Mikulov pożegnał nas pochmurnie. Co prawda nie padało, tak jak wieczorem poprzedniego dnia, ale było chłodno i dość ponuro. Dobrze, że wbrew radom żony ("Po co ci? Przecież tam będą upały!") wziąłem ze sobą marynarkę i normalne półbuty.
Wyruszyliśmy 13 lipca (sobota) ok. 8.00, ponieważ chcieliśmy zajechać na rynek do sklepu z kosmetykami. To znaczy nie ja konkretnie, ale tak czy inaczej, podjechaliśmy do centrum. Przy okazji kupiliśmy świeże czeskie pieczywo. Miało być na kolację, ale skonsumowaliśmy je po drodze.
Przez większość podróży towarzyszyły nam chmury, a od czasu do czasu deszcz. Zaraz po przekroczeniu granicy zatrzymaliśmy się przy sklepie, na którym było napisano, że można tam kupić winiety. Niestety był jeszcze zamknięty, więc pojechaliśmy kilka kilometrów dalej.
Zanim wszedłem do budynku stacji benzynowej, syn zażartował "Pamiętaj, że to Austria i że ludzie tutaj nie mówią "gut morgen", a "grüß Gott". Pomyślałem, że ten zwyczaj nawet w katolickiej Austrii ustąpił neutralnemu światopoglądowo pozdrowieniu, więc jednak powiedziałem "gut morgen". Pani sprzedawała nam winietkę, gdy tymczasem za sobą usłyszałem głos innej pani, która właśnie weszła: "grüß Gott!", co zostało odwzajemnione takim samym pozdrowieniem ze strony pani, która nas obsługiwała. A jednak! Siła obyczaju okazuje się wielka!
Dalej jechaliśmy przy "wieczornym" niebie - ciemnym z powodu chmur, z których co jakiś czas solidnie kropiło. Zatrzymaliśmy się na innej stacji benzynowej, chyba już w Burgenlandzie, o którym dawno temu czytałem, że jest m.in. zamieszkały przez ludność słowiańską (teraz wiem, że to po prostu Chorwaci) stanowiącą łącznik między Słowianami północnymi a południowymi. Niestety nie mieliśmy okazji się o tym przekonać. Zatankowaliśmy, bo czytaliśmy, że w Austrii benzyna jest tańsza niż w Słowenii, i udaliśmy się na kawę z croissantem. Trochę się rozluźniłem, bo okazało się, że moja krótka konwersacja z baristą idzie całkiem sprawnie. Kawa ze słodkim rogalikiem poprawiła nam humory i mimo ponurego nieba, dalej pojechaliśmy z nową porcją energii.
Słowenia przywitała nas słońcem i upałem! Tuż za granicą znowu zatrzymaliśmy się w celu zakupu winietki. Co prawda przyjaciele przed wyjazdem dawali nam rady, jak ominąć słoweńskie autostrady, ale stwierdziliśmy, że żeby pokonać te ponad 900 kilometrów i dotrzeć o przyzwoitej porze do celu, trzeba jednak z nich skorzystać.
Zrobiło mi się jakoś tak ciepło na sercu, kiedy usłyszałem panie sprzedające winietki mówiące językiem słowiańskim! (Nie jestem jakimś Turbosłowianinem, ani wyznawcą Wielkiej Lechii, ale chyba tkwią we mnie elementy panslawistycznego nacjonalizmu - nie mylić z dążeniem do hegemonii Rosji). Jechaliśmy więc w pięknym słoweńskim słońcu, kiedy dotarliśmy do korka, zapowiedzianego zresztą przez Google Maps. Sześć kilometrów pokonaliśmy w 1,5 godziny. Powodem tego spowolnienia była kontrola graniczna. Wstyd się przyznać, ale nie zdawałem sobie sprawy, że jak jakieś państwo zostaje przyjęte do Unii Europejskiej, to wcale nie znaczy, że automatycznie wchodzi do strefy Schengen. Chorwacja w niej nie jest, więc są nadal tradycyjnie dwa punkty kontrolne - słoweński i chorwacki. Słoweński strażnik wziął nasze dowody i zaraz oddał, a Chorwatka tylko machnęła ręką na znak pozwolenia na przejazd. Pomyślałem, że jeżeli tylko po to jest ta granica, żeby tworzyć uciążliwy korek, to nie ma to większego sensu.
Korek jest jednak okazją to ciekawych obserwacji, np. tablic rejestracyjnych, po których widać jakie mnóstwo Polaków jedzie na wakacje do południowych krajów słowiańskich. Jest też jednak wielu Niemców, Czechów, Duńczyków czy Szwajcarów. Można też zobaczyć bezczelnych kierowców pędzących prawym pasem przeznaczonym dla tych, którzy muszą z różnych powodów zjechać na bok, jak np. grupa niemieckich chłopaków, którym zepsuł się van, którym jechali. Autokar Flixbusa nie był jednak zepsuty, ale jego kierowca najwidoczniej postanowił przyspieszyć podróż swoich pasażerów, więc popędził tym pasem. Jakieś dwa kilometry dalej zobaczyliśmy go stojącego przy auutokarze gęsto tłumaczącego się przed słoweńską policją.
Po przekroczeniu granicy chorwackiej, jak na zawołanie, ktoś wyłączył słońce i znowu zrobił się "wieczór". Troszkę nas to zaczęło denerwować. W końcu jedziemy tu skorzystać z pięknej śródziemnomorskiej pogody, a nie cierpieć środkowoeuropejskie słoty. Koleżanka na Facebooku, która jeździ od wielu lat do Chorwacji na wakacje, napisała, że kiedy miniemy "Rocha" pogoda się zmieni na słoneczną i gorącą.
Faktycznie, po przejechaniu długiego tunelu Sveti Rok, czyli przekroczeniu pasma górskiego, pogodę jakby ktoś odmienił. Znowu świeciło słońce, a temperatura zaczęła rosnąć z każdą dziesiątką kilometrów.
W Chorwacji zatrzymaliśmy się po drodze trzy razy, nie licząc bramek na autostradzie. Raz chcieliśmy skorzystać z toalety na parkingu, ale okazało się, że są tam tylko toi-toie, więc stwierdziliśmy, że jedziemy dalej. Na stacji benzynowej kolejka do toalety była długa (jak zwykle do damskiej dłuższa). Po kilku minutach straciłem cierpliwość i wszedłem do restauracji. Okazało się, że tam do toalety nie było żadnej kolejki, natomiast w przeciwieństwie do tej na zewnątrz, była również czysta.
Ostatni postój zrobiliśmy już za Zadarem, tuż przed Splitem. Zatankowaliśmy i wypiliśmy kawę.
I znowu doświadczyliśmy magicznej mocy tuneli. Po przejechaniu ostatniego z nich i zjechaniu z autostrady dopadła nas ulewa, ale to taka jakby ktoś oblewał przednią szybę samochodu wiadrami wody. W takich warunkach przejechaliśmy nadmorskie kurorty takie jak Krvavica czy Makarska.
Kiedy dotarliśmy do Podacy, nadal rzęsiście lało.
GPS kazał się zatrzymać i poinformował, że nasz punkt docelowy znajduje się po prawej stronie. To samo powiedziały mapy Google. Nie, nie znajdował się. Kobieta, która jadła kolację pod zadaszeniem poinformowała nas, że nasza Villa Ivva znajduje się jakiś kilometr dalej. Spytałem też mężczyznę z sąsiedniego domu, ale ten w ogóle nic nie wiedział. Pojechaliśmy więc ten kilometr dalej, po czym zorientowaliśmy się, że raczej wyjechaliśmy już z Podacy. Zawróciliśmy i zatrzymaliśmy się na chybił trafił na rogu głównej ulicy i jednej z bocznych. Znowu wyszliśmy na deszcz pytać o drogę. Pani w piekarni wskazała żonie kierunek w głąb tej bocznej uliczki. Znaleźliśmy, owszem, ale Villę Ivo, a nie Ivva. Chłopak, który siedział na jej progu polecił nam iść dalej w głąb tej uliczki.
Dotarliśmy do charakterystycznej przecznicy z tabliczką "ulica Guvno" - ogarnął mnie pusty śmiech, ale wesoło nie było. Zatelefonowaliśmy do właścicielki naszego pensjonatu. Ponieważ ta pani mówi płynnie po niemiecku, a po angielsku wcale, musiałem się bardzo wytężyć, żeby zrozumieć jej wskazówki. Spytalem jeszcze innego mężczyznę, który stał w progu swojego domu. Ten też tłumaczył po niemiecku. Zrozumiałem, że trzeba wrócić do głównej szosy biegnącej przez środek miejscowości. Tam zaparkowaliśmy przy restauracji i znowu zaczęliśmy bezradnie chodzić w poszukiwaniu naszej ulicy.
Na szczęście zainteresował się nami sympatyczny pan (być może właściciel tej restauracji), który powoli po chorwacku wplątując polskie słowa, konkretnie nam wytłumaczył, że jesteśmy już bardzo blisko i musimy podejść dosłownie jakieś 100 metrów w głąb uliczki, która była na wprost nas. Podziękowaliśmy i tak zrobiliśmy. Tak, trafiliśmy w końcu do "Ivvy".
Po wejściu do apartamentu zgasło światło w całej Podace, bo przecież cały czas trwała ulewa i burza z piorunami.Jakieś pół godziny później elektryczność zaczęła znowu działać . Zaczęło działać wi-fi i można było zagotować wodę na herbatę do kolacji. Czajnik mamy elektryczny. Kuchenka jest również na prąd. Oby więc takie awarie się nie powtarzały!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz