poniedziałek, 5 września 2022

Trydent, czyli Trento albo Trient (27 lipca 2022), część I

Środa, 27 lipca, zaczęła się bardzo przyjemnie, bo zejściem na śniadanie. Na ogół nocujemy na prywatnych kwaterach, gdzie takich luksusów nie gwarantują, albo owszem zapewniają śniadanie w postaci zapasu słodkich ciasteczek w szafce, ale tym razem nocowaliśmy w hotelu, więc śniadanie było wliczone w cenę noclegu. Przyznam, że miałem pewne obawy, że nie będziemy mieli nic do wyboru oprócz typowego południowego zestawu w postaci croissantów we Włoszech zwanych cornetti, może jakichś słodkich bułeczek typu brioszka, do tego kawa i to wszystko. Jola jednak od początku liczyła na bufet przystosowany również do gustów Europejczyków z północnej części kontynentu. 

Nasze wątpliwości rozwiały się, kiedy zeszliśmy do restauracji, a tam kelnerka wskazała nam salę śniadaniową, gdzie przy kilku stolikach już siedzieli inni goście hotelowi. Pod ścianą natomiast stały zestawione ze sobą stoliki stanowiące długi bufet włoskich pyszności -- faktycznie na słodko, ale na szczęście nie tylko! Wiedziałem, że diety nie utrzymam i że skuszę się na różne rzeczy z zawartością cukru i węglowodanów, ale na razie wszyscy skupiliśmy się na półmiskach z wędlinami i serami! Pojedliśmy więc sobie tak prawie po polsku, ale potem i tak nie potrafiłem się oprzeć świeżutkiemu cornetto, zwłaszcza że starsza kelnerka, którą w myślach nazwałem "mistrzynią śniadania", spytała kto chce cappucino, a kto jakiś inny rodzaj kawy. Wzięliśmy więc po filiżance specjału nazwanego jak męski zakon katolicki, a do tego po słodkim rogaliku. Chyba moje towarzystwo wzięło sobie jeszcze po jednym kawałku ciasta, od wyboru których można było dostać oczopląsu. Też mnie bardzo kusiło, ale jednak się powstrzymałem. Stosując tzw. post przerywany, przeważnie śniadania jadam dopiero między dziesiątą a jedenastą, ale przecież wzgardzić hotelowym śniadaniem, za które już i tak zapłaciliśmy w cenie noclegu, byłoby nonsensem! 

  

 

                                        W recepcji, tuż przy wejściu do restauracji hotelu Vela 

                                        zdziwiła mnie tabliczka z porami posiłków, a konkretnie

                                        zdziwiły mnie ich nazwy. Wiem, że we Włoszech jada się

                                        rano colazione, w południe pranzo, a wieczorem cenę, a tutaj

                                        serwowano dwa śniadania, zaś pranzo podawano jako 

                                        posiłek wieczorny! 

 

Po potężnej dawce glukozy z samego rana, wyruszyliśmy na zwiedzanie Trydentu. Oczywiście mogliśmy wyruszyć z Veli w kierunku mostu na Adydze, którym przyjechaliśmy do hotelu, ale to było dobrych kilka kilometrów, więc nie chcąc tracić czasu, postanowiliśmy na ten drugi brzeg podjechać samochodem. Faktycznie nie traciliśmy czasu, bo dojazd trwał dosłownie kilka minut, zaś podziemny parking (ta podziemność rzecz istotna, bo była nadzieja, że samochód się nie nagrzeje do czasu, kiedy ponownie do niego wsiądziemy) znajdował się zaraz za ulicą biegnącą wzdłuż rzeki po jej lewej stronie. 

Czytając relację Goethego z jego pobytu w Trydencie, nie mogłem się nadziwić, że w ogóle nie wspomina wydarzenia, o którym każdy, kto trochę liznął wiedzy historycznej, powinien pamiętać, a mianowicie o Soborze Trydenckim. Niemiecki poeta nie napisał też o odwiedzeniu miejsc z tym wydarzeniem związanych. Tymczasem my zaraz po przekroczeniu bramy w starych murach miasta, skierowaliśmy się prosto do kościoła Santa Maria Maggiore, gdzie odbywały się obrady trzeciej sesji soboru, czyli ostatniej. Zawsze mnie zastanawiało dlaczego papież Paweł III zwołał tę wielką naradę rzymskokatolickich biskupów właśnie do tej osadzonej między górami miejscowości. Nie były to przecież czasy wygodnych dróg. Co prawda wcześniej próbował zwołać sobór w Mantui w 1537 r., ale jego uczestnicy nieustannie odwlekali oficjalne otwarcie obrad, więc papież po dwóch latach kazał im się rozjechać do domów. W 1545 roku biskupom udało się zebrać w Trydencie właśnie, ale debatowanie wcale nie przebiegało sprawniej. Stąd właśnie ich trzy fazy przerywane fochami poszczególnych biskupów lub ich frakcji, kończące się znowu rozjechaniem do macierzystych diecezji. Ostatnia faza miała miejsce właśnie w okresie styczeń 1562-grudzień 1563, i to ona przyniosła wreszcie jakiś rezultat. Jak nietrudno obliczyć, z przerwami Sobór Trydencki trwał lat 18. Zwołano go z ważnego dla kościoła powodu, gdyż był to okres gwałtownego rozwoju reformacji. Wcześniejsze działania w walce z "herezjami" uznano za niewystarczające. Powołanie nowych zakonów, np. teatynów czy jezuitów, było krokiem w kierunku umacniania pozycji kościoła wśród społeczeństwa. Potrzebne były jednak rozwiązania systemowe i faktyczne zmiany w funkcjonowaniu kościoła, żeby przy nim utrzymać "owieczki", a także żeby przyciągnąć z powrotem te zbłąkane. 

Goethe nie pisze nic o kościele Santa Maria Maggiore, za to wspomina swoje odwiedziny w kościele pojezuickim, którego z kolei ja za nic nie umiem odnaleźć. Przy nim niemiecki myśliciel spotyka obłąkanego, jak mu się wydaje, eks-księdza, wyrzekającego na papieża, który rozwiązał zakon jezuitów, którym nikt nie wypłacił odszkodowania za inwestycje w budowę kościoła. Dziwny człowiek nie mówił tego zresztą do Goethego, a sam do siebie, wylewając wyrazy goryczy i dziwiąc się głośno, że to "nie cesarz to zrobił, ale papież!" Owym papieżem był Klemens XIV, który podjął decyzję w 1772 r., zaś dokumenty szczegółowe kasaty zakonu weszły w życie w roku następnym. Od tego czasu do wizyty Goethego w Trydencie minęło 13 lat, a więc sprawa była stosunkowo świeża, a pewnie niejeden eks-jezuita nie umiał sobie w głowie poukładać faktu, że nagle tak potężna podpora papieskiej władzy na umysłami ludzi na całym świecie została przez tegoż papieża odtrącona i zniszczona. 

Tymczasem my nie myśleliśmy o czasach upadku Towarzystwa Jezusowego (przejściowego zresztą), a wręcz przeciwnie -- o latach jego początku, kiedy to biskupi katoliccy postanowili wreszcie narzucić sobie jakąś dyscyplinę, żeby nie dawać przykładu zgorszenia zwykłym wiernym. W praktyce bywało bardzo różnie, ale jednak pewne zmiany nastąpiły. Ogłoszenie postanowień soborowych nastąpiło jednak nie w Santa Maria Maggiore, gdzie obradowano, a w katedrze św. Wigiliusza (San Vigilio), 





















Na plac katedralny nie było jednak daleko, więc w następnych krokach udaliśmy się właśnie tam, żeby zwiedzić wnętrze trenteńskeigo duomo, jak i obejść bazylikę dookoła. W środku podeszliśmy do bocznej kaplicy z ogromnym drewnianym krucyfiksem. To właśnie pod nim ogłoszono postanowienia Soboru. Szereg dekretów udało się uchwalić już podczas wcześniejszych obrad. Ostatecznie jednak obrady uroczyście zamknięto 4 grudnia 1563 roku. Soborowe decyzje wprowadziły nieco porządku i dyscypliny w samym kościele -- nakazano np., żeby biskupi przebywali jednak w swoich diecezjach i przeprowadzali regularne wizytacje, zadbano o należytą edukację duchownych -- wprowadzono seminaria duchowne. Równocześnie jednak katolicyzm okopał się na swoich pozycjach, czyli przyjął postawę zdecydowanie potępiającą propozycje reformatorów. Utrwalono uznanie ważności wszystkich 7 sakramentów i ich znaczenia (m.in. wiara w przeistoczenie komunikanta w ciało Chrystusa), potwierdzono ustną Tradycję jako równie ważny element wiedzy o historii chrześcijaństwa jak i teksty biblijne, co jak wiemy, protestanci odrzucili, opierając się jedynie na tych ostatnich, czyli na źródłach pisanych. Potępiono naukę Kalwina o predestynacji, jak też nauki Marcina Lutra. Wprowadzono Święte Oficjum, a więc inkwizycję, i indeks ksiąg zakazanych. Postanowiono też zadbać o to, żeby wiernych przyciągać do kościołów nie tylko strachem, stąd właśnie szeroko zakrojona działalność jezuitów, zakonu ludzi kształconych w wielu dziedzinach naukowych, jak i w logicznym argumentowaniu. Jak wiemy, reformację udało się w sensie geograficznej ekspansji zatrzymać i ograniczyć, ale i tak nic już w Europie nie mogło być takie, jak było wcześniej. Kościół katolicki wyszedł z tego starcia, powiedziałbym, bardziej profesjonalnie zorganizowany, zwarty, w dużym stopniu totalitarny w swojej usystematyzowanej kontroli nad wiernymi. Czy papieże, kardynałowie i biskupi zaczęli prowadzić bardziej moralnie przykładne życie? Tego powiedzieć na pewno nie można, bo doskonale znamy z historii zepsucie duchownych zarówno w wieku XVII jak i XVIII. Tyle, że ktoś tak bezczelnie i jawnie rozpustny jak Rodrigo Borgia (Aleksander VI) na tronie papieskim faktycznie już się nie powtórzył.

Po zapoznaniu się z wnętrzem katedry, podeszliśmy do metalowej makiety zabytków miasta umieszczonej obok niej. Jednym z punktów naszego planu był zamek biskupów trydenckich i właśnie go dostrzegliśmy na makiecie z podpisem "Buonconsiglio". Agnieszka głośno tę nazwę przeczytała, ale zrobiła to tak jakby to przeczytał Polak nie znający zasad wymowy włoskiej, na to od razu zareagował starszy pan, który też przyglądał się makiecie (był tam zresztą całkiem niezły tłumek), wymawiając tę nazwę poprawnie, po czym patrząc już na mnie dodał "Italiano e difficile". Akurat to, co we włoskim uważam za trudne to raczej gramatyka na poziomie koniunktiwów i zdań warunkowych, bo wymowy łatwo jest się nauczyć, natomiast Agnieszka nigdy się włoskiego uczyć nawet nie próbowała, więc uwaga siwowłosego włoskiego dżentelmena była taka dość nietrafiona. Nie zaprzeczyłem jednak, lekko się uśmiechnąłem i pomaszerowaliśmy dalej w kierunku dochodzących do nas dźwięków muzyki. Buskerzy, że tak powiem z angielska, bo "uliczny grajek" brzmi jakoś niepoważnie i protekcjonalnie, to dla mnie też nieodłączny element wakacji. Trzeba do tego przyznać, że obecnie nawet już w Polsce, reprezentują oni całkiem niezły poziom warsztatowy. W Paryżu trzeba natomiast mieć nawet licencję na granie na ulicy czy w metrze, zaś uzyskuje się ją na podstawie świadectwa formalnego wykształcenia muzycznego. Na przystanięcie przy muzykach jednak nigdy nie mamy czasu. Kiedy się zwiedza z Jarkiem, nie ma czasu na postoje. "Nie przyjechaliśmy tutaj dla przyjemności," jak to sobie od czasu do czasu powtarzamy, oczywiście w sensie autoironicznym, ale jednak coś takiego w tym naszym stylu zwiedzania jest!
























































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz