wtorek, 30 lipca 2019

Interludium

Od zeszłego czwartku (25 lipca) jesteśmy w domu, ale to nie znaczy, że nie czujemy się wakacyjnie. Ci, którzy mnie bliżej znają, wiedzą, że mam skłonności do komedianctwa i jak zbyt długo nic się nie dzieje, albo robię prowokacyjne wpisy na facebooku, albo umieszczam zdjęcia z sobą w roli głównej. Ponieważ oprócz książek kolekcjonuję rozmaite nakrycia głowy, wymyśliłem, że wzorując się na dziewiętnastowiecznych ekscentrycznych arystokratach, będę sobie pił kawę w bonżurce i fezie. Tak też zrobiłem. Pomysł na dłuższą metę nie najlepszy, a to z powodu upałów. Chodzenie po mieszkaniu w bonżurce przy trzydziestu stopniach nie ma zbyt wiele sensu. Ale kawę wypiłem i to dwa razy, ponieważ za pierwszym razem znajoma zarzuciła mi, że filiżankę mam zbyt wielką jak na kawę po turecku. W istocie nie była to kawa po turecku a po włosku, zaparzona w wynalazku przypisywanym Alfonso Bialettiemu, a którego podobno dokonał jednak Luigi de Ponti. Moka, czyli kawiarka to wymysł wcale nie taki stary, bo z lat 30. XX wieku. Swoją drogą, ciekawe, jak Włosi parzyli kawę przed jej wynalezieniem. 

Kawa w fezie


Następnego dnia więc się poprawiłem. Bośniacką kawę "Złota dżezwa" faktycznie zaparzyłem w dżezwie, czyli niewielkim tygielku. Właściwie słowo "zaparzyłem" nie jest zbyt precyzyjne, bo w dżezwie kawę się gotuję. Zrobiłem to na sposób raczej grecki lub albański, czyli razem z cukrem, i nalałem do jedynej małej filiżaneczki, jaką mam w domu, którą syn przywiózł kiedyś z Włoch. Jeden z moich kolegów stwierdził, że kawa po turecku podana we włoskiej filiżance to po prostu kawa po albańsku!

Kawa po albańsku, czyli po turecku ale we włoskiej filiżance


W piątek odwiedziliśmy naszych przyjaciół, z którymi nie widzieliśmy się dobrych kilka miesięcy. Z ich wakacyjnymi przygodami nawet nie próbuję się porównywać, ponieważ spędzili oni kilka tygodni w Azerbejdżanie, a następnie w Gruzji i w rosyjskiej części Rosji. Azerbejdżan zwiedzali razem z koleżanką, ale potem w Gruzji Kasia podróżowała już tylko z koleżanką, zaś Artur udał się w góry na podbój Kazbeku. Ze względów pogodowych przewodnicy kazali jego grupie zawrócić dosłownie z ostatniego etapu. O wiele więcej szczęścia miał Artur na Elbrusie, do którego szczytu dotarł. Kiedy jednak opowiadał o warunkach podchodzenia, o spaniu w zimnym śpiworze w namiocie, do tego o konieczności spożywania ogromnej ilości wody, co powodowało oczywiście częste oddawanie moczu przy odległej toalecie, oraz o innych objawach, jakie łapią nawet ludzi stosunkowo dobrze przygotowanych fizycznie, stwierdziłem, że tego typu doświadczenie raczej sobie daruję. O wiele bardziej przemawiały do mnie malownicze pejzaże, wiejskie i miejskie domostwa oraz cerkwie ze zdjęć Kasi. 

W sobotę z kolei odwiedziła nas nasza przyjaciółka Basia, którą poznaliśmy podczas naszej wizyty w Rzymie kilka lat temu. Zatrzymaliśmy się wówczas w domu, który wynajmowała w Marina di Cerveteri. Później odwiedziliśmy ją i jej rodzinę w Edynburgu. Basia mieszka obecnie bliżej Glasgow, gdzie nas serdecznie zapraszała. Być może wybierzemy się tam w przyszłym roku. 
Razem z Basią i Steve'm, jej partnerem, poszliśmy na spacer po Białymstoku, który skończył się kolacją w Siouxie, gdzie Steve'owi zarekomendowałem stek z angusa. W domu natomiast przegadaliśmy do pół do trzeciej w nocy! Basia jest osobą tak optymistyczną i pełną energii, że człowiek słuchając jej opowieści od razu zapomina o tym, że cokolwiek może się kiedykolwiek nie udać. Robiła w życiu różne rzeczy, zaś obecnie ze swojego hobby, fotografii, uczyniła sposób na życie -- m.in. robi fotoreportaże z wydarzeń artystycznych. Steve natomiast jest wykładowcą fotografii, zaś w wolnych chwilach wokalistą w grupie rockowej. Syn Basi, którego pamiętałem sprzed czterech lat jako drobniutkiego urwisa, wyrósł na wysokiego, jak na swój wiek, chłopaka o nienagannych manierach! Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że chyba mam do czynienia z uczniem Hogwartu. 

Z Basią w ogródku restauracji Sioux

Z Basią, Agnieszką i Stevem


W niedzielę rano Steve pozwolił mi przymierzyć kilt, w którym miał wystąpić na ślubie znajomych Basi. Oczywiście nie przepuściłem takiej okazji. Przez minutę być jak William Wallace, Rob Roy, czy Jamie Frazer z serialu Outlander!

Po śniadaniu poszliśmy razem na Pocztę Główną na Warszawską, ponieważ jest to jedyny urząd w Białymstoku czynny non-stop, gdzie Steve nadał pilny list polecony. Po drodze, jak to ja, powymądrzałem się na temat mijanych miejsc. Mam.nadzieję, że nie zanudziłem naszego gościa. Po drodze zatrzymaliśmy się na lody przy budce, w której sprzedają kręcone lody włoskie odkąd mieszkam w Białymstoku, a wiem, że istniała tam długo przedtem. Porcja w rożku, który trzymała Basia nagle się "złamała" i część zmrożonej masy spadała na ziemię, ale Basia wykazała się refleksem i ją złapała. Dziewczyna sprzedająca lody natychmiast wzięła od niej całość i podała nową porcję. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale okazało się, że ten "zepsuty" lód się nie zmarnował. Otóż nagle otworzyły się drzwi z boku, z których wyszła właścicielka i podała rożek z tą ułamaną porcją Charlotte, czyli suce (owczarek niemiecki) Basi i Steve'a. Ta zaś z wielkim apetytem skonsumowała to popularne remedium na upały. Nigdy nie mieliśmy psa, więc nie mamy z tymi zwierzętami żadnego doświadczenia, ale Charlotte okazała się psem tak bezproblemowym, że prawie bym zapomniał o niej wspomnieć. Czy to u nas w mieszkaniu, czy to w restauracji, ona po prostu się kładła i znikała! Inna/ ciekawa sprawa, to moja obserwacja na temat ludzi, zarówno w Souxie, jak i w parku, obok których Charlotte przechodziła. Ich reakcja była bardzo życzliwa! Okazuje się, że miłośników zwierząt jest chyba więcej, niż się spodziewałem. 

'Scots, wha hae wi Walllace bled,
Scots, wham Bruce has aften led ...

Scotland Forrrrreverrrr!!!

Z Basią
Steve and Steve
Z małym szkockim dżentelmenem, czyli z synem Basi, Samuelem


Po odjeździe naszych gości udaliśmy się całą rodziną na manifestację przeciwko przemocy. Jestem człowiekiem, który nie do końca wierzy w moc sprawczą publicznych zgromadzeń. Nie uważam się za marksistę, a tym bardziej za zwolennika post-komunistów, ale uważam, że będąc w Białymstoku nie mogłem nie dołączyć do ludzi dobrej woli, którzy zebrali się w celu zamanifestowania sprzeciwu wobec zwyrodniałemu zachowaniu przeciwników Marszu Równości z poprzedniej soboty. Jak to powiedział Adrian Zandberg, można być albo po stronie tych, którzy biją, albo po stronie tych, którzy są bici. Żeby prawica i kręgi kościelne nie wiem jak odwracały kota ogonem i próbowały oskarżyć środowiska LGBT o rzekomy atak na chrześcijaństwo, w Białystoku pokazano wyraźnie kto stosuje realną agresję. Wszyscy poszliśmy, wysłuchaliśmy wystąpień polityków lewicy, w tym socjolożki, pani doktor Katarzyny Sztop-Rutkowskiej, łodzianki z pochodzenia, wykładowczyni Adama. Wróciliśmy do domu z poczuciem dobrze spędzonego popołudnia.

Przemawia dr Katarzyna Sztop-Rutkowska


Wczoraj, czyli w poniedziałek, poszedłem wieczorem na trening taiji do parku. Jak co roku w wakacje, Arek, instruktor YMAA (Yang Martial Arts Association), prowadzi w parku zwierzynieckim darmowe zajęcia. Ponieważ ze względu na godziny pracy od ponad roku nie mam czasu chodzić na regularne treningi, skorzystałem przynajmniej z tej okazji, żeby pomiędzy wyjazdami spotkać się z Arkiem oraz z koleżankami i kolegami z taiji. Z żalem szedłem do domu (mieszkam bardzo blisko parku), wiedząc, że przez najbliższy rok raczej też nie będę mógł wrócić do regularnego ćwiczenia pod okiem instruktora. Pomijając aspekt samego treningu, bardzo lubię tych ludzi z YMAA (z Białegostoku i z innych miast Polski). Mam nadzieję, że wrócę na treningi, bo mój pomysł na starość to styl życia starych Chińczyków oddających się ćwiczeniom fizycznym w parkach. 

Po tym kilkudniowym interludium jutro zaczynamy kolejną część naszych wakacji. Kierunek: Rumunia!

Łódź po raz drugi

Podczas naszej wizyty w Łodzi w drodze do Podacy umówiliśmy się z naszymi przyjaciółmi z Płocka, Jolą i Jarkiem, że się z nimi spotkamy również w naszej drodze powrotnej, ponieważ oni akurat też będą w Łodzi. Nic z tego nie wyszło, ponieważ zostali nagle wezwani przez mamę Joli do domu z powodu awarii hydraulicznej. Musieli czym prędzej wracać do Płocka. 

Wstaliśmy w środę (24 lipca) rano podminowani adrenaliną mając w perspektywie jeżdżenie po Łodzi, co nie jest absolutnie sprawą łatwą z powodu robót drogowych. Tymczasem jednak rodzice Agnieszki dostali sms z potwierdzeniem dostarczenia przesyłki do adresata! Odetchnęliśmy z ulgą, ale tym razem napierałem, żeby zadzwonić do dziekanatu i się upewnić. Uprzejmy pracownik rekrutacji powiedział, że zaraz zejdzie, sprawdzi i oddzwoni, żeby nas poinformować o nadejściu papierów Joanny. Minęła jednak godzina, której nie zakłócił żaden dźwięk telefonu. Znowu uparłem się, żeby ponownie samemu zadzwonić. Sympatyczny człowiek stwierdził, że żadnej przesyłki nie ma. Ponownie serca zaczęły nam bić w przyspieszonym tempie. Na informację, że w Białymstoku doszło właśnie potwierdzenie odbioru przez adresata, wytłumaczył, że nie zrozumiał naszego pierwszego telefonu, ponieważ myślał, że to my osobiście zostawiliśmy odpis (zabrany z Politechniki) albo oryginał znaleziony w oddziale Poczty Polskiej. Poszedł więc do sekretariatu i po chwili faktycznie oddzwonił z informacją, że wszystkie niezbędne dokumenty są na miejscu. Odetchnęliśmy z ulgą! Nie musieliśmy w takim razie nigdzie jeździć! 

Ponieważ w odróżnieniu do naszej wizyty w Łodzi sprzed 12 dni, tym razem zapowiedziałem na facebooku swoją bytność w rodzinnym mieście, udało nam się umówić z Jackiem, kolegą, z którym chodziłem przez całą podstawówkę do równoległej klasy tej samej szkoły (SP 32 im. Anieli Szycówny przy Kopcińskiego), a następnie, również do równoległej klasy w liceum (IV LO im. Emilii Sczanieckiej przy Pomorskiej, choć wówczas ulica nosiła nazwę Nowotki). 

Na spotkanie z Jackiem pojechaliśmy autobusem i tramwajem. Nauczyłem się już kupować bilety komunikacji miejskiej przy pomocy aplikacji w telefonie, więc oczywiście skorzystałem z tej możliwości. Ponieważ z powodu robót drogowych wszystkie tramwaje ze Rzgowskiej zamiast jechać prosto przez Czerwony Rynek skręcają w Paderewskiego, podróż była nieco dłuższa, natomiast obserwując zabudowania tej mało mi znanej ulicy nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jako żywo wszystko przypomina mi tu Budapeszt (poza ścisłym centrum, oczywiście). I tak w ogóle ogarnęły mnie nostalgiczne wspomnienia z czasów młodości, które na dodatek wzmocnił komunikat z tramwajowego głośnika (no, OK, w czasach mojej młodości tramwaje do ludzi nie zagadywały). Głos przypominający mi do złudzenia timbre speakerów z komunistycznej telewizji apelował:
"Świętujemy urodziny Łodzi,! Uczcijmy je skasowaniem biletu i miłym zachowaniem wobec innych pasażerów!" Zasadniczo treść przesłania była bardzo pozytywna, ale mnie momentalnie przypomniała się scena z "Misia" Barei, w której z okazji awarii tramwajów urządzono naprędce imprezę z występami wątpliwej jakości artystów ("Jestem wesoły Romek..."). Intonacja spikera zapowiadającego "artystyczny program" na czas usunięcia awarii "naszym pasażerom, ludziom dobrej roboty, bo są nimi przecież." 

Wysiedliśmy na skrzyżowaniu Al. Politechniki z Mickiewicza i piechotą już skierowaliśmy się do Galerii Łódzkiej, gdzie w kawiarni Costa Cafe umówiliśmy się z Jackiem. Zanim doszliśmy na miejsce, zatrzymaliśmy się przy niedawno odsłoniętej rzeźbie jednorożca, przy którym zrobiłem nam selfika. Jednorożec jest oczywiście nawiązaniem do popularnej nazwy nadanej przez mieszkańców Łodzi ogromnemu "dworcowi" tramwajowemu między Aleją Kościuszki a Piotrkowską. 

Pod jednorożcem...


Przybyliśmy równo o tej samej porze, więc przywitaliśmy się przed wejściem. Agnieszka poznała Jacka dziewięć lat temu na balu absolwentów mojego liceum z okazji dziewięćdziesięciolecia szkoły. Zamówiliśmy po kawie i tarcie malinowej, przy których potoczyła się nasza rozmowa. Niezbyt długa, ponieważ Jacek musiał na 17.00 być w Sieradzu, ale za to intensywna, podczas której poruszyliśmy wszelkie możliwe tematy. Oprócz wymiany bieżących informacji na temat siebie nawzajem, czyli generalnie miejscu i charakterze pracy, powspominaliśmy dzieciństwo spędzone w okolicy Parku 3 Maja, nasze szkoły; wymieniliśmy się informacjami na temat wspólnych znajomych, a także porozmawialiśmy o podróżach do różnych krajów. Jacek mówił na ten temat więcej, a to z tego prostego względu, że nie dość, że więcej świata zwiedził, to jeszcze obecnie, po zamknięciu swojej szkoły językowej "Oxford", szefuje, na zasadzie franczyzy, dwóm oddziałom sieradzkiemu i widzewskiemu biura podróży wakacje.pl. Swojego pierwszego pobytu w Chorwacji nie pamiętał, ale ma do dziś swoje zdjęcie w wieku lat kilku zrobione właśnie w tym kraju. Jego nieżyjący już ojciec pracował jako lekarz w Danii i właśnie z tamtejszego biura podróży cała jego rodzina pojechała na wakacje do Jugosławii. Chorwację zna bardzo dobrze z kilku podróży już chronologicznie nam bliższych. Poza tym zachwalał nam Sycylię i szereg innych miejsc. Z całą pewnością przed udaniem się w podróż zagraniczną będę się do Jacka zwracał z prośbą o radę! 

Z Jackiem, kolegą "ze szkół" (tak kiedyś mawiano, ale w naszym przypadku należy ten zwrot traktować dosłownie)


W "stajni jednorożców" wsiedliśmy do szóstki i Piotrkowską ruszyliśmy w kierunku Chojen. Dopiero w tramwaju uświadomiłem sobie, że oprócz oczywistych zmian, jakie nastąpiły na skrzyżowaniu Piotrkowska -- Mickiewicza/Piłsudskiego (mój Boże, komu przeszkadzała ta Główna), stało się tam coś, co te prawie dwa tygodnie wcześniej mi umknęło. Przecież przy tym ogromnym przystanku na drugą stronę ulicy przechodziliśmy po pasach na jezdni! Dla kogoś, kto wcześniej nie mieszkał w Łodzi, być może nie byłaby to żadna rewelacja, ale tam odkąd pamiętałem, zawsze było przejście podziemne! Piesi przy "Centralu" nie tamowali ruchu samochodów, ani nie byli narażeni na niebezpieczeństwo z ich strony. Co prawda bywali narażeni na niebezpieczeństwo innego rodzaju. Na przykład mój kolega ze studiów, Leszek, przypomniał sobie, że został tam kilkakrotnie napadnięty. Ja z kolei pamiętam, że zapach w tym przejściu "nie zachęcał do spacerów". Tak czy inaczej, w Łodzi dokonano czegoś, o czym nigdy wcześniej nie słyszałem. O ile bowiem gdzieś tam buduje się przejścia podziemne w celu usprawnienia ruchu kołowego i zadbania o bezpieczeństwo pieszych, w moim rodzinnym mieście takie przejście po prostu zasypano! Jakoś tak mi z tym dziwnie, ale oczywiście nie tak, żebym zaraz strasznie cierpiał. 

Ponieważ mieliśmy tego dnia pojechać jeszcze w odwiedziny do Ewy, naszej koleżanki z roku z czasów studiów historycznych, stwierdziłem, że nie mamy czasu na gotowanie obiadu, tylko w pizzerii, której ogłoszenie widziałem z okien autobusu, trzy włoskie wielkie podpłomyki z dodatkami i to będzie nasz wspólny z dziećmi posiłek. Kiedy jednak podeszliśmy pod wskazany adres, okazało się, że mała pizzeria była zamknięta na cztery spusty. Zadzwoniliśmy do dzieci, żeby one przez internet zamówiły pizze dla nas wszystkich (mają w tym większe doświadczenie). Trzy ogromne placki dotarły do nas w przeciągu pół godziny. Z Agnieszką planowaliśmy jedną na spółkę, ale nasze latorośle zgłosiły gotowość zjedzenia po jednej całej pizzy. Okazało się, że ta jedna była dla nas dwojga zbyt dużym wyzwaniem, a te dwie dla młodych równiez nie zostały całe zjedzone. 

Z pełnymi żołądkami wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się do Bukowca k. Andrzejowa. Na szczęście trasa spod Matki Polski okazała się prosta. Po przejechaniu mostem nad autostradą stanowiącą wschodnią obwodnicę Łodzi, trochę pokluczyliśmy po okolicznych wioskach, ale bez trudu dotarliśmy do celu. 

Z Ewą i jej mężem, Zbyszkiem, porozmawialiśmy oczywiście o Chorwacji, w tym o chorwackich "sikaczach" popularnych wśród polskich turystów. Mają oni bowiem ogromne doświadczenie w tej kwestii, ponieważ od dobrych kilku lat spędzają w tym kraju każde swoje wakacje. Oczywiście wymieniliśmy informacje o dzieciach i ich edukacyjnych wyborach. Ponarzekaliśmy na politykę i na to, co się złego dzieje w szkolnictwie wyższym. Nie mogło się obyć bez wymiany informacji o naszych koleżankach i kolegach z roku, tudzież z akademików, z którymi któreś z nas miało kontakt, a drugie dawno go straciło. Ponieważ tym razem kierowcą byłem ja, nie skosztowałem nawet kropli wina, jakim poczęstowali nas gospodarze. Niemniej czułem się świetnie. Pewnie znacie to uczucie, kiedy spotykasz dobrych znajomych po kilku latach, a masz poczucie, jakbyście się rozstali wczoraj. 

Z moimi koleżankami z roku :)


Spotkania z Jackiem oraz z Ewą i Zbyszkiem sprawiły, że wieczorem po raz kolejny miałem poczucie dobrze spędzonego wakacyjnego dnia. Myślę, że ważne jest to, że wspomnienia nie przytłoczyły naszych rozmów, a nawet jeśli zajęły sporą ich część, to nie miały charakteru "kombatanckiego". Nie "zamykaliśmy" i nie "podsumowywaliśmy" epok; mimo sentymentu nie wyrażaliśmy też tęsknoty do lat młodości. To chyba dobrze. Wspominanie przeszłości jest przyjemne, ale życie nią ma niewielki sens. 

Kiedy wróciliśmy do mieszkania Jarka i Heni, czyli brata Agnieszki i jego żony, nasi gospodarze byli już w domu, ponieważ właśnie wrócili z Zakopanego. Posiedzieliśmy do późna, rozmawiając o naszych wakacyjnych doświadczeniach. Jarek był m.in. pod wielkim wrażeniem obiadu w żydowskiej restauracji w Lelowie, który mu bardzo smakował. Henia był mniej zachwycona tłustym niezdrowym posiłkiem! I tak to właśnie na wakacjach bywa! Nieustanna konieczność zawierania kompromisów!

We czwartek pozwoliliśmy młodym pospać dłużej i po późnym śniadaniu wyjechaliśmy kierując się w stronę wschodniej obwodnicy Łodzi, skąd skręciliśmy w autostradę A2 na Warszawę, która łączy się płynnie z trasą szybkiego ruchu do Białegostoku z obwodnicami Marek, Wyszkowa, Ostrowi Mazowieckiej, Zambrowa i Mężenina. Kiedy sobie przypomnę podróże między Łodzią a Białymstokiem jeszcze sprzed kilku lat, nie mówiąc już o tych sprzed dwudziestu, odczuwam szczerą satysfakcję. Czas i komfort jazdy doznały jakościowego skoku, jakiego wtedy chyba nawet nie byłem sobie w stanie wyobrazić. 

Tuż przed Wyszkowem zatrzymaliśmy się na kawę, natomiast tuż przed Białymstokiem, z powodu robót drogowych przy wjeździe do miasta, postanowiliśmy zaufać nawigacji google maps i skręciliśmy na Łyski, skąd wjechaliśmy do miasta od strony Starosielc. 

Po wniesieniu bagażu do mieszkania, udaliśmy się do teściów, którzy czekali na nas z obiadem. Oczywiście opowiadaliśmy o naszym pobycie na Chorwacji i w Budapeszcie! W ten sposób dokonaliśmy podsumowania naszej chorwackiej części tegorocznych wakacji.

Przerzut do Łodzi

We wtorek (23 lipca) rano, wykorzystałem jeszcze okazję do przećwiczenia formy taiji, po czym zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w kierunku Łodzi. Nawigacja wyprowadziła nas gładko na obwodnicę Budapesztu, a następnie na autostradę w kierunku Bratysławy. 

Na granicy węgiersko-słowackiej  o mało nie przejechaliśmy punktu sprzedaży winiet (elektronicznych, tak samo jak na Węgrzech -- nie dają żadnej nalepki, tylko wprowadzają do centralnego systemu komputerowego), a to ze względu na roboty drogowe na prawym pasie, przez co przegapiliśmy zjazd. Natychmiast jednak zdaliśmy sobie sprawę z popełnionego błędu i wykonaliśmy na szczęście bezpieczny manewr wjazdu na parking tyłem przez wyjazd na autostradę. Nie tylko my popełniliśmy ten błąd. Na tym samym wyjeździe zatrzymał się samochód z rumuńską rodziną. Kobiety stały przy wozie, natomiast mężczyźni akurat spacerkiem wracali z punktu sprzedaży winiet. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie zrobimy tak, jak oni i nie zatrzymamy się u samego wylotu na autostradę, tylko dojedziemy tyłem do samego parkingu, co też Adamowi udało się bez problemu. 

Jeden z dwóch mężczyzn w budynku, do którego weszliśmy poprosił po angielsku o numer rejestracyjny samochodu i dodał coś, czego nie zrozumiałem. Zacząłem mu dyktować numer, ale on poprosił o dowód rejestracyjny. Kiedy już wprowadził dane naszego samochodu do bazy, powtórzył to, czego nie zrozumiałem, a co w moich uszach zabrzmiało jak "de Niro"! Przyznam, że przez moment poczułem się jak kompletny idiota. Na szczęście Agnieszka wykazała się przytomnością umysłu, której mnie zabrakło, i wykrzyknęła do mnie "dziesięć euro mamy zapłacić". Nie chodziło bowiem w żadnym wypadku o jednego z moich ulubionych amerykańskich aktorów, a o "ten euro". Po prostu sprawdziła się nauka mojego wykładowcy, a obecnie kolegi z pracy, Kirka Palmera, który nam, jako studentom, tłumaczył: "Jeśli zdarzy ci się pomylić w wymowie samogłoskę, np. zamiast 'th' wymówisz 'd', to jeszcze nie problem. Zostaniesz zrozumiany. Ale jeśli pomylisz samogłoskę, wtedy zmylisz swojego rozmówcę kompletnie". 

Po tym zawieszeniu, wniesieniu opłaty i skorzystaniu z toalety, stwierdziłem, że skoro i tak już stanęliśmy, to będzie dobrym pomysłem napić się kawy. Automaty stojące w urzędzie niby miały czytniki do kart, ale były nieczynne. Na szczęście Agnieszka miała nieco europejskich monet, dzięki którym w końcu kupiliśmy po kubku gorącego napoju. Adam w międzyczasie zgłodniał, a ponieważ życzenia kierowcy są w trasie święte, kupiliśmy również kanapkę dla niego.

Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz. Woleliśmy chyba świeże (no, przy autostradzie to może trochę przesada z tą świeżością) powietrze w upale od klimatyzowanego wnętrza budynku. Nie minęło pięć minut, kiedy podszedł do nas mężczyzna, z wyglądu około sześćdziesiątki, siwawy, z wąsem i spytał, czy mamy rozmienić banknot, który trzymał w ręku, ponieważ chciał coś kupić w automacie, który stał przy naszym stoliku, a który również miał nieczynny czytnik kart. Niestety Agnieszka wydała ostatnie euro w bilonie na nasze kawy i kanapkę, w związku z czym nie byliśmy w stanie pomóc człowiekowi. Pogadaliśmy trochę o tym skąd i dokąd jedziemy. Słowacki jest na tyle zbliżony do polskiego, że taka rozmowa szła nam gładko bez silenia się na próbę mówienia w języku rozmówcy. Tymczasem ten, patrząc na mnie, spytał, czy nie potrzebowałbym wiertarki. Nie do końca zrozumiałem, o co mu chodziło, ponieważ ostatnia część jego pytania zawierała coś, co odebrałem jak wiertła. Tego typu sytuacje zawsze mnie nieco krępują, ponieważ zupełnie nie jestem typem majsterkowicza, a robót wymagających wiercenia dziur nie jest znowu w roku tak dużo, żebym zaraz musiał kupować komplet wierteł. Mężczyzna otworzył opakowanie i pokazał piękną wiertarkę, faktycznie z kompletem wierteł. Spytał, ile coś takiego kosztuje w Polsce, na co ze skrępowaniem odpowiedziałem, że nie wiem, za to moja Agnieszka stwierdziła, że ponad 1000 zł. Mężczyzna chciał tę wiertarkę odsprzedać po cenie sklepowej, widniejącej na naklejce -- co w przeliczeniu na złotówki wyniosłoby ok. 300 zł. Tłumaczył, że kupił do pracy, ale dlaczego w jego firmie ta wiertarka się nie przyda, tego już nie wiem. Osobiście nie jestem pewien, czy nie widziałem w Lidlu podobnej wiertarki właśnie w cenie ok. 300 zł, ale to i tak nie miało znaczenia, ponieważ nie byliśmy zainteresowani zakupem. Kiedy potrzebuję coś wywiercić, mogę pożyczyć wiertarkę od teścia, albo od sąsiada, a ostatni raz, kiedy to zrobiłem, miał miejsce jakieś 7 lat temu, kiedy chciałem przymocować w drewnianej framudze drzwi uchwyt to zawieszania worka bokserskiego. Owszem, znam facetów, którzy, kiedy sobie kupią wiertarkę, wręcz szukają pretekstu, żeby się nią pobawić, ale ja niestety do nich nie należę. 

Pożegnawszy się z sympatycznym Słowakiem, poszliśmy na parking i pojechaliśmy dalej. Wielu znajomych radziło nam, żebyśmy ustawili nawigację na drogi niepłatne i w ten sposób uniknęli opłaty "de Niro" za słowacką winietę, ale zależało nam jednak na czasie i komforcie jazdy.  Bratysławę objechaliśmy od strony zachodniej. Zerknęliśmy na Hrad (zamek) po naszej prawej i wkrótce niewiele później przekroczyliśmy granicę z Czechami. 

Tym razem nie powtórzyliśmy błędu z granicy węgiersko-słowackiej, i zatrzymaliśmy się prawidłowo przy budce oferującej czeskie winietki. Pani, z okienka poinformowała nas, że kartą u niej zapłacić nie można i poradziła nam pojechać do najbliższej stacji benzynowej. Ta znajdowała się ładnych kilka kilometrów dalej, które przejechaliśmy "na nielegalu", ale oczywiście zatrzymaliśmy się na niej i winietki kupiliśmy. Benzynę postanowiliśmy zatankować tuż przed polską granicą, ale na tyle, żeby móc ją przekroczyć, a do pełna dotankować już po polskiej stronie. 

Z parkingu do punktu sprzedaży winietek trzeba było zrobić jakieś 200 metrów spaceru. Po drodze moją uwagę przykuł zespół prostych konstrukcji, których najważniejszym elementem były horyzontalne drążki do ćwiczeń. Jeden był tylko wertykalny, gdyby ktoś chciał potrenować pole dance, albo zrobić ćwiczenie zwane flagą. Pomyślałem sobie, że to fantastyczna sprawa, ponieważ zgodnie z zapewnieniami grupy Barstarzzz, jaką od czasu do czasu odwiedzam an YouTube, drążek i twarde podłoże to praktycznie wszystko, co jest potrzebne do przećwiczenia wszystkich grup mięśni. 
Podciąganie należy do sztuk, które z trudem przychodzi nawet niejednemu bywalcowi siłowni, który z łatwością przerzuca ciężary, ale da się wyćwiczyć. Ponieważ sam nauczyłem się podciągać dopiero w wieku 53 lat -- prawdopodobnie wcześniej byłem po prostu zbyt ciężki -- i jeszcze nie osiągnąłem w tej dziedzinie tego, co bym chciał, jestem entuzjastą tego typu ćwiczeń. Niestety, znalezienie drążka nadającego się do podciągania nie jest takie łatwe, zwłaszcza, że znikają też zwykłe trzepaki do dywanów. W Podace i w Budapeszcie nie mogłem podciągania poćwiczyć, więc po ponadtygodniowej przerwie, nie poszło mi na tym parkingu rewelacyjnie, ale przynajmniej kilka razy się podciągnąłem. Bardzo mi się podobają te, tak modne teraz w Polsce, siłownie (osobiście nazywam je "siłowienki") na świeżym powietrzu, czyli zestawy przyrządów na osiedlach, w parkach i publicznych placach, ale te różnią się między sobią liczbą przyrządów oraz ich jakością. Nie wszystkie mają uchwyty do podciągania, a inne urządzenia często nie stanowią wystarczającego wyzwania dla kogoś, kto chce dać porządny bodziec mięśniom. Dlatego ten zestaw prostych konstrukcji z zestawem drążków na czeskiej stacji benzynowej wywołał we mnie szczery entuzjazm. Myślę, że urządzenie podobnych miejsc dla pasjonatów kalisteniki byłoby albo dobrą alternatywą dla chyba droższych przyrządów "siłowienek", albo bardzo sensownym ich uzupełnieniem.

System konstrukcji z drążkami do ćwiczeń przy czeskiej stacji benzynowej

Jazda po autostradzie nie należy do specjalnie zajmujących, a przejechanie (po raz kolejny) przez Sławków, czyli pole bitwy pod Austerlitz, jakąś większą atrakcją również nie jest, ponieważ gdyby nie napis, niczym się owe pola nie różnią od innych. Już koło Ostrawy straciliśmy okazję do narzekania na nudę, ponieważ z powodu wypadku na autostradzie musieliśmy z niej zjechać i snuć się w sznurze wolno posuwających się pojazdów po wąskich lokalnych szosach, przejeżdżając przez malownicze i przytulne czeskie wsie, by po kilkunastu kilometrach móc na nią wrócić. Zaobserwowaliśmy przy tym zjawisko w naszej własnej kii ceed, które nas niezmiernie rozśmieszyło. Mianowicie na autostradzie wskaźnik kilometrów, jakie potencjalnie mogliśmy przejechać na pozostałej w baku benzynie pokazywał 75. Po zjechaniu, ta liczba zaczęła... rosnąć! Co kilometr, okazywało się, że możemy jeszcze na tej samej zawartości paliwa przejechać 76, 77, 78 itd. kilometrów. Dopiero po przekroczeniu 80, ich liczba zaczęła opadać.

Zgodnie z założeniem, zatrzymaliśmy się dosłownie na kilka minut tuż przed polską granicą w celu zatankowania takiej ilości benzyny, która by nam pozwoliła na dotarcie do stacji benzynowej już po naszej stronie. 

W Polsce roboty na autostradach zmusiły nam do zmiany trasy wyznaczonej przez naszego tom-toma i skręcenia na tzw. "gierkówkę". Okazało się, że wskaźnik paliwa zaczął mrugać dopiero tuż przed Częstochową, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w okolicach Siewierza i tam nie tylko uzupełniliśmy zapas paliwa, ale również zjedliśmy bardzo dobry obiad. Ponieważ zatęskniłem za czym rodzimym, ale lokalnym zarazem, zamówiłem roladę z pieczarkami (rolada na Śląsku to zraz zawijany) z kluskami śląskimi i... ha! nareszcie!... zestawem surówek! O, jakże mi to smakowało! Po prostu długoletnie przyzwyczajenie, które staje się wszak drugą naturą, sprawia, że bez sałatki lub surówki reszta drugiego dania jakoś "nie idzie". Teraz czułem, że jestem u siebie! Na moment znowu przestałem myśleć, że to "u siebie", jak pokazały sobotnie wydarzenia w Białymstoku, może przybrać również bardzo nieciekawe oblicze. 

W drodze do Łodzi Agnieszka rozmawiała ze swoją bratanicą, Elą, która miała nam otworzyć drzwi do mieszkania swoich rodziców, w którym mieliśmy zanocować. Szwagra i bratowej nie było jeszcze w domu, ponieważ ze swojego wyjazdu wakacyjnego wracali dopiero dnia następnego. Po rozmowie moja żona wyraziła lekkie zdziwienie, że Ela wspomniała, że fajnie, że jedziemy, i że zaraz napijemy się kawki. Wzięło się ono z tego, że ani Agnieszki brat, ani jego żona, kawy nie piją, a Ela chyba nie proponuje nam typowej plujki, a więc kawy po polsku, często mylnie nazywanej "po turecku". 

Kiedy dojechaliśmy na miejsce i dostaliśmy się na klatkę schodową, zastaliśmy zamknięte drzwi do mieszkania szwagrostwa. Wtedy Agnieszka zdecydowała się jeszcze raz zadzwonić do bratanicy. Okazało się, że Ela czekała na nas u siebie w domu, a na kawę zapraszała, ponieważ ona akurat posiada nowy ekspres do kawy! Piętnaście minut później podjechała do nas i wpuściła nas do mieszkania swoich rodziców. 

O tej niewielkiej przygodzie, spowodowanej nieporozumieniem, piszę między innymi z tego względu, że można się tutaj pokusić o pewne wnioski ogólne. Otóż osobiście uważam, że jeżeli istnieje możliwość błędu w komunikacji, lepiej zadzwonić kilka razy i się upewnić, czy się nawzajem rozumiemy. Moja żona natomiast uważa, że nie ma sensu zawracać komuś głowy  zbędnymi telefonami, skoro "wszystko jest już ustalone". Ta wzmianka o zaproszeniu na kawę podczas rozmowy telefonicznej tuż po przekroczeniu polskiej granicy powinna być sygnałem do ponownego telefonu w celu upewnienia się, co do miejsca spotkania. Ponieważ jednak wyszliśmy z założenia, że nasze ustalenia ze szwagrem poczynione przy wyjeździe z Polski są wystarczająco precyzyjne, myśleliśmy, że pomyłka jest wykluczona. Czasami więc warto być irytującym natrętem.
Płynne pamiątki: bośniacka i chorwackie wody mineralne, chorwacka (sięgająca czasów Jugosławii) cockta i czeska/słowacka kofola

Następnego dnia czekało nas w Łodzi załatwianie spraw od samego rana, związanych z rekrutacją na studia naszej córki. Okazało się bowiem, że priorytetowy list polecony z jej dokumentami nie dotarł do dziekanatu Wydziału Filozoficzno-Historycznego w Łodzi. Ponieważ przez telefon uzgodniliśmy, że te papiery możemy jednak dostarczyć do czwartku, zdecydowaliśmy się pojechać rano na Politechnikę Łódzką, gdzie Joanna wysłała wcześniej odpis matury (na Politechnice wysyła się papiery przed wynikami rekrutacji, a na Uniwersytecie po wynikach rekrutacji, tyle że na UŁ wyniki są wcześniej, a na PŁ miały się pojawić we czwartek po 16.00) i z tym odpisem szybko pojechać do dziekanatu uniwersyteckiego. Nie można więc powiedzieć, że zasypialiśmy snem spokojnym. Na szczęście zmęczenie w tym przypadku okazało się zbawienne i nie mieliśmy problemów z zaśnięciem.



sobota, 27 lipca 2019

Budapeszt

Jak już pisałem, w Budapeszcie czuję się, jak w domu, choć może nie zawsze w pozytywnym znaczeniu tego zwrotu. Swojskość tworzy dość zaniedbane otoczenie, budynki proszące o więcej tynku i farby, oraz ludzie, którzy wg mnie bardzo przypominają Polaków -- podobne typy urody, podobne styl ubierania (nie czarujmy się -- dość nijaki). Ale z drugiej strony brak szoku kulturowego, czy natykanie się na rzeczy, których się człowiek spodziewa, ma swoje zalety. 

Jednym z pozytywnych punktów naszego pensjonatu był parking i trawnik, a więc stosunkowo spory kawałek płaskiego terenu, na którym wreszcie mogłem poćwiczyć taiji, zgodnie z tym, co sobie obiecywałem przed wyjazdem. W Podace teren był nierówny, spadał w kierunku morza, a plaża kamienista i też pochyła. Na szczęście można było popływać. Teraz natomiast mogłem spokojnie wykonać długą formę wg przekazu YMAA, co wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój. Pozwoliło nawet nie myśleć o nieszczęsnych wydarzeniach w Białymstoku, na temat których poprzedniego dnia dyskutowałem ze znajomymi na FB podczas naszej długiej podróży.






Po śniadaniu, zgodnie z podjętą decyzją, ruszyliśmy do Term Szechenyiego (Széchenyi fürdő). W automacie kupiliśmy cztery całodniowe bilety na komunikację miejską. Po trzech przystankach autobusem zastępczym M3, wsiedliśmy do pociągu metra, by po ośmiu przystankach przesiąść się na żółtą linię, która dowiozła nas pod samą secesyjną łaźnię. Jadąc, zobaczyliśmy znowu te urocze stacyjki w stylu retro, jakimi nas zachwyciło budapesztańskie metro trzy lata temu. Po raz kolejny zachwycił nas również gmach samych term, secesyjny, zaprojektowany przez Győző Cziglera. Jego najstarsza część została wzniesiona w 1881 r., natomiast uroczyste otwarcie nastąpiło po jego rozbudowie, w 1913 r. Trzy lata temu w odwiedzeniu term przeszkodził nam deszcz. Tym razem mieliśmy słoneczną, upalną pogodę.

Stanęliśmy w kolejce do kas, ale na szczęście przesuwała się dość szybko, więc po dziesięciu minutach mieliśmy już wykupiony wstęp do basenów. Nasze bilety nie obejmowały żadnych dodatkowych atrakcji (np. wycieczka z przewodnikiem po całym obiekcie), ani akcesoriów (np. szlafrok i ręcznik; ręczniki wzięliśmy swoje), więc wg cennika powinniśmy zapłacić 5700 forintów od osoby, ale okazało się, że zapłaciliśmy mniej, bo 5500. Nie wiem do tej pory, czy przypadkiem skorzystaliśmy z jakiejś promocji, albo happy hours, czy po prostu tej podstawowej ceny nie umieszczono na liście. 

Początkowo trudno było znaleźć wolną szafkę, ale po wejściu po drewnianych schodach na wyższy poziom przebieralni znaleźliśmy taką, a ponieważ z powodu upału nie mieliśmy zbyt wielu okryć do przechowania, cała nasza czwórka zmieściła tam swoje ubrania. 

Pierwsza rzecz, jaka nas uderzyła po wejściu do części z basenami, był niezbyt przyjemny zapach spowodowany siarką, do którego jednak wkrótce się przyzwyczailiśmy. Staraliśmy się wejść do każdego z basenów o bardzo zróżnicowanej temperaturze przynajmniej na kilka minut. Najpierw jednak wyszliśmy na zewnątrz, gdzie na zajętych od rana leżakach, oraz na ręcznikach rozłożonych wprost na betonie wokół basenów wylegiwały się nieprzebrane tłumy amatorów kąpieli termalnych. Ludzie byli zajęci bądź to rozmową z osobami towarzyszącymi, czytaniem książek, albo po prostu wystawianiem ciała na działanie promieni słonecznych. My weszliśmy od razu do gorącego dużego zbiornika w którym brodził już spory tłum. Temperatura wody była z pewnością wysoka (nie wczytywałem się w tablice informacyjne, które podawały ciepłotę w poszczególnych basenach), bo nie tylko odczułem, że wejście do wody nie złagodziło efektu upalnego dnia (było wówczas ok. 30 stopni), a wręcz przeciwnie, zrobiło mi się jeszcze bardziej ciepło, ale w dodatku zaczęła mnie szczypać skóra w miejscach, gdzie chwyciło ją słońce jeszcze na plaży w Podace. Przenieśliśmy się więc do drugiego basenu zewnętrznego, pełnego rozmaitych efektów masujących i biczy wodnych, tudzież z "karuzelą", w której puszczano prąd wodny unoszący dookoła wnętrza specjalnie w tym celu zbudowanego kręgu. 

Ku mojemu zdziwieniu, basen do pływania (wymiary olimpijskie) był praktycznie pusty. Korzystało z niego nie więcej niż 8-10 osób, co przy jego wielkości dawało im pełen komfort i swobodę ruchów bez ryzyka zderzenia się z innymi pływakami. Udaliśmy się jednak do środka, gdzie zanurzaliśmy się w kolejnych zbiornikach. W pewnym momencie nasze latorośle nas wyprzedziły, a kiedy je znaleźliśmy, Joanna siedziała sobie na kamiennej ławie kolejnego basenu zanurzona po szyję w wodzie. Adam jeszcze nie wszedł do wody, ale zaczął mnie gorąco zachęcać, żebym dołączył do córki na owej ławie. Wietrzyłem jakiś podstęp, ale i tak przecież chciałem do tego basenu wejść. Po pierwszym kontakcie stopy z zawartością tego zbiornika, już wiedziałem, na czym polegał dowcip. Woda była po prostu niesamowicie zimna. Być może obiektywnie nie była jakaś lodowata, ale po wszystkich tych ciepłych basenach, takie właśnie robiła wrażenia. Oczywiście trzeba było odegrać twardziela i wejść, co też zrobiłem. Natomiast zaraz za mną pewnym krokiem do zimnej wody wszedł bardzo, ale to bardzo, tęgi jegomość i zanurzył się razem z głową. I tak jednak największy podziw wzbudziła we mnie własna córka, która przez cały ten czas po prostu sobie w tej zimnej wodzie siedziała uśmiechając się radośnie. Pamiętałem, że jest odporna na zimno, ponieważ kiedy była jeszcze w przedszkolu pojechaliśmy na wakacje nad Bałtyk, wyjątkowo zimny (nawet jak na siebie) tamtego roku, kiedy to przez kilka dni nikt z nas nie odważył się wejść do wody, bo stopy cierpły nie tylko przy pierwszym kontakcie, ale również przy dłuższej próbie ich oswojenia z zimnem, a moje młodsze dziecko spędzało w niej całe długie godziny naszego bałtyckiego plażowania. Joanna teraz potwierdziła tylko swoją zdolność adaptacji do zimnej temperatury wody. 

Weszliśmy do basenu z czymś, co wyglądało jak hantle, ale bardzo lekkimi. Rzekłbym, o wadze wręcz ujemnej. Moja żona uświadomiła mi, że są to  przyrządy do aqua aerobiku, których używa się w wodzie, a nie nad nią. Agnieszka ma spore doświadczenie w tego typu ćwiczeniach, ponieważ swego czasu regularnie uczęszczała na takie zajęcia w Białymstoku. Pobawiłem się, podobnie jak kilkoro innych ludzi, tymi "hantlami", po czym dostrzegłem na brzegu panią, która zaczęła po węgiersku wydawać instrukcje i pokazywać ruchy z przyrządami. Wyszedłem czym prędzej z tego basenu, ponieważ pomyślałem, że odbywają się właśnie regularne zajęcia, które ich uczestnicy wykupili za osobną opłatą. Przenieśliśmy się ciepłego sąsiedniego basenu, skąd jednak dostrzegłem, że do ćwiczeń aqua aerobiku przyłączają się rozmaici przypadkowi przechodnie. Ponieważ chciałem spróbować, również dołączyłem. Okazało się, że utrzymanie takiego hantla pod zgiętym kolanem i wykonywanie wymachów nogą w różnych kierunkach i na różnych płaszczyznach wcale nie jest takie łatwe. Trening był stosunkowo krótki, a na dodatek ja doszedłem w jego ostatnich minutach, bo wkrótce instruktorka podziękowała grupie i zaprosiła chętnych na następny trening, tym razem z czymś, co Agnieszka nazwała "makaronem". Nie przedłużałem jednak swojego pobytu w tym sympatycznym basenie, bo przecież trzeba było odwiedzić również inne. 

Po krótkich kąpielach w kilku kolejnych basenikach, wróciliśmy na zewnątrz, gdzie kusiło nas, żeby skorzystać z basenu pływackiego. Kiedy myśleliśmy o naszych białostockich basenach, gdzie na jednym torze tłoczy się czasami po kilkanaście osób wchodząc sobie dosłownie na głowę, tym bardziej mieliśmy ochotę popływać w tak komfortowych warunkach. Problem polegał jednak na tym, że żeby skorzystać z basenu olimpijskiego, trzeba było mieć czepek. Co jakiś czas przekonywali się o tym różni ludzie, których od wejścia do wody powstrzymywał nagły a przeszywający dźwięk gwizdka ratownika. Ratownicy krzyczeli po węgiersku, a towarzystwo na basenie było naprawdę międzynarodowe, ale każdy rozumiał gest ratownika pokazującego głowę. 

Ponieważ nasza determinacja rosła, podszedłem do jednego z ratowników i po angielsku spytałem, gdzie mogę kupić czepek. Młody mężczyzna, którego oderwałem od rozmowy z kolegą, zrobił wrażenie, jakby sobie musiał uświadomić, o co go pytam, a następnie ułożyć sobie odpowiedź po angielsku, ale po tym krótkim wahaniu wskazał palcem na skrzydło przeciwne do tego, z którego korzystaliśmy uprzednio i udzielił mi lakonicznej wskazówki: "Downstairs!" Jak widać, żeby się porozumieć, inteligentni ludzie nie potrzebują zbyt wielu słów. Dwie minuty później trafiliśmy do podziemnego korytarza z wnęką oddzieloną od przejścia ladą, za którą stała pani sprzedającą m.in. czepki pływackie. Dowiedziawszy się o cenę, moja żona wróciła do głównego budynku, by z naszej szafki wziąć kartę płatniczą. W międzyczasie sam udałem się do jeszcze innego basenu, a kiedy wróciłem nad ten do pływania, dokonywała już dystrybucji zakupionych czepków. Tzn. moje dzieci miały już na głowach identyczne brązowe, a mnie przypadł w udziale... morelowy. Wyjaśniono mi, że Agnieszka zakupiła trzy ostatnie czepki, w tym ten, który dla mnie pozostaje różowy. Ponieważ Joanna go nie chciała, przypadł w udziale mnie. No cóż, jestem zwolennikiem przełamywania stereotypów, ale gdzieś tam tkwi we mnie stary konserwatysta, który nadal hołduje starym podziałom na to co jest dla chłopaków i co dla dziewczynek. Pomyślałem jednak, że nie ma się co wygłupiać, tylko trzeba pływać. Znajomi potem żartowali, że w Białymstoku pewnie dostałbym omłot od homofobicznych bandziorów z powodu tego czepka. Tym bardziej więc nie żałuję, że go przywdziałem! Na pohybel stereotypom i ciemnym typom! 

Pływało się fantastycznie! Oczywiście przy swoich nikłych umiejętnościach, przemierzałem metry długiego basenu tylko żabką, ale moje dzieci po raz kolejny dały popis sztuki pływania, stosując wszystkie możliwe style i robiąc to z doskonałą techniką. Po raz kolejny poczułem z nich dumę, i po raz kolejny też zawstydziłem się swojej postawy sprzed dobrych kilkunastu lat, kiedy bardzo mi się nie chciało ruszać z domu i zawieźć dzieci na zajęcia z pływania. Oczywiście zawsze w końcu to robiłem i nigdy nie żałowałem, bo zajęcia prowadzone przez pana Lecha Grodzkiego (w przypadku Adama), czy pani Małgorzaty Grodzkiej (w przypadku Joanny) to był przykład wzorowej metodyki nauczania i fantastycznego podejścia do dzieci! Do sportu jakoś moich dzieci nigdy nie ciągnęło, ale technikę pływania cały czas mają świetną. 

Po wysiłku fizycznym weszliśmy jeszcze raz się zrelaksować do gorącego basenu, w którego części dostrzegliśmy starszych panów grających w szachy. Na marmurowej półce rozkłożyli szachownice (były dwie pary graczy) i stojąc po piersi w wodzie rozgrywali szybkie partie. Adam i ja zaczęliśmy kibicować jednej z rozgrywek. Właściciel kompletu szachów grał pewnie i prawie bez zastanowienia, ale też w szybkim tempie gromił zmieniających się przeciwników. Syn próbował mnie namówić, żebym też spróbował z tym panem, bo w pewnym momencie stał sam jakby w oczekiwaniu na godnego przeciwnika. Doszedłem jednak do wniosku, że moje umiejętności szachowe dadzą się porównać do pływackich, więc z rozgrywki z basenowym mistrzem zrezygnowałem.






Była już prawie 16.00, i wszyscy zaczęliśmy odczuwać głód. Wszyscy zgodziliśmy się na to, żeby pójść na obiad do restauracji w pobliżu naszej kwatery, a następnie uzupełnić nasze zapasy suchego prowiantu w TESCO w pobliskim centrum handlowym.


Bujdosó Székely (pełna nazwa to:Vendéglő a Bújdosó Székelyhez)   znajduje się na rogu ulic Józefa Bema i Ervina Szabo. Wejście jest od przy tej drugiej ulicy. Już poprzedniego dnia podczas wieczornego spaceru przyciągnęły mnie zdjęcia tradycyjnych węgierskich potraw na dużych tablicach przy bramie na samym rogu (ciekawa sprawa, w Street View w googlowskich mapach nie ma tej dodatkowej, zresztą i tak zamkniętej, bramy. Widocznie restauracja uległa rozbudowie od czasu ostatniej aktualizacji).

Karta zawierała kilka zup, w tym gyulas, ale tylko Adam zamówił jedną z nich -- fasolową z mięsem. Następnie wzięliśmy potrawki, które w Polsce zostałyby pewnie nazwane właśnie gulaszami. Zresztą sami możecie sobie przejrzeć menu: http://bujdososzekelyvendeglo.hu/tortenet/index.html

Żona i córka poprosiły o paprykarz z kurczaka z kluseczkami, syn o paprykarz z jagnięciny z polentą i serem, ja zaś o pörkölt z wołowiny w czerwonym winie z kluseczkami. Joanna zamówiła sobie dodatkowo sałatkę coleslaw, natomiast ja żałowałem, że tego nie zrobiłem, ponieważ jestem przyzwyczajony do sałatek i surówek jedzonych razem z drugim daniem. Mając doświadczenie z Czech, Słowacji, Austrii i samych Węgier, powinienem wiedzieć, że w tych krajach nie serwują niczego w rodzaju "side salad", a najwyżej garni w postaci pomidorka czy plasterka ogórka lub listka sałaty. Już w Mostarze, ale też w miastach Chorwacji, pomyślałem, że wielki lament nad niezdrową dietą Polaków, która opiera się rzekomo tylko na mięsie, jest mocno przesadzony. Pamiętam, że już kilkanaście lat temu, w którymś z telewizyjnych programów o charakterze rozrywkowo-edukacyjnym, w którym dwie ekipy celebrytów (dlaczego ludzie lubią oglądać, jak bawią się celebryci -- to swoją drogą ciekawa sprawa) odpowiadały na różne pytania związane z Polską. Jedno z nich dotyczyło jedzenia sałatek i surówek do posiłków. Ekipa odpowiadająca zgodnie stwierdziła, że Polacy jedzą ich mało, bo wolą mięcho. Poprawna odpowiedź okazała się zupełnie inna. W Polsce jada się, o ile dobrze pamiętam, najwięcej surowych warzyw do obiadu w Europie! Dlatego dość dotkliwie odczuwam brak "surowizny" do drugiego dania. Mimo to, obiad był naprawdę smaczny. Żona i syn dali mi spróbować swoich dań, które, podobnie jak moje, były rewelacyjne. Bardzo pikantne, a równocześnie na jakiejś dziwnej zasadzie, delikatne i kruche. Po raz pierwszy w życiu spróbowałem też polenty, której smak jednak nie przypadł mi do gustu. Moje kluseczki były lepsze.



Zupa z wędzonej fasoli z mięsem

Tak, w zupie było mięso

Pörkölt z wołowiny w czerwonym winie

Paprykarz z kurczaka

Paprykarz z jagnięciny z polentą

Tego wejścia (zamkniętego zresztą) nie ma jeszcze na Street View w mapach Google


Po sycącym i niezwykle smacznym obiedzie, nasze latorośle udały się wprost na kwaterę, ponieważ wyszliśmy z założenia, że w ten sposób nie będziemy się spierać o dostęp do łazienek przed popołudniowym wyjściem nad Dunaj. W tym czasie sami poszliśmy na drugą stronę ulicy do TESCO, gdzie kupiliśmy pieczywo i inne produkty żywnościowe. Kiedy wróciliśmy z zakupami na kwaterę, odkryliśmy, że dzieci z łazienki jeszcze nie skorzystały, ponieważ postanowiły najpierw odpocząć. Być może mielibyśmy do nich pretensje z powodu tego braku zdyscyplinowania, ale pozbawiliśmy się do nich moralnego prawa, kiedy sami położyliśmy się "dosłownie na minutkę" i zasnęliśmy.

Sjesta bardzo dobrze nam zrobiła, ponieważ po niej pełni energii poszliśmy pod prysznic i przebrali do wyjścia. W międzyczasie zauważyliśmy, że zniknął samochód z belgijską rejestracją, który stał na naszym parkingu jeszcze rano. Doszedłem do wniosku, że Jade Panzió prawdopodobnie służy do krótkich pobytów nie przekraczających dwóch nocy.

Znanymi sobie już ulicami doszliśmy do zastępczych autobusów, których rząd ustawił się przy krawężniku. Na kilku z nich zamiast nazwy M3 wyświetlała się informacja, że ten pojazd jest chwilowo nieczynny, ale mimo to, zauważyliśmy, że do jednego z takich "nieczynnych" wsiadają pasażerowie, w tym kierowcy innych autobusów, którzy akurat skończyli pracę. Wsiedliśmy też i my. Nie miałem możliwości sprawdzenia, czy zażywna pani, która kierowała naszym autobusem zmieniła informację nad przednią szybą na "M3", ale bez problemu dojechaliśmy do najbliższej czynnej stacji. Tym razem jedna linia metra wystarczyła, żeby nas zawieźć w okolice kościoła św. Stefana, skąd ruszyliśmy nad Dunaj.

Obiecaliśmy sobie, że tym razem wejdziemy na wzgórze Gelerta, co nam się nie udało trzy lata temu, ale i tym razem tego nie zrobiliśmy. Prawdopodobnie łaźnie Szechenyiego wyciągnęły ze mnie zbyt dużo energii, ponieważ namówiłem rodzinę do rezygnacji z wieczornego wdrapywania się na wzgórze będące jednym ze znaków rozpoznawczych Budapesztu. Mostem Elżbiety dotarliśmy pod sam pomnik św. Gelerta, a następnie zeszliśmy po prawej stronie mostu udając się bulwarem po drugiej stronie Dunaju w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze wsiedliśmy do tramwaju i podjechaliśmy dwa przystanki, czyli już za tenże most. Już kiedy dochodziliśmy do Mostu Elżbiety zapadł zmrok, więc teraz mieliśmy bajeczny widok na oświetloną pesztańską część miasta. Podeszliśmy bliżej budynku Parlamentu, który z perspektywy Budy wygląda zjawiskowo, ponieważ jego rzęsista iluminacja odbija się w wodach Dunaju.


















Od rana mieliśmy ochotę na kawę, ale, jak już pisałem, na kwaterze nie mieliśmy możliwości jej zaparzenia, natomiast w mieście jakoś się nie złożyło. Po obiedzie byliśmy tak objedzeni, że stwierdziliśmy, że kawy już nie zmieścimy. Kiedy wysiedliśmy z metra po drodze minęliśmy dwa Starbucksy, ale przecież nie po to się przyjeżdża na Węgry, żeby pić drogą kawę z sieciówki. W ten sposób cały dzień nam upłynął bez czarnego napoju, aż do momentu, kiedy podjąłem decyzję, żeby usiąść w niewielkiej i niepozornej knajpce -- jednej z bardzo nielicznych przy budzińskim bulwarze -- o nazwie Castrum Caffe & Bar. Jeśli chodzi bowiem o kawiarnie i restauracje, te skoncentrowały się po stronie przeciwnej.

Posiedzieliśmy więc nieco w ten ciepły wieczór nad filiżankami z kawą, po czym skierowaliśmy się w kierunku Mostu Łańcuchowego w celu powrotu do Pesztu. Widoki z obu mostów, którymi szliśmy tego wieczoru, są naprawdę magiczne!




Po wschodniej stronie Dunaju szukaliśmy jakiejś knajpki, gdzie moglibyśmy wypić po drinku -- ten plan mieliśmy jeszcze zanim w ogóle wyjechaliśmy z Białegostoku! Po rezygnacji z lokali znajdujących się na łodziach, przeszliśmy przez jezdnię i weszliśmy na bulwar, gdzie jedna restauracja przechodziła w drugą. Zobaczywszy we jednej z nich (Jerney Italian Bistro), oferującej kuchnię włoską, kartę napojów, postanowiliśmy się tam zatrzymać. Mimo, że, jak było widać, cieszyła się dużą popularnością, o czym świadczyła liczba osób przy stolikach oświetlonych świecami w pojemnikach z wodą, bez trudu znaleźliśmy stolik dla czworga. Każdy zamówił innego drinka. Ja wziąłem cosmopolitan, który bardzo mi smakował. Porozmawialiśmy nieco o sytuacji w Polsce, ale też powspominaliśmy nasze poprzednie wspólne podróże. Kiedy zapłaciliśmy i opuściliśmy restaurację, było już za późno, żeby jechać metrem, które wg informacji z internetu zamknięto pół godziny wcześniej. Na dodatek, żeby dotrzeć na jakikolwiek przystanek, musieliśmy się przedrzeć przez labirynt prowizorycznych ogrodzeń, ponieważ ta piękna, reprezentacyjna część Pesztu jest obecnie bardzo rozkopana. W końcu dotarliśmy na przystanek nocnego autobusu, gdzie znaleźliśmy się w całkiem sporym tłumie amatorów nocnego podróżowania. Na szczęście autobusy przyjeżdżały zgodnie z zapowiedziami ze świetlnej tablicy, więc ludzi systematycznie ubywało, zaś w końcu i my doczekaliśmy się swojego. Po przejechaniu kilkunastu przystanków znaleźliśmy się z innej strony naszego pensjonatu, ale droga z przystanku była chyba nawet krótsza niż na znaną nam już stację metra.



Wypiliśmy z Agnieszką herbatę przy stoliku na patio, co jakiś czas wykonując zabawne ruchy machania ręką, ponieważ przy bezruchu od razu gasło światło, pogrążając całe podwórko w gęstej ciemności. Mieliśmy to wspaniałe uczucie, że oto przeżyliśmy piękny wakacyjny dzień!