piątek, 27 sierpnia 2021

Wyjeżdżamy do Włoch, przystanek pierwszy, Mikulov na Morawach

Naszą tegoroczną wyprawę do Italii opisuję z opóźnieniem. Nie będzie to więc typowy „dziennik podróży”, pisany na bieżąco, ale wspomnienie i rekonstrukcja naszych doświadczeń.

Jest kilka powodów takiego potraktowania tematu podróży do Włoch. Po pierwsze, w odróżnieniu do Rumunii, do której jeździliśmy w dwóch latach poprzednich, zabrakło mi poczucia pilnej konieczności dzielenia się z Czytelnikami czymś, co jest im być może nieznane, ponieważ wyszedłem z założenia, że Italia to kraj niezwykle w Polsce popularny, więc trudno będzie kogokolwiek czymś zaskoczyć. Po drugie, srogie upały w ciągu dnia sprawiały, że wieczorem nie miałem już siły na siadanie do laptopa. Trzecią przyczyną mojego opóźnienia w opisywaniu naszych wojaży jest chęć ich przeżycia jeszcze raz, już po przepuszczeniu przez pewien filtr przemyśleń. Zwykle jest tak, że pewne rzeczy układają nam się w głowie już post factum. To wcale wszakże nie znaczy, że taka relacja z dystansu zawsze jest lepsza od pisanej na bieżąco. Wiadomo, że może zawieść pamięć, a i interpretacja pewnych wydarzeń może będzie odzwierciedleniem obecnego stanu umysłu, a nie tego, kiedy miały one miejsce. Tak czy inaczej, dzięki próbie odtworzenia naszych włoskich wakacji, będę podobny do krowy po raz kolejny w nocy przeżuwającej pokarm zjedzony w ciągu dnia. Będę czerpał przyjemność z przypominania sobie miejsc, które zwiedziliśmy oraz ludzi, których spotkaliśmy. Mam nadzieję, że szanowni Czytelnicy tego bloga również odnajdą przyjemność w tym, czym się będę w nim dzielił.

 

Środa, 4 sierpnia 2021 r.

Jak zwykle umówiliśmy się z naszymi przyjaciółmi z Płocka, Jolą i Jarkiem Janickimi, w Łodzi. W związku z tym opuściliśmy dom późnym popołudniem, żeby przenocować u brata Agnieszki, a następnego dnia wyruszyć w dalszą drogę. Naszą Kię prowadził Adam, nasz syn, ponieważ później wybierał się nią z naszą córką Joanną i grupą znajomych do Chorwacji. Bez większych problemów dojechaliśmy do Łodzi, gdzie pożegnaliśmy się z Adamem, który pojechał nocować do Eli, czyli Agnieszki bratanicy. My natomiast nastawiliśmy budziki w telefonach na jakieś minuty po piątej, ponieważ Janiccy mieli po nas podjechać następnego dnia punktualnie o szóstej, żeby od razu ruszyć w stronę Mikulowa w południowych Morawach.

Czwartek, 5 sierpnia 2021 r.

Jak w latach poprzednich, Janiccy punktualnie podjechali pod blok, w którym mieszka mój szwagier z rodziną. Absolutnie nas to nie zaskoczyło. Byliśmy już po śniadaniu i po porannej kawie. Nasze torby stały w idealnie zorganizowanym szyku tak, żeby je od razu pochwycić i znieść do Hyundaia i20 Joli i Jarka. Przy pakowaniu toreb do bagażnika okazało się, że czynność ta stanowi pewne wyzwanie, ponieważ Joli siostra i szwagier, którzy mieli dolecieć do nas za kilka dni, dali im swoją torbę do przewiezienia. Daliśmy jednak radę wszystko upchnąć i kilka minut po szóstej byliśmy już w drodze. 

 

„Gierkówki” ponoć już nie ma, ponieważ została zastąpiona autostradą A1, ale chyba ogłoszono ten fakt nieco na wyrost, ponieważ odcinek między Piotrkowem a Częstochową nadal jest koszmarny, bo roboty są jeszcze w toku. Poza tym ludzie naszego pokolenia chyba zawsze ten odcinek autostrady będą nazywać „gierkówką”. Na szczęście obyło się bez korków. Jak co roku pierwsze godziny jazdy minęły nam błyskawicznie na rozmowach o sprawach najrozmaitszych. Jeszcze po polskiej stronie wypiłem drugą kawę na stacji benzynowej, po czym ruszyliśmy w stronę czeskiej granicy. Nie wiadomo kiedy minęliśmy Mszanę i znaleźliśmy się w Boguminie (Bohuminie), gdzie już na czeskiej stacji benzynowej Jarek dokonał zakupu elektronicznej miesięcznej winiety. Ponieważ w przeciągu miesiąca i tak mieliśmy przejeżdżać przez Czechy w drodze powrotnej, bardziej opłacało się kupić winietę miesięczną, niż dwie tygodniowe.

Jeszcze przed wyjazdem Jarek zaproponował nam zwiedzenie po drodze dwóch morawskich pałaców – w Lednicach i w Valticach tuż przed samym Mikulowem. Oczywiście ochoczo się zgodziliśmy, bo staramy się nie omijać okazji do poznania zabytków architektury, o których istnieniu wcześniej nawet nie wiedzieliśmy.

Podróż do Lednic przebiegła bez żadnych przygód. Ponieważ parking bliższy głównej ulicy był rzekomo pełny, o czym informował znak ustawiony przy bramce wjazdowej, a co nie do końca było prawdą, pojechaliśmy nieco dalej po mostku na rzece Dyje na drugi parking, gdzie bez trudu znaleźliśmy miejsce. Ten drugi parking znajdował się tuż przy wielkim ogrodzeniu, za którym mieściła się wystawa posągów z piasku („sochy z písku”). Nas one jednak nie interesowały, ponieważ nastawiliśmy się na pałac. Przeszliśmy obok niegościnnego parkingu, gdzie nie było dla nas miejsca, oraz obok kolorowej „jarmarcznej” przyczepy z portretami cesarza Franza Josepha i innych postaci, oraz z napisem VYSTAVA VOSKOVYCH FIGURIN, tyle, że na przyczepie nie było żadnych figur woskowych, a zabytkowy powóz. 

Po przejściu na drugą stronę ulicy znaleźliśmy się na terenie pałacowego ogrodu. Przy wejściu do wewnątrz zebrał się spory tłum turystów. Być może czekali na kogoś, kto ich wpuści, ale możliwe też, że skryli się przed deszczem, który delikatnie mżył przez cały ten czas. Wkrótce jednak ustał, a my odbyliśmy spacer po francuskim ogrodzie, obok długiej oranżerii, żeby potem przejść na kolejny i na jeszcze jeden dziedziniec. W miejscu tym zbudowano zamek już w 1222 roku, ale obecny zespół pałacowy to przede wszystkim angielski neogotyk z początku XIX w. Podobnie jak sąsiednie Valtice, pałac w Lednicach przez stulecia należał do rodu Liechtensteinów, którzy utracili te dobra po drugiej wojnie światowej.

Z daleka spojrzeliśmy na „mauretański” minaret z XVIII wieku, przeszliśmy przez kolejny dziedziniec i wróciliśmy do samochodu. Pogoda, tudzież konieczność zakupu biletów na „sochy z písku” zniechęciły nas do podziwiania piaskowych arcydzieł, więc udaliśmy się prosto do Valtic.

Kiedy w końcu znaleźliśmy parking z wolnymi miejscami, udaliśmy się do pałacu, który, jak to często z tego budowlami bywa, był ostatnią wersją gotyckiego zamku z XIII wieku, po którym nie został nawet ślad, ponieważ w latach późniejszych pasja modernizacyjno-konstrukcyjna Liechtensteinów sprawiła, że gotyk zmienił się w renesans, a później w barok. W 1727 roku założono park, który na początku wieku XIX został poszerzony.

Tym razem również nie wchodziliśmy do środka. Zrobiliśmy sobie kilka fotografii na zewnątrz i zajrzeliśmy do przesympatycznego sklepu z pamiątkami, gdzie po obu stronach przejścia dzielącego go na dwie połowy stały drewniane „totemy” z głowami prawdopodobnie postaci związanych z czeską historią. Ponieważ nie były podpisane, nawet nie próbowałem się domyślać, kogo przedstawiają. W sklepie można było nabyć figurki i całkiem spore figury świętych, i oczywiście to, co zwykle w takich miejscach schodzi masowo, czyli różnego rodzaju naczynia, np. kufle, kufelki, czy filiżanki. Naszą uwagę przyciągnęły różnych rozmiarów maskotki przedstawiające najpopularniejsze w czasach naszego dzieciństwa czeskie zwierzę, a mianowicie Krecika.

Z pałacu udaliśmy się na Plac Wolności (Namesti Svobody) z barkowym kościołem Wniebowzięcia NMP, noworenesansowym ratuszem z połowy XIX wieku i z kolumną morową (Mariánský sloup) wzniesioną w dziewiątej dekadzie XVII wieku na znak dziękczynienia za zakończenie kolejnych fal zaraz, jakie nękały miasto w latach 1645-1679. Jak widzimy, historyczne mikroby tak łatwo nie odpuszczały, przez Europę przetaczały się wojny i klęski głodu, tak, że trudno uwierzyć, jak ludzie w tamtych czasach przetrzymali to wszystko psychicznie, kiedy my narzekamy na jeden rok obostrzeń spowodowanych koronawirusem.

Ponieważ zaczął nam doskwierać głód, raźnym krokiem ruszyliśmy do samochodu, żeby jak najszybciej dojechać do Mikulowa i tam znaleźć miejsce, gdzie będziemy mogli coś zjeść. Ponieważ Leldnice, Valtice i Mikulov leżą blisko siebie, po kilkunastu minutach meldowaliśmy się już w pensjonacie „Verde” przy ulicy Dukelskiej, gdzie Agnieszka, ja i nasze dzieci nocowaliśmy dwa lata temu w drodze do Chorwacji.

Podobnie, jak w dwa lata wcześniej, podjechaliśmy na tyły posesji, pod bramę od strony ulicy Žižkovej, którą po pewnym czasie otworzyła nam elegancka właścicielka pensjonatu. Dostaliśmy dokładnie ten sam domek holenderski, co w poprzednim razem. Kiedy powiedzieliśmy, że byliśmy już u niej, stwierdziła, że Agnieszkę sobie przypomina, ale mnie wcale. No cóż, mogło tak być. Joli i Jarka przypomnieć sobie na pewno nie mogła, ponieważ byli tam po raz pierwszy. Kiedy przenieśliśmy bagaże do naszych sypialni i salono-kuchni, a nasza gospodyni odniosła nam nasze dowody osobiste po spisaniu danych, zaproponowała nam kupno białego wina z miejscowej winnicy. Z przyjemnością przystaliśmy na tę propozycję. Zakupiliśmy dwie butelki, a ponieważ padał deszcz, jedną zdegustowaliśmy od razu, licząc na to, że przestanie lub nieco zelżeje. Tak się jednak nie stało, więc po tym aperitifie, z jeszcze większym apetytem i z parasolami w rękach ruszyliśmy do miasta.

Agnieszka wzięła dla nas tylko jedną parasolkę, ponieważ wyszliśmy z założenia, że w słonecznej Italii żadne opady nas nie będą prześladować. Deszczu w Mikulowie nie przewidywaliśmy. Nie był nawet intensywny, ale bardzo konsekwentny, w związku z czym wodą przesiąkły nam rękawy kurtek, których nasza parasolka nie obejmowała. Towarzyszył nam jednak dobry humor, a do dziarskiego marszu motywował dobry apetyt.

Idąc ulicą Dukelską do centrum Mikulova, bacznie rozglądaliśmy się za otwartymi restauracjami. Wielu ludzi po drodze nie spotkaliśmy, ale zapamiętałem mężczyznę około trzydziestki, który stał w bramie jednego z domów i rozmawiał z kimś przez telefon. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie moje subiektywne zadziwienie, że z tak zaciętą miną i tak poważnym, a nawet nieco poirytowanym tonem można w ogóle rozmawiać w języku czeskim! Powiem uczciwie, że choć nie lubię tych wszystkich oklepanych dowcipów na temat mowy naszych południowych sąsiadów (te wszystkie „szmaticzki na patyczku”, czy „drevne kocury” wręcz mnie irytują), to jednak jestem człowiekiem wychowanym na Kabareciku Olgi Lipińskiej, gdzie co jakiś czas puszczano piosenki po czesku i już samo ten fakt wywoływał efekt humorystyczny. Oczywiście tego typu humor nie należy do zbyt wyszukanych, a przy tym wskazuje na wywyższanie się naszej nacji nad inną, co w ogóle jest chamskie, ale z drugiej strony gdyby nasze języki nie były tak do siebie podobne, żadne porównania i prześmiewczy odbiór w ogóle nie byłyby możliwe.

Zdecydowaliśmy się wstąpić do restauracji Słowackiej (Slovácká restaurace), gdzie kuchnia była chyba taka raczej ogólnie czechosłowacka, natomiast nazwy w menu widniały po czesku. Kiedy weszliśmy do sali, przy stolikach siedziało kilka cały dużych rodzin. Na szczęście znaleźliśmy jeden wolny rozmiarem w sam raz dla nas. Jakoś tak się złożyło, że kilka minut później, kiedy postanowiłem uwiecznić ten lokal na zdjęciu, okazaliśmy się już jedynymi gośćmi, ponieważ liczne rodziny z sąsiednich stolików skończyły swoje posiłki i go opuściły.

Szczuplutki młody kelner z bródką i kucykiem przyniósł nam karty, a Jarek, ponieważ tego dnia nie miał już prowadzić samochodu, zamówił sobie piwo. Ponieważ wychodzę z założenia, że w Czechach (choć na Morawach) trzeba jeść to, co Czesi, zamówiłem gulasz segedyński z knedlikiem. Był to jedyny gulasz, jaki mieli i jaki serwowali z bułczanym knedlem. Moi towarzysze zamówili to, co w Czechach i na Słowacji najbardziej lubią, czyli smažený sýr, na Słowacji jednak nazywany syrem wyprażanym. Zanim jednak przyniesiono nam jedzenie, Jarek zdążył zamówić drugie piwo. Już w drodze powrotnej, w Krumlovie, Jarek wytłumaczył nam, że w czeskich restauracjach tak to chyba działa, że jedzenie przynoszą po zamówieniu drugiego piwa. Wniosek byłby z tego taki, że gdyby nie Jarek, jako jedyny konsument piwa w naszym towarzystwie, być może w ogóle nie doczekalibyśmy się jedzenia.

Z apetytem spożyliśmy nasze porcje, zapłaciliśmy przy sympatycznej konwersacji Jarka z kelnerem, ponieważ nasz Kolega Kierownik świetnie sobie radzi w tym języku, w bramie minęliśmy jegomościa, którego mijaliśmy przy wchodzeniu do restauracji, a który spożywał chyba kolejne piwo. Jegomość powiedział nam uprzejmie „na shledanou”, tak samo jak jacyś pracownicy restauracji, którzy najwyraźniej zrobili sobie przerwę na papierosa. Ruszyliśmy w stronę rynku z kolumną Świętej Trójcy i kościołem, który został zaadaptowany przez ród miejscowych magnatów Dietrichsteinów na rodzinny grobowiec. Poszliśmy do sklepu z miejscowym morawskim winem, który znaliśmy z naszego poprzedniego pobytu w Mikulowie, gdzie zakupiliśmy wino czerwone, ponieważ właścicielka pensjonatu „Verde” oferowała tylko białe.

Ponieważ deszcz nadal mżył, nawet nie braliśmy pod uwagę wejścia na Święty Pagórek (Svatý kopeček) z licznymi kaplicami i Drogą Krzyżową, zbudowanymi w XVIII w. w nadziei na turystykę religijną. Postanowiliśmy tylko obejść pałac i wrócić na kwaterę.

Przy skromnej kolacji wypiliśmy drugie białe wino, natomiast czerwone postanowiliśmy zabrać ze sobą do Italii. Wiem, że to zabrzmi jak wożenie drew do lasu, ale taką właśnie decyzję podjęliśmy. 

 


Lednice




















































 

Valtice































Mikulov