąd rozpościerał się widok na miasto, mogę powiedzieć, że odzyskałem równowagę. Wyszliśmy z Castello Estense z drugiej strony, prosto na budynek Izby Handlowej (Camera di Commercio). Palazzo della Camera di Commercio powstał w dwudziestoleciu międzywojennym, ale jego neoklasycystyczna architektura pięknie się wpisuje w historyczny charakter miasta. Z tego, co udało mi się zaobserwować, najpiękniejsze budynki we włoskich miastach, które nie są kościołami, pałacami lub muzeami, to te należące do instytucji finansowych, zwłaszcza towarzystw ubezpieczeniowych.
Przez Corso Martiri della Liberta, wzdłuż murów zamkowych, zostawiając po swojej lewej Teatro Comunale, wróciliśmy przed ścianę frontową zamku, i zatrzymaliśmy się przy pomniku Girolamo Savonarola. Miejsce, w którym się znajdowaliśmy, mimo, złudzenia, że wróciliśmy na Piazetta del Castello, nazywa się Piazza Savonarola, bo we włoskich miastach place i placyki przechodzą jeden w drugi i łączą się tak, że trudno określić, gdzie skończył się jeden, a zaczął drugi. Nie wiem, czy ferraryjczycy powinni być dumni ze swojego historycznego współobywatela, który wprowadził tyle zamieszania we Florencji w imię walki ze zgnilizną moralną duchowieństwa i bogaczy. Od dawna mam bowiem dylemat, czy lepiej jest żyć pod rządami skorumpowanego łajdaka, jak Rodrigo Borgia (Aleksander VI), przy którym jednak jest jakaś przestrzeń, w której da się oddychać, czy pod kontrolą nieskazitelnego fanatyka religijnego, który w imię może nawet i słusznej sprawy, bo trudno powiedzieć, żeby etyczne prowadzenie się było niesłuszne, doprowadzi do zdławienia wszelkiej radości życia pod swoimi totalitarnymi rządami sięgających nie tylko ciał, ale i dusz. Ferraryjczycy jednak temu synowi swego miasta pomnik postawili i właśnie przed nim zrobiliśmy sobie zdjęcie. Do pranzo, które postanowiliśmy zjeść w Hosterii Savonarola w pobliżu posągu, było jeszcze trochę czasu, więc udaliśmy się w stronę katedry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz