Jak już pisałem, w Budapeszcie czuję się, jak w domu, choć może nie zawsze w pozytywnym znaczeniu tego zwrotu. Swojskość tworzy dość zaniedbane otoczenie, budynki proszące o więcej tynku i farby, oraz ludzie, którzy wg mnie bardzo przypominają Polaków -- podobne typy urody, podobne styl ubierania (nie czarujmy się -- dość nijaki). Ale z drugiej strony brak szoku kulturowego, czy natykanie się na rzeczy, których się człowiek spodziewa, ma swoje zalety.
Jednym z pozytywnych punktów naszego pensjonatu był parking i trawnik, a więc stosunkowo spory kawałek płaskiego terenu, na którym wreszcie mogłem poćwiczyć taiji, zgodnie z tym, co sobie obiecywałem przed wyjazdem. W Podace teren był nierówny, spadał w kierunku morza, a plaża kamienista i też pochyła. Na szczęście można było popływać. Teraz natomiast mogłem spokojnie wykonać długą formę wg przekazu YMAA, co wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój. Pozwoliło nawet nie myśleć o nieszczęsnych wydarzeniach w Białymstoku, na temat których poprzedniego dnia dyskutowałem ze znajomymi na FB podczas naszej długiej podróży.
Po śniadaniu, zgodnie z podjętą decyzją, ruszyliśmy do Term Szechenyiego (Széchenyi fürdő). W automacie kupiliśmy cztery całodniowe bilety na komunikację miejską. Po trzech przystankach autobusem zastępczym M3, wsiedliśmy do pociągu metra, by po ośmiu przystankach przesiąść się na żółtą linię, która dowiozła nas pod samą secesyjną łaźnię. Jadąc, zobaczyliśmy znowu te urocze stacyjki w stylu retro, jakimi nas zachwyciło budapesztańskie metro trzy lata temu. Po raz kolejny zachwycił nas również gmach samych term, secesyjny, zaprojektowany przez Győző Cziglera. Jego najstarsza część została wzniesiona w 1881 r., natomiast uroczyste otwarcie nastąpiło po jego rozbudowie, w 1913 r. Trzy lata temu w odwiedzeniu term przeszkodził nam deszcz. Tym razem mieliśmy słoneczną, upalną pogodę.
Stanęliśmy w kolejce do kas, ale na szczęście przesuwała się dość szybko, więc po dziesięciu minutach mieliśmy już wykupiony wstęp do basenów. Nasze bilety nie obejmowały żadnych dodatkowych atrakcji (np. wycieczka z przewodnikiem po całym obiekcie), ani akcesoriów (np. szlafrok i ręcznik; ręczniki wzięliśmy swoje), więc wg cennika powinniśmy zapłacić 5700 forintów od osoby, ale okazało się, że zapłaciliśmy mniej, bo 5500. Nie wiem do tej pory, czy przypadkiem skorzystaliśmy z jakiejś promocji, albo happy hours, czy po prostu tej podstawowej ceny nie umieszczono na liście.
Początkowo trudno było znaleźć wolną szafkę, ale po wejściu po drewnianych schodach na wyższy poziom przebieralni znaleźliśmy taką, a ponieważ z powodu upału nie mieliśmy zbyt wielu okryć do przechowania, cała nasza czwórka zmieściła tam swoje ubrania.
Pierwsza rzecz, jaka nas uderzyła po wejściu do części z basenami, był niezbyt przyjemny zapach spowodowany siarką, do którego jednak wkrótce się przyzwyczailiśmy. Staraliśmy się wejść do każdego z basenów o bardzo zróżnicowanej temperaturze przynajmniej na kilka minut. Najpierw jednak wyszliśmy na zewnątrz, gdzie na zajętych od rana leżakach, oraz na ręcznikach rozłożonych wprost na betonie wokół basenów wylegiwały się nieprzebrane tłumy amatorów kąpieli termalnych. Ludzie byli zajęci bądź to rozmową z osobami towarzyszącymi, czytaniem książek, albo po prostu wystawianiem ciała na działanie promieni słonecznych. My weszliśmy od razu do gorącego dużego zbiornika w którym brodził już spory tłum. Temperatura wody była z pewnością wysoka (nie wczytywałem się w tablice informacyjne, które podawały ciepłotę w poszczególnych basenach), bo nie tylko odczułem, że wejście do wody nie złagodziło efektu upalnego dnia (było wówczas ok. 30 stopni), a wręcz przeciwnie, zrobiło mi się jeszcze bardziej ciepło, ale w dodatku zaczęła mnie szczypać skóra w miejscach, gdzie chwyciło ją słońce jeszcze na plaży w Podace. Przenieśliśmy się więc do drugiego basenu zewnętrznego, pełnego rozmaitych efektów masujących i biczy wodnych, tudzież z "karuzelą", w której puszczano prąd wodny unoszący dookoła wnętrza specjalnie w tym celu zbudowanego kręgu.
Ku mojemu zdziwieniu, basen do pływania (wymiary olimpijskie) był praktycznie pusty. Korzystało z niego nie więcej niż 8-10 osób, co przy jego wielkości dawało im pełen komfort i swobodę ruchów bez ryzyka zderzenia się z innymi pływakami. Udaliśmy się jednak do środka, gdzie zanurzaliśmy się w kolejnych zbiornikach. W pewnym momencie nasze latorośle nas wyprzedziły, a kiedy je znaleźliśmy, Joanna siedziała sobie na kamiennej ławie kolejnego basenu zanurzona po szyję w wodzie. Adam jeszcze nie wszedł do wody, ale zaczął mnie gorąco zachęcać, żebym dołączył do córki na owej ławie. Wietrzyłem jakiś podstęp, ale i tak przecież chciałem do tego basenu wejść. Po pierwszym kontakcie stopy z zawartością tego zbiornika, już wiedziałem, na czym polegał dowcip. Woda była po prostu niesamowicie zimna. Być może obiektywnie nie była jakaś lodowata, ale po wszystkich tych ciepłych basenach, takie właśnie robiła wrażenia. Oczywiście trzeba było odegrać twardziela i wejść, co też zrobiłem. Natomiast zaraz za mną pewnym krokiem do zimnej wody wszedł bardzo, ale to bardzo, tęgi jegomość i zanurzył się razem z głową. I tak jednak największy podziw wzbudziła we mnie własna córka, która przez cały ten czas po prostu sobie w tej zimnej wodzie siedziała uśmiechając się radośnie. Pamiętałem, że jest odporna na zimno, ponieważ kiedy była jeszcze w przedszkolu pojechaliśmy na wakacje nad Bałtyk, wyjątkowo zimny (nawet jak na siebie) tamtego roku, kiedy to przez kilka dni nikt z nas nie odważył się wejść do wody, bo stopy cierpły nie tylko przy pierwszym kontakcie, ale również przy dłuższej próbie ich oswojenia z zimnem, a moje młodsze dziecko spędzało w niej całe długie godziny naszego bałtyckiego plażowania. Joanna teraz potwierdziła tylko swoją zdolność adaptacji do zimnej temperatury wody.
Weszliśmy do basenu z czymś, co wyglądało jak hantle, ale bardzo lekkimi. Rzekłbym, o wadze wręcz ujemnej. Moja żona uświadomiła mi, że są to przyrządy do aqua aerobiku, których używa się w wodzie, a nie nad nią. Agnieszka ma spore doświadczenie w tego typu ćwiczeniach, ponieważ swego czasu regularnie uczęszczała na takie zajęcia w Białymstoku. Pobawiłem się, podobnie jak kilkoro innych ludzi, tymi "hantlami", po czym dostrzegłem na brzegu panią, która zaczęła po węgiersku wydawać instrukcje i pokazywać ruchy z przyrządami. Wyszedłem czym prędzej z tego basenu, ponieważ pomyślałem, że odbywają się właśnie regularne zajęcia, które ich uczestnicy wykupili za osobną opłatą. Przenieśliśmy się ciepłego sąsiedniego basenu, skąd jednak dostrzegłem, że do ćwiczeń aqua aerobiku przyłączają się rozmaici przypadkowi przechodnie. Ponieważ chciałem spróbować, również dołączyłem. Okazało się, że utrzymanie takiego hantla pod zgiętym kolanem i wykonywanie wymachów nogą w różnych kierunkach i na różnych płaszczyznach wcale nie jest takie łatwe. Trening był stosunkowo krótki, a na dodatek ja doszedłem w jego ostatnich minutach, bo wkrótce instruktorka podziękowała grupie i zaprosiła chętnych na następny trening, tym razem z czymś, co Agnieszka nazwała "makaronem". Nie przedłużałem jednak swojego pobytu w tym sympatycznym basenie, bo przecież trzeba było odwiedzić również inne.
Po krótkich kąpielach w kilku kolejnych basenikach, wróciliśmy na zewnątrz, gdzie kusiło nas, żeby skorzystać z basenu pływackiego. Kiedy myśleliśmy o naszych białostockich basenach, gdzie na jednym torze tłoczy się czasami po kilkanaście osób wchodząc sobie dosłownie na głowę, tym bardziej mieliśmy ochotę popływać w tak komfortowych warunkach. Problem polegał jednak na tym, że żeby skorzystać z basenu olimpijskiego, trzeba było mieć czepek. Co jakiś czas przekonywali się o tym różni ludzie, których od wejścia do wody powstrzymywał nagły a przeszywający dźwięk gwizdka ratownika. Ratownicy krzyczeli po węgiersku, a towarzystwo na basenie było naprawdę międzynarodowe, ale każdy rozumiał gest ratownika pokazującego głowę.
Ponieważ nasza determinacja rosła, podszedłem do jednego z ratowników i po angielsku spytałem, gdzie mogę kupić czepek. Młody mężczyzna, którego oderwałem od rozmowy z kolegą, zrobił wrażenie, jakby sobie musiał uświadomić, o co go pytam, a następnie ułożyć sobie odpowiedź po angielsku, ale po tym krótkim wahaniu wskazał palcem na skrzydło przeciwne do tego, z którego korzystaliśmy uprzednio i udzielił mi lakonicznej wskazówki: "Downstairs!" Jak widać, żeby się porozumieć, inteligentni ludzie nie potrzebują zbyt wielu słów. Dwie minuty później trafiliśmy do podziemnego korytarza z wnęką oddzieloną od przejścia ladą, za którą stała pani sprzedającą m.in. czepki pływackie. Dowiedziawszy się o cenę, moja żona wróciła do głównego budynku, by z naszej szafki wziąć kartę płatniczą. W międzyczasie sam udałem się do jeszcze innego basenu, a kiedy wróciłem nad ten do pływania, dokonywała już dystrybucji zakupionych czepków. Tzn. moje dzieci miały już na głowach identyczne brązowe, a mnie przypadł w udziale... morelowy. Wyjaśniono mi, że Agnieszka zakupiła trzy ostatnie czepki, w tym ten, który dla mnie pozostaje różowy. Ponieważ Joanna go nie chciała, przypadł w udziale mnie. No cóż, jestem zwolennikiem przełamywania stereotypów, ale gdzieś tam tkwi we mnie stary konserwatysta, który nadal hołduje starym podziałom na to co jest dla chłopaków i co dla dziewczynek. Pomyślałem jednak, że nie ma się co wygłupiać, tylko trzeba pływać. Znajomi potem żartowali, że w Białymstoku pewnie dostałbym omłot od homofobicznych bandziorów z powodu tego czepka. Tym bardziej więc nie żałuję, że go przywdziałem! Na pohybel stereotypom i ciemnym typom!
Pływało się fantastycznie! Oczywiście przy swoich nikłych umiejętnościach, przemierzałem metry długiego basenu tylko żabką, ale moje dzieci po raz kolejny dały popis sztuki pływania, stosując wszystkie możliwe style i robiąc to z doskonałą techniką. Po raz kolejny poczułem z nich dumę, i po raz kolejny też zawstydziłem się swojej postawy sprzed dobrych kilkunastu lat, kiedy bardzo mi się nie chciało ruszać z domu i zawieźć dzieci na zajęcia z pływania. Oczywiście zawsze w końcu to robiłem i nigdy nie żałowałem, bo zajęcia prowadzone przez pana Lecha Grodzkiego (w przypadku Adama), czy pani Małgorzaty Grodzkiej (w przypadku Joanny) to był przykład wzorowej metodyki nauczania i fantastycznego podejścia do dzieci! Do sportu jakoś moich dzieci nigdy nie ciągnęło, ale technikę pływania cały czas mają świetną.
Po wysiłku fizycznym weszliśmy jeszcze raz się zrelaksować do gorącego basenu, w którego części dostrzegliśmy starszych panów grających w szachy. Na marmurowej półce rozkłożyli szachownice (były dwie pary graczy) i stojąc po piersi w wodzie rozgrywali szybkie partie. Adam i ja zaczęliśmy kibicować jednej z rozgrywek. Właściciel kompletu szachów grał pewnie i prawie bez zastanowienia, ale też w szybkim tempie gromił zmieniających się przeciwników. Syn próbował mnie namówić, żebym też spróbował z tym panem, bo w pewnym momencie stał sam jakby w oczekiwaniu na godnego przeciwnika. Doszedłem jednak do wniosku, że moje umiejętności szachowe dadzą się porównać do pływackich, więc z rozgrywki z basenowym mistrzem zrezygnowałem.
Była już prawie 16.00, i wszyscy zaczęliśmy odczuwać głód. Wszyscy zgodziliśmy się na to, żeby pójść na obiad do restauracji w pobliżu naszej kwatery, a następnie uzupełnić nasze zapasy suchego prowiantu w TESCO w pobliskim centrum handlowym.
Bujdosó Székely (pełna nazwa to:Vendéglő a Bújdosó Székelyhez) znajduje się na rogu ulic Józefa Bema i Ervina Szabo. Wejście jest od przy tej drugiej ulicy. Już poprzedniego dnia podczas wieczornego spaceru przyciągnęły mnie zdjęcia tradycyjnych węgierskich potraw na dużych tablicach przy bramie na samym rogu (ciekawa sprawa, w Street View w googlowskich mapach nie ma tej dodatkowej, zresztą i tak zamkniętej, bramy. Widocznie restauracja uległa rozbudowie od czasu ostatniej aktualizacji).
Karta zawierała kilka zup, w tym gyulas, ale tylko Adam zamówił jedną z nich -- fasolową z mięsem. Następnie wzięliśmy potrawki, które w Polsce zostałyby pewnie nazwane właśnie gulaszami. Zresztą sami możecie sobie przejrzeć menu: http://bujdososzekelyvendeglo.hu/tortenet/index.html
Żona i córka poprosiły o paprykarz z kurczaka z kluseczkami, syn o paprykarz z jagnięciny z polentą i serem, ja zaś o pörkölt z wołowiny w czerwonym winie z kluseczkami. Joanna zamówiła sobie dodatkowo sałatkę coleslaw, natomiast ja żałowałem, że tego nie zrobiłem, ponieważ jestem przyzwyczajony do sałatek i surówek jedzonych razem z drugim daniem. Mając doświadczenie z Czech, Słowacji, Austrii i samych Węgier, powinienem wiedzieć, że w tych krajach nie serwują niczego w rodzaju "side salad", a najwyżej garni w postaci pomidorka czy plasterka ogórka lub listka sałaty. Już w Mostarze, ale też w miastach Chorwacji, pomyślałem, że wielki lament nad niezdrową dietą Polaków, która opiera się rzekomo tylko na mięsie, jest mocno przesadzony. Pamiętam, że już kilkanaście lat temu, w którymś z telewizyjnych programów o charakterze rozrywkowo-edukacyjnym, w którym dwie ekipy celebrytów (dlaczego ludzie lubią oglądać, jak bawią się celebryci -- to swoją drogą ciekawa sprawa) odpowiadały na różne pytania związane z Polską. Jedno z nich dotyczyło jedzenia sałatek i surówek do posiłków. Ekipa odpowiadająca zgodnie stwierdziła, że Polacy jedzą ich mało, bo wolą mięcho. Poprawna odpowiedź okazała się zupełnie inna. W Polsce jada się, o ile dobrze pamiętam, najwięcej surowych warzyw do obiadu w Europie! Dlatego dość dotkliwie odczuwam brak "surowizny" do drugiego dania. Mimo to, obiad był naprawdę smaczny. Żona i syn dali mi spróbować swoich dań, które, podobnie jak moje, były rewelacyjne. Bardzo pikantne, a równocześnie na jakiejś dziwnej zasadzie, delikatne i kruche. Po raz pierwszy w życiu spróbowałem też polenty, której smak jednak nie przypadł mi do gustu. Moje kluseczki były lepsze.
Po sycącym i niezwykle smacznym obiedzie, nasze latorośle udały się wprost na kwaterę, ponieważ wyszliśmy z założenia, że w ten sposób nie będziemy się spierać o dostęp do łazienek przed popołudniowym wyjściem nad Dunaj. W tym czasie sami poszliśmy na drugą stronę ulicy do TESCO, gdzie kupiliśmy pieczywo i inne produkty żywnościowe. Kiedy wróciliśmy z zakupami na kwaterę, odkryliśmy, że dzieci z łazienki jeszcze nie skorzystały, ponieważ postanowiły najpierw odpocząć. Być może mielibyśmy do nich pretensje z powodu tego braku zdyscyplinowania, ale pozbawiliśmy się do nich moralnego prawa, kiedy sami położyliśmy się "dosłownie na minutkę" i zasnęliśmy.
Sjesta bardzo dobrze nam zrobiła, ponieważ po niej pełni energii poszliśmy pod prysznic i przebrali do wyjścia. W międzyczasie zauważyliśmy, że zniknął samochód z belgijską rejestracją, który stał na naszym parkingu jeszcze rano. Doszedłem do wniosku, że Jade Panzió prawdopodobnie służy do krótkich pobytów nie przekraczających dwóch nocy.
Znanymi sobie już ulicami doszliśmy do zastępczych autobusów, których rząd ustawił się przy krawężniku. Na kilku z nich zamiast nazwy M3 wyświetlała się informacja, że ten pojazd jest chwilowo nieczynny, ale mimo to, zauważyliśmy, że do jednego z takich "nieczynnych" wsiadają pasażerowie, w tym kierowcy innych autobusów, którzy akurat skończyli pracę. Wsiedliśmy też i my. Nie miałem możliwości sprawdzenia, czy zażywna pani, która kierowała naszym autobusem zmieniła informację nad przednią szybą na "M3", ale bez problemu dojechaliśmy do najbliższej czynnej stacji. Tym razem jedna linia metra wystarczyła, żeby nas zawieźć w okolice kościoła św. Stefana, skąd ruszyliśmy nad Dunaj.
Obiecaliśmy sobie, że tym razem wejdziemy na wzgórze Gelerta, co nam się nie udało trzy lata temu, ale i tym razem tego nie zrobiliśmy. Prawdopodobnie łaźnie Szechenyiego wyciągnęły ze mnie zbyt dużo energii, ponieważ namówiłem rodzinę do rezygnacji z wieczornego wdrapywania się na wzgórze będące jednym ze znaków rozpoznawczych Budapesztu. Mostem Elżbiety dotarliśmy pod sam pomnik św. Gelerta, a następnie zeszliśmy po prawej stronie mostu udając się bulwarem po drugiej stronie Dunaju w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze wsiedliśmy do tramwaju i podjechaliśmy dwa przystanki, czyli już za tenże most. Już kiedy dochodziliśmy do Mostu Elżbiety zapadł zmrok, więc teraz mieliśmy bajeczny widok na oświetloną pesztańską część miasta. Podeszliśmy bliżej budynku Parlamentu, który z perspektywy Budy wygląda zjawiskowo, ponieważ jego rzęsista iluminacja odbija się w wodach Dunaju.
Od rana mieliśmy ochotę na kawę, ale, jak już pisałem, na kwaterze nie mieliśmy możliwości jej zaparzenia, natomiast w mieście jakoś się nie złożyło. Po obiedzie byliśmy tak objedzeni, że stwierdziliśmy, że kawy już nie zmieścimy. Kiedy wysiedliśmy z metra po drodze minęliśmy dwa Starbucksy, ale przecież nie po to się przyjeżdża na Węgry, żeby pić drogą kawę z sieciówki. W ten sposób cały dzień nam upłynął bez czarnego napoju, aż do momentu, kiedy podjąłem decyzję, żeby usiąść w niewielkiej i niepozornej knajpce -- jednej z bardzo nielicznych przy budzińskim bulwarze -- o nazwie Castrum Caffe & Bar. Jeśli chodzi bowiem o kawiarnie i restauracje, te skoncentrowały się po stronie przeciwnej.
Posiedzieliśmy więc nieco w ten ciepły wieczór nad filiżankami z kawą, po czym skierowaliśmy się w kierunku Mostu Łańcuchowego w celu powrotu do Pesztu. Widoki z obu mostów, którymi szliśmy tego wieczoru, są naprawdę magiczne!
Po wschodniej stronie Dunaju szukaliśmy jakiejś knajpki, gdzie moglibyśmy wypić po drinku -- ten plan mieliśmy jeszcze zanim w ogóle wyjechaliśmy z Białegostoku! Po rezygnacji z lokali znajdujących się na łodziach, przeszliśmy przez jezdnię i weszliśmy na bulwar, gdzie jedna restauracja przechodziła w drugą. Zobaczywszy we jednej z nich (Jerney Italian Bistro), oferującej kuchnię włoską, kartę napojów, postanowiliśmy się tam zatrzymać. Mimo, że, jak było widać, cieszyła się dużą popularnością, o czym świadczyła liczba osób przy stolikach oświetlonych świecami w pojemnikach z wodą, bez trudu znaleźliśmy stolik dla czworga. Każdy zamówił innego drinka. Ja wziąłem cosmopolitan, który bardzo mi smakował. Porozmawialiśmy nieco o sytuacji w Polsce, ale też powspominaliśmy nasze poprzednie wspólne podróże. Kiedy zapłaciliśmy i opuściliśmy restaurację, było już za późno, żeby jechać metrem, które wg informacji z internetu zamknięto pół godziny wcześniej. Na dodatek, żeby dotrzeć na jakikolwiek przystanek, musieliśmy się przedrzeć przez labirynt prowizorycznych ogrodzeń, ponieważ ta piękna, reprezentacyjna część Pesztu jest obecnie bardzo rozkopana. W końcu dotarliśmy na przystanek nocnego autobusu, gdzie znaleźliśmy się w całkiem sporym tłumie amatorów nocnego podróżowania. Na szczęście autobusy przyjeżdżały zgodnie z zapowiedziami ze świetlnej tablicy, więc ludzi systematycznie ubywało, zaś w końcu i my doczekaliśmy się swojego. Po przejechaniu kilkunastu przystanków znaleźliśmy się z innej strony naszego pensjonatu, ale droga z przystanku była chyba nawet krótsza niż na znaną nam już stację metra.
Wypiliśmy z Agnieszką herbatę przy stoliku na patio, co jakiś czas wykonując zabawne ruchy machania ręką, ponieważ przy bezruchu od razu gasło światło, pogrążając całe podwórko w gęstej ciemności. Mieliśmy to wspaniałe uczucie, że oto przeżyliśmy piękny wakacyjny dzień!
Bujdosó Székely (pełna nazwa to:Vendéglő a Bújdosó Székelyhez) znajduje się na rogu ulic Józefa Bema i Ervina Szabo. Wejście jest od przy tej drugiej ulicy. Już poprzedniego dnia podczas wieczornego spaceru przyciągnęły mnie zdjęcia tradycyjnych węgierskich potraw na dużych tablicach przy bramie na samym rogu (ciekawa sprawa, w Street View w googlowskich mapach nie ma tej dodatkowej, zresztą i tak zamkniętej, bramy. Widocznie restauracja uległa rozbudowie od czasu ostatniej aktualizacji).
Karta zawierała kilka zup, w tym gyulas, ale tylko Adam zamówił jedną z nich -- fasolową z mięsem. Następnie wzięliśmy potrawki, które w Polsce zostałyby pewnie nazwane właśnie gulaszami. Zresztą sami możecie sobie przejrzeć menu: http://bujdososzekelyvendeglo.hu/tortenet/index.html
Żona i córka poprosiły o paprykarz z kurczaka z kluseczkami, syn o paprykarz z jagnięciny z polentą i serem, ja zaś o pörkölt z wołowiny w czerwonym winie z kluseczkami. Joanna zamówiła sobie dodatkowo sałatkę coleslaw, natomiast ja żałowałem, że tego nie zrobiłem, ponieważ jestem przyzwyczajony do sałatek i surówek jedzonych razem z drugim daniem. Mając doświadczenie z Czech, Słowacji, Austrii i samych Węgier, powinienem wiedzieć, że w tych krajach nie serwują niczego w rodzaju "side salad", a najwyżej garni w postaci pomidorka czy plasterka ogórka lub listka sałaty. Już w Mostarze, ale też w miastach Chorwacji, pomyślałem, że wielki lament nad niezdrową dietą Polaków, która opiera się rzekomo tylko na mięsie, jest mocno przesadzony. Pamiętam, że już kilkanaście lat temu, w którymś z telewizyjnych programów o charakterze rozrywkowo-edukacyjnym, w którym dwie ekipy celebrytów (dlaczego ludzie lubią oglądać, jak bawią się celebryci -- to swoją drogą ciekawa sprawa) odpowiadały na różne pytania związane z Polską. Jedno z nich dotyczyło jedzenia sałatek i surówek do posiłków. Ekipa odpowiadająca zgodnie stwierdziła, że Polacy jedzą ich mało, bo wolą mięcho. Poprawna odpowiedź okazała się zupełnie inna. W Polsce jada się, o ile dobrze pamiętam, najwięcej surowych warzyw do obiadu w Europie! Dlatego dość dotkliwie odczuwam brak "surowizny" do drugiego dania. Mimo to, obiad był naprawdę smaczny. Żona i syn dali mi spróbować swoich dań, które, podobnie jak moje, były rewelacyjne. Bardzo pikantne, a równocześnie na jakiejś dziwnej zasadzie, delikatne i kruche. Po raz pierwszy w życiu spróbowałem też polenty, której smak jednak nie przypadł mi do gustu. Moje kluseczki były lepsze.
Zupa z wędzonej fasoli z mięsem |
Tak, w zupie było mięso |
Pörkölt z wołowiny w czerwonym winie |
Paprykarz z kurczaka |
Paprykarz z jagnięciny z polentą |
Tego wejścia (zamkniętego zresztą) nie ma jeszcze na Street View w mapach Google |
Po sycącym i niezwykle smacznym obiedzie, nasze latorośle udały się wprost na kwaterę, ponieważ wyszliśmy z założenia, że w ten sposób nie będziemy się spierać o dostęp do łazienek przed popołudniowym wyjściem nad Dunaj. W tym czasie sami poszliśmy na drugą stronę ulicy do TESCO, gdzie kupiliśmy pieczywo i inne produkty żywnościowe. Kiedy wróciliśmy z zakupami na kwaterę, odkryliśmy, że dzieci z łazienki jeszcze nie skorzystały, ponieważ postanowiły najpierw odpocząć. Być może mielibyśmy do nich pretensje z powodu tego braku zdyscyplinowania, ale pozbawiliśmy się do nich moralnego prawa, kiedy sami położyliśmy się "dosłownie na minutkę" i zasnęliśmy.
Sjesta bardzo dobrze nam zrobiła, ponieważ po niej pełni energii poszliśmy pod prysznic i przebrali do wyjścia. W międzyczasie zauważyliśmy, że zniknął samochód z belgijską rejestracją, który stał na naszym parkingu jeszcze rano. Doszedłem do wniosku, że Jade Panzió prawdopodobnie służy do krótkich pobytów nie przekraczających dwóch nocy.
Znanymi sobie już ulicami doszliśmy do zastępczych autobusów, których rząd ustawił się przy krawężniku. Na kilku z nich zamiast nazwy M3 wyświetlała się informacja, że ten pojazd jest chwilowo nieczynny, ale mimo to, zauważyliśmy, że do jednego z takich "nieczynnych" wsiadają pasażerowie, w tym kierowcy innych autobusów, którzy akurat skończyli pracę. Wsiedliśmy też i my. Nie miałem możliwości sprawdzenia, czy zażywna pani, która kierowała naszym autobusem zmieniła informację nad przednią szybą na "M3", ale bez problemu dojechaliśmy do najbliższej czynnej stacji. Tym razem jedna linia metra wystarczyła, żeby nas zawieźć w okolice kościoła św. Stefana, skąd ruszyliśmy nad Dunaj.
Obiecaliśmy sobie, że tym razem wejdziemy na wzgórze Gelerta, co nam się nie udało trzy lata temu, ale i tym razem tego nie zrobiliśmy. Prawdopodobnie łaźnie Szechenyiego wyciągnęły ze mnie zbyt dużo energii, ponieważ namówiłem rodzinę do rezygnacji z wieczornego wdrapywania się na wzgórze będące jednym ze znaków rozpoznawczych Budapesztu. Mostem Elżbiety dotarliśmy pod sam pomnik św. Gelerta, a następnie zeszliśmy po prawej stronie mostu udając się bulwarem po drugiej stronie Dunaju w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze wsiedliśmy do tramwaju i podjechaliśmy dwa przystanki, czyli już za tenże most. Już kiedy dochodziliśmy do Mostu Elżbiety zapadł zmrok, więc teraz mieliśmy bajeczny widok na oświetloną pesztańską część miasta. Podeszliśmy bliżej budynku Parlamentu, który z perspektywy Budy wygląda zjawiskowo, ponieważ jego rzęsista iluminacja odbija się w wodach Dunaju.
Od rana mieliśmy ochotę na kawę, ale, jak już pisałem, na kwaterze nie mieliśmy możliwości jej zaparzenia, natomiast w mieście jakoś się nie złożyło. Po obiedzie byliśmy tak objedzeni, że stwierdziliśmy, że kawy już nie zmieścimy. Kiedy wysiedliśmy z metra po drodze minęliśmy dwa Starbucksy, ale przecież nie po to się przyjeżdża na Węgry, żeby pić drogą kawę z sieciówki. W ten sposób cały dzień nam upłynął bez czarnego napoju, aż do momentu, kiedy podjąłem decyzję, żeby usiąść w niewielkiej i niepozornej knajpce -- jednej z bardzo nielicznych przy budzińskim bulwarze -- o nazwie Castrum Caffe & Bar. Jeśli chodzi bowiem o kawiarnie i restauracje, te skoncentrowały się po stronie przeciwnej.
Posiedzieliśmy więc nieco w ten ciepły wieczór nad filiżankami z kawą, po czym skierowaliśmy się w kierunku Mostu Łańcuchowego w celu powrotu do Pesztu. Widoki z obu mostów, którymi szliśmy tego wieczoru, są naprawdę magiczne!
Po wschodniej stronie Dunaju szukaliśmy jakiejś knajpki, gdzie moglibyśmy wypić po drinku -- ten plan mieliśmy jeszcze zanim w ogóle wyjechaliśmy z Białegostoku! Po rezygnacji z lokali znajdujących się na łodziach, przeszliśmy przez jezdnię i weszliśmy na bulwar, gdzie jedna restauracja przechodziła w drugą. Zobaczywszy we jednej z nich (Jerney Italian Bistro), oferującej kuchnię włoską, kartę napojów, postanowiliśmy się tam zatrzymać. Mimo, że, jak było widać, cieszyła się dużą popularnością, o czym świadczyła liczba osób przy stolikach oświetlonych świecami w pojemnikach z wodą, bez trudu znaleźliśmy stolik dla czworga. Każdy zamówił innego drinka. Ja wziąłem cosmopolitan, który bardzo mi smakował. Porozmawialiśmy nieco o sytuacji w Polsce, ale też powspominaliśmy nasze poprzednie wspólne podróże. Kiedy zapłaciliśmy i opuściliśmy restaurację, było już za późno, żeby jechać metrem, które wg informacji z internetu zamknięto pół godziny wcześniej. Na dodatek, żeby dotrzeć na jakikolwiek przystanek, musieliśmy się przedrzeć przez labirynt prowizorycznych ogrodzeń, ponieważ ta piękna, reprezentacyjna część Pesztu jest obecnie bardzo rozkopana. W końcu dotarliśmy na przystanek nocnego autobusu, gdzie znaleźliśmy się w całkiem sporym tłumie amatorów nocnego podróżowania. Na szczęście autobusy przyjeżdżały zgodnie z zapowiedziami ze świetlnej tablicy, więc ludzi systematycznie ubywało, zaś w końcu i my doczekaliśmy się swojego. Po przejechaniu kilkunastu przystanków znaleźliśmy się z innej strony naszego pensjonatu, ale droga z przystanku była chyba nawet krótsza niż na znaną nam już stację metra.
Wypiliśmy z Agnieszką herbatę przy stoliku na patio, co jakiś czas wykonując zabawne ruchy machania ręką, ponieważ przy bezruchu od razu gasło światło, pogrążając całe podwórko w gęstej ciemności. Mieliśmy to wspaniałe uczucie, że oto przeżyliśmy piękny wakacyjny dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz