czwartek, 1 września 2022

Droga do Czeskich Budziejowic (25 lipca 2022)

Do Płocka dojechaliśmy w sobotę 23 lipca. Niedzielę spędziliśmy z Jolą i Jarkiem w grodzie Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego. Była to dla nas i tak już zmiana otoczenia, więc atmosfera zrobiła się prawdziwie wakacyjna. W poniedziałek rano zapakowaliśmy się do hyundaia i-20 Janickich i ruszyliśmy w stronę Kutna, gdzie zatankowaliśmy i wjechaliśmy na autostradę A1. 

Jarek jeździ zgodnie z przepisami, co znaczy, że wykorzystuje możliwości jakie daje autostrada, ale nie szaleje jak mnóstwo naszych rodaków. Nie bierze się to z jakiejś przesadnej ostrożności, czy braku sportowej żyłki, na której nadmiar niektórzy najwyraźniej cierpią, ale z czystej ekonomii. Jarek na bieżąco monitoruje spalanie benzyny, a jeżdżąc równym tempem, tam gdzie się oczywiście da, to osiąga naprawdę imponujące wyniki. Najczęściej jest do między 4 a 5 litrów na 100 kilometrów, choć raz chyba udało mu się zejść nawet poniżej 4 litrów, a oczywiście bywały i takie odcinki, że palił sporo ponad 5, ale na szczęście to były wyjątki. Piszę o tym nie tylko po to, żeby pochwalić umiejętność oszczędnej jazdy naszego kolegi, ale żeby zrobić pewne zastrzeżenie wobec tego, że w Mszanie, tuż przy czeskiej granicy, byliśmy praktycznie już po 3 godzinach jazdy. Zastrzeżenie odnosi się mianowicie do ewentualnych podejrzeń, że Jarek strasznie szalał na tej autostradzie i że cały czas dociskał gaz do dechy. Nic z tych rzeczy. Kiedy tylko było to możliwe, nastawiał tempomat na dozwoloną prędkość, a kiedy możliwe to nie było, też trzymał się tej przepisanej. Jadąc A-jedynką, która w porównaniu z latami ubiegłymi, jest praktycznie ukończona, dojazd z Płocka na czeską granicę w nieco ponad trzy godziny jest możliwy! 

W Mszanie zatrzymaliśmy się w "Chacie Staropolskiej", zajeździe z miejscami noclegowymi i restauracją, gdzie postanowiliśmy zjeść śniadanie i napić się kawy. Pierwszego dnia naszej wyprawy bowiem jeszcze mieliśmy ambicje (tzn. Jola, Agnieszka i ja) trzymać się reguł postu przerywanego, czyli diety polegającej na niejedzeniu przez 16 godzin, a spożywaniu posiłków jedynie w ciągu ośmiogodzinnego tzw. okienka żywieniowego. W związku z tym w Płocku tylko Jarek coś zjadł przed wyruszeniem w drogę. Dla naszej trójki było to pierwszy posiłek, a było ok. 11.00. Nie były to jakieś cuda. Ja wziąłem jajecznicę i parówki, które spożyłem bez pieczywa, bo ze względów zdrowotnych staram się też unikać pieczywa, po czym usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz, gdzie wypiliśmy kawę. Zdawałem sobie sprawę, że na wyjeździe wszystkie swoje założenia dietetyczne będę musiał zawiesić, ale nie robię tu z siebie ofiary, która chciała się zdrowo odżywiać, ale została siłą zmuszona do wcinania produktów mącznych. Byłaby to hipokryzja, zwłaszcza, że zwiedzanie obcych krajów lubię łączyć z poznawaniem lokalnych smaków (oczywiście w miarę możliwości finansowych), a wśród nich produkty węglowodanowe odgrywają rolę niemałą (wiadomo, w Czechach knedliki, we Włoszech makarony i pizza). Gdybym się naprawdę uparł, pewnie bym się swojej diety trzymał, ale... postanowiłem nie być upartym.

 


 

Po kawie, podczas której ogłosiłem na facebooku, że zgodnie z planem Jarka jedziemy teraz do Trzeboni (Třeboň) i wpisaniu w internetowym formularzu pochwały dla kelnerki, która nas obsługiwała, podjechaliśmy na stację benzynową, żeby napełnić bak, bo smutna prawda jest taka, że pomimo drastycznych podwyżek cen benzyny, jest ona w Polsce i tak tańsza niż w krajach, do których mieliśmy się udać. Po zatankowaniu ruszyliśmy prosto w kierunku czeskiej granicy, którą przekroczyliśmy kilka minut później. 

W Czechach wstąpiła w nas nowa energia. Podekscytowani faktem znalezienia się w kraju Haška, Hrabala, Karela Gotta, Heleny Vondračkovej tudzież Jořina z bažin, poczuliśmy że naprawdę jesteśmy na wakacjach! Znalazłem w internecie tekst piosenki z czołówki popularnego przed wielu laty czechosłowackiego jeszcze serialu "Chalupaři" (chyba polski tytuł to było "Pod jednym dachem") śpiewanej przez Waldemara Matuskę i zaintonowałem, po czym melodię tej piosenki już bez słów, ale w wersji "lalalala" zaśpiewaliśmy wszyscy razem. Były Czechy i były wakacje. 



Nasza radość doznała jednak dość brutalnej kąpieli w kuble zimnej wody, bo oto w okolicach Brna ujrzeliśmy przed sobą dwa rzędy samochodów, które się w ogóle nie poruszały. Wkrótce dołączyliśmy do nich. Utknęliśmy w wielkim korku. Staliśmy tak długo, że kierowcy i pasażerowie sąsiednich aut (po naszej prawie stały tiry, z czego zdecydowaną większość stanowiły ciężarówki należące do polskich przewoźników i prowadzone przez polskich kierowców) zaczęli wysiadać, przechadzać się po zablokowanej autostradzie, a nawet nawiązywać kontakty towarzyskie z współtowarzyszami nieszczęsnego czekania. Tirowcy dowiadywali się przez radio, co spowodowało ten ogromny przestój. Jeden z nich powiedział, że kilkanaście, a może kilkadziesiąt kilometrów przed nami był wypadek.   

W chwili, kiedy się zatrzymaliśmy dołączając do korka, za nami stanęła jakaś Czeszka z dziećmi w samochodzie, zaś za nią rodzina z Cieszyna, która też ruszyła na wakacje na południe Europy. Ojciec rodziny i kierowca zarazem, facet, którego zapamiętałem z powodu białych skarpetek i klapek, uciął sobie z nami sympatyczną pogawędkę, zarówno o korku, jak i o wakacjach, po czym korzystając z tego, że bezpośrednio za nim nikt nie stał (samochody osobowe jakby świadomie zrobiły ok. dwustumetrową przerwę, bo zatrzymały się przed skrętem z naszej szosy, właśnie te 200 m za nami. Cieszynianin wycofał więc swój samochód i skręcił w ten zjazd, do którego inne samochody zrobiły dostęp). W tym momencie naszła mnie nagła myśl (miałem "napad", jakby powiedzieli Czesi), żeby podążyć jego śladem, bo nawet dłuższa i wolniejsza droga wydawała mi się lepsza od bezczynnego sterczenia na rozpalonej od upału trasie szybkiego ruchu. Należało tylko poprosić Czeszkę za nami, żeby zrobiła nam miejsce, ale Jarek jednak uznał, że lepiej zaczekać, bo może zaraz coś się ruszy. Jeszcze długo się nie ruszyło. Spacerowaliśmy sobie między samochodami, obserwowaliśmy reakcje innych użytkowników drogi. Francuz, facet ok. pięćdziesiątki, z otoczką czarnych włosów wokół pokaźniej łysiny i z czarnym wąsem, w pewnym momencie zawiązał sobie chustkę przysłaniając skórę na głowie. Po pewnym czasie gdzieś zniknął, ale nie odszedł daleko, tylko poszedł za najbliższego tira, żeby zrobić siku na trawie za poboczem. Jeżeli oglądaliście kiedyś "Wakacje pana Hulot", to możecie sobie wyobrazić atmosferę tego naszego przymusowego postoju. Jeżeli zaś nie oglądaliście, to pewnie pamiętacie "Rejs" Piwowskiego i tę atmosferę w momentach leniwego relaksu, kiedy wszyscy robią wrażenie pozbawionych zdolności kognitywnych. Może jednak nie wszyscy. Jarek zaczął się wyraźnie denerwować. Nie wiem, czy nasze żony też się tak denerwowały, czy tylko postanowiły wtórować Jarkowi, żeby okazać mu współczującą solidarność. Ja natomiast przyjąłem postawę cynicznie stoicką, ponieważ stwierdziłem, że jestem na wakacjach, a na wakacjach trzeba być zadowolonym, więc po prostu byłem zadowolony i spokojny. 






 

Wspomniałem tego mężczyznę z Cieszyna, który jechał z rodziną na wakacje, i o tym, że zapamiętałem przede wszystkim jego białe skarpetki i gumowe klapki (nie sandały). Otóż to, że akurat to utkwiło mi w pamięci pokazuje wyraźnie, jak wszyscy jesteśmy podatni na klisze i stereotypy, jak trudno nam się wyzwolić z myślenia takimi utartymi schematami, bo nawet żyjący w bańce liberalno-tolerancyjno-postępowej, jak już się do czegoś przyczepią, dają przykład niesamowitego braku tolerancji. Jak kogoś widzą w białych skarpetach i sandałach, to od razu przypinają mu łatkę małomiasteczkowego "Janusza", czyli nie umiejącego się zachować prostaka i na dodatek chama i nacjonalistę o wąskich horyzontach. Tak bezrefleksyjnie -- białe skarpety i sandały -- Polak-cebulak. Od razu etykietka i pogarda. Tymczasem człowiek w białych skarpetach po prostu wychował się i obraca się w takim a nie innym środowisku, co w ogóle nie musi determinować jego stosunku do innych ludzi. Pan z Cieszyna był bardzo sympatycznym rozmówcą i to mi wystarczy, zaś niechaj każdy się ubiera jak jemu jest wygodnie i jak mu się podoba. A jednak, mimo takich poglądów, gdzieś tam i we mnie musi siedzieć jakiś nietolerancyjny krytykant, bo jednak pierwsze co zapamiętałem to te białe skarpety. Całe szczęście, że na poziomie świadomym jakoś te sprawy racjonalizuję, choć czasami się boję, że w najmniej spodziewanym momencie wylezą ze mnie jakieś irracjonalne uprzedzenia.

Tymczasem korek ruszył, żeby po dziesięciu metrach znowu się zatrzymać. W międzyczasie zauważyliśmy, że tiry po prawej i samochody osobowe po lewej stronie jezdni się rozstępują, więc Jarek również zbliżył się do barierki oddzielającej nas od jadących ze strony przeciwnej. Powstał w ten sposób "korytarz życia", czyli wolny przejazd dla karetki pogotowia i innych pojazdów służb przywoływanych na miejsca wypadków. Bardzo długo nic owym korytarzem nie przejechało. Być może przegapiłem ambulans, a może do wypadku nadjechał od innej strony. "Naszym" korytarzem przemknął chyba tylko jeden wóz policyjny. I znowu czekanie. Potem przesunięcie o jakieś 50 metrów i znowu czekanie. W ten sposób ruszając co jakieś 15 minut i przesuwając się o 10-100 metrów, powoli zbliżaliśmy się do końca korka, ale ponieważ nie mieliśmy pojęcia, kiedy faktycznie on nastąpi (google maps niby coś pokazywały, ale co jakiś czas dane się zmieniały), żyliśmy tylko nadzieją, że będzie to już wkrótce. W międzyczasie podjęliśmy decyzję o rezygnacji ze zwiedzania Trzeboni. 

Straciwszy dobrze ponad dwie godziny w korku w okolicach Brna, postanowiliśmy jechać już prosto do Czeskich Budziejowic nigdzie się nie zatrzymując. Po drodze minęliśmy Sławków, czyli historyczne Austerlitz, gdzie Napoleon Bonaparte pokonał 2 grudnia 1805 roku połączone armie cesarzy austriackiego i rosyjskiego. Miejsce to upamiętnia dość kuriozalna konstrukcja składająca się z olbrzymich rozmiarów figur żołnierzy z epoki stojących wokół armaty. Tyle, że owi żołnierze nie robią wrażenia jakiegoś monumentu, a raczej dość prymitywnie ciosanych drewnianych zabawek dla dzieci podniesionych do monstrualnych rozmiarów. Niemniej dzięki temu ktoś, kto tamtędy przejeżdża, z pewnością to miejsce zapamięta. 


 

Do Budziejowic dojechaliśmy późnym popołudniem, lub, jak kto woli, wczesnym wieczorem, ale ponieważ był to lipiec, mieliśmy przed sobą jeszcze dobrych kilka godzin światła słonecznego. Pokrążywszy nieco uliczkami pokrytymi nie do końca gładkim asfaltem, dotarliśmy dzięki wskazówkom tom-toma pod adres, gdzie mieliśmy nocować, czyli na ulicę Jindricha Plachty. Po jednej stronie ulicy stały bloki wyglądające na takie z lat 60., góra 70. XX wieku, zaś po drugiej stare kamienice. Miejsce naszego noclegu miało być po tej bardziej zabytkowej stronie. Jeszcze na trasie jego właścicielka napisała do Jarka sms po angielsku, że mamy zadzwonić domofonem oznaczonym takim a takim nazwiskiem. Jej prawdopodobnie jeszcze nie będzie, bo jeszcze nie wróci z pracy, ale ktoś nam otworzy. 

Kiedy Jarek stanął na wjeździe przed samą zamkniętą bramą prowadzącą na podwórko posesji, po czym kiedy wcisnął przycisk domofonu z podanym nazwiskiem, na pierwszym piętrze kamienicy otworzyło się okno, z którego wyjrzał jakiś starszy mężczyzna o poważnej nadwadze i zaczął coś do nas wykrzykiwać. Myśleliśmy, że to ktoś, kto reaguje na nasz domofon, więc Jarek odkrzyknął do niego, że my tu na "ubytovanie". Mężczyzna coś zamruczał i się schował. Z pewnym opóźnieniem, ale w końcu dotarło do nas, że ten człowiek nie miał nic wspólnego z naszym noclegiem, a jedynie wydzierał się na nas, żebyśmy nie blokowali wjazdu na posesję! W związku z tym Jarek postanowił zaparkować samochód po przeciwnej stronie ulicy. Kiedy wróciliśmy pod bramę, wyszła do nas starsza pani, która otworzyła nam furtkę i zaprowadziła do parterowego budyneczku stojącego przy samej kamienicy. Wnętrze okazało się całkiem przestronne i przytulne. Z oferowanych kapci stojących przy wejściu nie skorzystaliśmy, ponieważ nie wyglądały na hotelowe jednorazówki. Czym prędzej wyjęliśmy własne klapki. 

W międzyczasie Jarek wjechał na bardzo ciasne podwóreczko, gdzie stał już inny samochód, i zaparkował swój i-20. Wypakowawszy potrzebne rzeczy zamknęliśmy nasz "bungalow" będący być może jakąś zaadaptowaną na potrzeby turystów dawną pralnią lub letnią kuchnią i ruszyliśmy do miasta. Nie uszliśmy daleko, bo tylko do rogu z najbliższą przecznicą, czyli ulicą Pekarenską, gdzie znaleźliśmy supermarket należący do sieci BILLA. Kupiliśmy coś do jedzenia, ale przede wszystkim zapas wody na jutrzejszą podróż, oraz wino na wieczór. Ponieważ nie byłoby zbyt wygodnie spacerować po mieście z tymi zakupami, wróciliśmy na kwaterę, gdzie je zostawiliśmy i ponownie wyszliśmy kierując się w stronę centrum, żeby przekroczyć Wełtawę, która przypłynęła tu z Czeskiego Krumlowa, i popłynie dalej aż do Pragi. 

Tymczasem jednak po przejściu na drugą stronę Pekarenskiej, zbliżając się do niewielkiego parku, zobaczyliśmy po swojej prawej intrygujący budynek o dziwnej, eklektycznej architekturze. Kiedy podeszliśmy bliżej, przeczytaliśmy, że to zbór husycki! Było to prawdziwe zaskoczenie, ponieważ nasza wiedza na temat husytyzmu kończy się na wojnach wyznawców nauk zdradziecko straconego na stosie w 1415 roku Jana Husa, z katolickimi cesarzami, oraz przywracaniu katolicyzmu przez Habsburgów po bitwie pod Białą Górą w 1620. Tymczasem idee husyckie przetrwały wśród tzw. Braci Morawskich, których wspominał James Fenimore Cooper w swoich książkach o Sokolim Oku, oraz w innych zborach protestanckich. Kilkanaście lat temu zupełnie przypadkiem trafiłem na program telewizyjny, z którego się dowiedziałem, że w Polsce husyci połączyli się z kalwinami i obecnie Kościół Ewangelicko-Reformowany nawiązuje nie tylko do Jana Kalwina, ale również do praskiego reformatora. Kiedy natomiast w 2016 r. przejeżdżaliśmy przez Czechy trafiliśmy przypadkiem na kościół przypominający nieco cerkiew, ale będący właśnie zborem husyckim. Wtedy to doczytałem, że Czechosłowacki Kościół Husycki (Církev československá husitská) powstał po I wojnie światowej w wyniku silnych ruchów antykatolickich w społeczeństwie nowego państwa, gdyż katolicyzm wiązano z panowaniem Habsburgów. Nie jest to jakaś wielka ani znacząca kongregacja, ale posiada kilka kościołów na terenie dzisiejszych Czech i Słowacji. 

Mieliśmy szczęście bo drzwi pod napisem na tympanonie: "Milujte se pravdy, každému přejte" (kto zna śląski, ten wie co znaczy "jo ci przaja" -- "kocham cię", ale bardziej dosłownie to "życzę ci dobrze", jak we włoskim "ti voglio bene"), były otwarte, a kobieta, która siedziała na krześle przed wejściem, na nasze pytanie, czy możemy wejść, z uśmiechem skinęła głową. Wnętrze nie zrobiło na nas większego znaczenia -- prosty pozbawiony ozdób kościelny modernizm. Po dwóch minutach więc wyszliśmy i udaliśmy się przez maleńki park w kierunku Placu Przemysła Ottokara II, który już znaliśmy z roku poprzedniego. Opisując naszą wycieczkę do Czeskich Budziejowic z Czeskiego Krumlowa napisałem nieco o historii tego miasta i jego związku z potężnym królem z dynastii Przemyślidów, którego synem był Wacław II, król Czech, ale też i Polski. Nie ma więc sensu powtarzać historii tego miasta, a także jego słynnych browarów, ponieważ można ją bez trudu znaleźć kilka wpisów wcześniej. 










 

Szliśmy tym razem ulicami, do których w zeszłym roku nie dotarliśmy, ale celem było główne Namesti, do którego dotarliśmy od strony Czarnej Wieży. A tak konkretnie to naszym celem było znalezienie restauracji, gdzie moglibyśmy wreszcie coś zjeść po drodze wydłużonej przez korek. Obeszliśmy cały rynek dookoła, ale nic nas w całkiem licznych lokalach gastronomicznych nie przyciągnęło.
















 











 

 

Przeszliśmy wzdłuż pierzei z ratuszem, zakręciliśmy i ponownie skręciliśmy w pierzeję dokładnie naprzeciwko ratusza, z równie pięknymi budynkami hotelu "Zvon". Na dole tego, jak się zdaje, luksusowego przybytku, znajduje się restauracja o takiej samej nazwie. Ponieważ były wolne stoliki w restauracyjnym ogródku, usiedliśmy przy jednym z nich i poczekaliśmy na kelnera. Kiedy ten przyniósł kartę, nie zastanawialiśmy się długo. Agnieszka i Janiccy wzięli po svickowej, natomiast ja zamówiłem wołowy gulasz. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni, bo słodkawą svickową wszyscy lubimy, za to mój gulasz był bardziej pikantny zaś knedle, które do niego podano różniły się od tych zaserwowanych do svickowej. O ile moje towarzystwo miało plastry białego jednolitego ciasta, moje były ciemniejsze, zaś w fakturę stanowiły wyraźnie widoczne kawałki bułki. Wszyscy byliśmy w siódmym niebie, a restaurację "Zvon" w Czeskich Budziejowicach polecam z czystym sumieniem każdemu, kto lubi dobrze zjeść, a nie jest na żadnej diecie. Jarek mógł sobie wreszcie pozwolić na piwo, ale nie pamiętam jakie zamówił. Jestem natomiast przekonany, że nie był to żaden gatunek nawiązujący do tradycji miasta!





 

Po pysznym a sycącym posiłku spokojnym spacerem wróciliśmy na kwaterę, po drodze zahaczając o pasaż z zespołem rzeźb przedstawiających grupę ludzi wyglądających na pracowników biurowych idących do pracy. W pobliżu zaś ustawiono posąg... kebaba? Takie przynajmniej mam skojarzenie.










 

Kiedy dotarliśmy na kwaterę, wyszliśmy do ogrodu, którego widok miał być jednym z jej atutów, jak głosiła informacja na booking.com. Ogród okazał się maleńkim ogródkiem, ale niezwykle uroczym. Stał w nim stolik, huśtawka w postaci wiszącej ławy, oraz krzesła. Naszą uwagę zwrócił stojący nieco dalej puf będący reklamą kofoli, czyli czeskiego i słowackiego "kultowego" napoju orzeźwiającego stanowiącego swego rodzaju konkurencję dla amerykańskich słodkich jak sto diabłów gazowanych płynów. Podobnie jak czekolada "Studencka", kofola dla kolejnych pokoleń stanowi przykład samodzielnej myśli w dziedzinie niezdrowego jedzenia naszych południowych sąsiadów. 

My jednak nie piliśmy kofoli, ale zakupione w BILLi wino. Kiedy tak sobie siedzieliśmy zajęci luźną konwersacją, od strony frontowej kamienicy podeszła do nas pani, która okazała się właścicielką naszej "ubytovni". Jarek załatwił z nią sprawy finansowe. Wiadomości tekstowe, jakie wcześniej słała do Jarka, były po angielsku, ale w trakcie naszej z nią rozmowy wyszło, że język Neville'a Chamberlaina nie jest jej najmocniejszą stroną, więc przeszliśmy na coś w rodzaju pidginu polsko-czeskiego z angielskim wspomaganiem. Po rozliczeniu się z właścicielką, jeszcze trochę posiedzieliśmy na dworze, po czym udaliśmy się do łóżek.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz