piątek, 19 lipca 2019

Bośnia, czyli wycieczka druga (II, Mostar)

Zacznę od pewnej deklaracji -- Mostar kupiłbym z fundamentami. Kiedy jednak próbuję dziś, czyli po dwóch dniach, rozebrać swój entuzjazm wobec tego miasta na czynniki pierwsze, właściwie trudno mi znaleźć jakieś logiczne uzasadnienie. To chyba działa na zasadzie impresji. W końcu spędziłem w tej nieoficjalnej stolicy Hercegowiny tylko kilka godzin. Już post factum zajrzałem do kilku blogów pisanych przez ludzi, którzy podróżują więcej ode mnie. Niektórzy to specjaliści od Bałkanów, którym nigdy się nie stanę, ponieważ ciągnie mnie ciągle do miejsc, w których mnie jeszcze nie było, ale to osobny temat, któremu poświęcę trochę czasu po powrocie z wakacji. Tymczasem przejrzałem tych kilka blogowych wpisów o Mostarze i zauważam, że wiele z nich też opiera się na impresji. Jedna blogerka np. pisze, że przebywając w tym mieście, czuła jakieś dziwne napięcie i niepokój. Trzeba zdawać sobie jednak sprawę z tego, że są to tylko subiektywne odczucia, które więcej mówią o piszącym, niż o samym opisywanym miejscu. To samo jest odnosi się do mojego wrażenia z Mostaru. Nie od razu, ale od momentu wejścia na teren orientalnego targu, na początku którego znajdowała się restauracja, w której zjedliśmy obiad, poczułem się swojsko i swobodnie, co stanowi pewien kontrast do tego jak się czuję w Chorwacji, choć też przecież jestem wakacyjnie wyluzowany. Ale po kolei. 

Z Medjugorje do Mostaru poprowadziły nas kręte, pełne serpentyn i ostrych zakrętów dość wąskie drogi, ale na szczęście na tyle szerokie, że mieściły się na nich samochody jadące z przeciwnych kierunków. W jednym miejscu przejazd samochodom jadącym z naprzeciwka blokował wóz stojący przy skale. Jak się zdaje jego kierowca przy tej skale wykonywał jakąś pracę, ale pewien nie jestem. 

Wjazd do Mostaru od naszej strony okazał się właściwie zjazdem z kilkoma ostrymi zakrętami. Kiedy zaś znaleźliśmy się na jego wąskich ulicach miałem wrażenie, że znalazłem się w jakimś Ostrowcu Świętokrzyskim we wczesnych latach 70. Oczywiście od razu widać palmy i charakterystyczne dla Dalmacji i Włoch okiennice. Komunistyczne bloki też są nieco inne od polskich, ale jednak ogólne wrażenie nie było zbyt ciekawe -- po prostu jakiś taki industrialny krajobraz małego miasteczka epoki gomułkowsko-gierkowskiego. Żadnej fabryki nie mijaliśmy, więc to przemysłowe skojarzenie wzięło się chyba generalnie z dość szarych kolorów ulic i domostw, obok których przejeżdżaliśmy. Wjechaliśmy na parking przy kościele św. św. Piotra i Pawła odbudowanym w 2000 (pierwotnie zbudowano go w 1877 r.), który może stanowić punkt orientacyjny w mieście ze względu na bardzo wysoką wieżę dzwonnicy. Ten parking znaleźliśmy w internecie już wcześniej i uznaliśmy, że będzie bardzo dobrą bazą wypadową. Wyczytaliśmy, że płaci się w restauracji znajdującej się przy wjeździe. Stwierdziliśmy, że świetnie się składa, bo kiedy dojedziemy do Mostaru z Medjugorje, akurat zjemy tam obiad i ruszymy na zwiedzanie miasta. 

Szlaban przy wjeździe na parking otworzył się od razy, kiedy tylko podjechaliśmy. Nie trzeba było nic przyciskać, ani pobierać żadnego kwitka. Znaleźliśmy dość szybko miejsce i ruszyliśmy do restauracji, która okazała się raczej barem, gdzie wszyscy kopcili papierosy! Taka refleksja na marginesie -- pamiętam, że w Polsce taki widok był normalny, bo w knajpach się paliło, ale jak szybko jednak człowiek się przyzwyczaja do nowego! Naprawdę już zapomniałem jak to jest, kiedy sala, w której się je, jest pełna papierosowego dymu. Nie muszę chyba dodawać, że to raczej wątpliwa atrakcja. Tymczasem w tym barze raczej niż restauracji przy każdym stoliku ktoś palił. I pierwsza rzecz, jaką zrobił facet wyglądający na kelnera, to postawienie czystej popielniczki na naszym stoliku. Piszę "wyglądający na kelnera", ponieważ kiedy spytałem o coś do jedzenia, nie do końca zrozumieliśmy jego odpowiedź. Moja rodzina zrozumiała, że tu jest samoobsługa, a ja, że są tu same kanapki (brzmiało jak "samo servici", albo "sami sendvici"). Tak czy inaczej postanowiliśmy poszukać innego miejsca z jedzeniem. Przy barze spytałem o płatność za parking, a dziewczyna poinformowała mnie, że za cały dzień należy się 1 euro lub 2 marki. Zapłacić możemy, kiedy chcemy. Stwierdziłem więc, że zapłacę przy wyjeździe. 

Minąwszy wielką dzwonnicę, kościół i klasztor franciszkanów, udaliśmy się prosto w kierunku Starego Miasta. Po drodze dostrzegliśmy kilka śladów wojny w postaci zrujnowanych budynków lub śladów po pociskach. Z tego, co wyczytałem, dowiedziałem się, że na początku wojny, jaka wybuchła między narodami rozpadającej się Jugosławii, Chorwaci razem z muzułmańskimi Bośniakami stawili opór wojskom serbskim. Potem jednak Chorwaci zniszczyli Bośniakom ich część miasta łącznie z meczetami. Nie znalazłem na razie informacji, czy byli to chorwaccy sąsiedzi z miasta, czy też żołnierze chorwaccy. Tak czy inaczej, po 1993, kiedy m.in. zburzono stary zabytkowy turecki most z 1566 r., od strażników którego (mostari) wzięła się nazwa miasta, stosunki między katolikami a muzułmanami były napięte. 

Jestem efektem edukacji podstawowej z lat 70. XX w. Wszystkich nas uczono jak potworna jeste wojna. Oczywiście chodziło przede wszystkim o II wojnę światową. Codziennie nam powtarzano, że wojna jest tak straszna, że musimy robić wszystko, żeby się nie powtórzyła. Paradoksalnie, mimo, że jestem pokoleniem urodzonym 20 lat po II wojnie światowej, przez wiele lat nie umialem sobie wyobrazić tego, co w wojnie najbardziej potworne. Oczywiście dużo czytaliśmy i oglądaliśmy filmy, ale wojna była i tak jakąś abstrakcyjną całością, od której czuliśmy się całkowicie odcięci. Kiedy wybuchła wojna w Jugosławii i doszły do nas informacje o zbrodniach wojennych i masowych czystkach etnicznych, trudno było w to uwierzyć. No owszem, Palestyna, czy ogólnie Bliski Wschód -- tam się bili od dziesięcioleci, ale Jugosławia? Ten pół-kapitalistyczny raj wśród krajów komunistycznej siermięgi i bidy? Ha! Moi teściowie, którzy byli w Jugosławii w latach 70. wspominali, że człowiek, z którego całą rodziną się zaprzyjaźnili, już wtedy powiedzial, że kiedy umrze Tito, wszyscy się tu wezmą za łby. Niestety tak się właśnie stało. Myślę jednak, że większość z nas z trudem przyjmowała do wiadomości potworne wieści o plemiennych jatkach na Bałkanach. 
Zmierzam do tego, że w Mostarze przyszło mi do głowy, że okropności wojny mogą się zacząć w niespodziewanym momencie, że oto z tych pieprzonych komunistycznych bloków w pewnej chwili mogą wyjść zwyczajni ludzie, którzy pójdą mordować sąsiadów z takich samych komunistycznych bloków. Szaleństwo nienawiści może się rozpętać w każdej chwili. 

W tekstach, które przeczytałem, powtarza się, że miast dzieli się na dwie części - chorwacko-katolicką i bośniacko-muzułmańską, zaś linią dzielącą je jest Neretwa. Pewnie tak jest, ale ja w ciągu tych kilku godzin dostrzegłem minarety po obu stronach rzeki, więc nie wiem na ile ten opisywany podział jest precyzyjny. 

Ledwo dotarliśmy do obrzeży Starego Miasta, trafiliśmy na restaurację Monte Rosa. Powiadają, że nie należy wybierać "pierwszych lepszych" rzeczy, ale w tym przypadku ta "pierwsza lepsza" restauracja okazała się strzałem w dziesiątkę. Kelner przywitał nas po polsku, posadził i podał karty. W porównaniu z Chorwacją, ceny okazały się nadzwyczaj przystępne. Choć nie jestem wegetarianinem, jakimś wielkim amatorem mięsa też nie jestem. Ponieważ jednak w każdym odwiedzanym kraju staram się poznać również jego najbardziej reprezentatywne potrawy, stwierdziłem, że dobrze byłoby zamówić półmisek mieszanych mięs dla dwóch osób, czyli dla syna i siebie. Kelner zasugerował półmisek mieszanych mięs dla czterech osób, a córka, która bardzo rzadko jada mięso, stwierdziła, że może być. Żona, amatorka sałatek, też się zgodziła. Zamówiliśmy więc to danie dla czterech osób, ale kiedy je przyniesiono, od razu się zorientowałem, że spokojnie najadłoby się tą porcją dwa razy tyle głodnych turystów. Najbardziej smakowały mi čevapcici jagnięce (w Dubrowniku były chyba z innego mięsa, a tutaj wyraźnie czuć było jagnięcinę) i pljeskavica, czyli cienki plaster mięsa nadziewany serem. Szaszłyk był, jak na mój gust, nieco zbyt twardy. Były też kawałki czegoś, co nam się kojarzyło z naszą karkówką i plastry kurczaka. Do tego cienkie kiełbaski i ... no niestety, wątróbka, na którą się nieopatrznie naciąłem. Z frytkami i świeżymi, mięciutkimi kawałkami pity, z ajwarem i drobno posiekaną surową cebulą, większość mięs była smaczna. 

Na deser zamówiliśmy trzy kawałki baklawy -- doszliśmy z żoną do wniosku, że podzieliśmy się jedną porcją. Do tego poprosiliśmy o cztery kawy "po bośniacku", które, jak się spodziewałem, okazały się kawami po turecku, parzonymi w pięknych dżezwach (tygielkach) i podawanych z kostkami cukru, a właściwie nie kostkami, bo były to serduszka, cukru i jakąś słodką substancją przyczepioną do papierka, do przegryzania gorzkiej kawy. Tę "substancję" kilka lat temu przywiózł z Grecji mój syn, ale nie wiedzieliśmy, że te "dziwne cukierki" służą właśnie do przegryzania kawy po tur... bośniacku. 

W Monte Rosa było wi-fi, więc można było się połączyć z internetem, co jest o tyle istotne, że Bośnia i Hercegowina, która nie jest państwem członkowskim Unii Europejskiej, nie zapewnia takich zasad roamingu, w tym przepływu danych komórkowych, jak te wewnątrz niej. Na bieżąco więc wrzuciłem zdjęcia naszego obiadu, co wywołało na ogół pozytywne reakcje, oprócz jednej ze strony kolegi, który jest chyba wegetarianinem, a może weganinem. Andrzej Saramonowicz nie tak dawno ogłosił na Facebooku, że zdjęcia jedzenia są umieszczane w internecie przez ludzi o ograniczonej władzy sądzenia (taki eufemizm, bo użył o wiele bardziej dosadnego określenia), ale uważam, że jest wielu odbiorców takiego przekazu. Wielu ludzi po prostu chce wiedzieć, co inni polecają. Co prawda mam znajomych, którzy umieszczają zdjęcia talerzy z resztkami zjedzonej już potrawy (jakieś kości i resztki warzyw, co nie wygląda zbyt zachęcająco), zachwalając jej smak, czego nie do końca rozumiem. Natomiast samo umieszczenie zdjęcia potrawy przed zjedzeniem i podzieleniem się wrażeniami po jej skonsumowaniu jest po prostu zwykłą rekomendacją i swego rodzaju darmową reklamą. Nie przesadzałbym więc z krytyką. 

Ciekawe były też efekty obserwacji wchodzących ludzi. Najczęściej byli to Polacy. Jeden np. konsekwentnie porozumiewał się z kelnerem po angielsku, mimo, że ten zagadywał po polsku. Z kolei w pewnym momencie weszły dwie starsze panie, z których jedna zachowywała się jak ktoś, o kim w dawnych powieściach można było przeczytać, że był "nawykły do wydawania rozkazów". Pewnym siebie głosem zadała kelnerowi pytanie o posiłek, które z pewnością uslyszeli wszyscy na sali. Zadała je po polsku i w takim też języku (no, trochę łamanym) otrzymała odpowiedź. Była to kobieta, ale mnie na jakiejś zasadzie skojarzyła sie z panem Zagłobą z Trylogii Sienkiewicza. Tak właśnie go sobie zawsze wyobrażałem. Wchodzącego do zajazdu, czy gospody i głośno wydającego komendę podania sobie wina. Jak tu się nie poczuć jak w domu? Na dodatek czułem się na tyle swobodnie, że nie obawiałem się używać mojego bardzo, ale to bardzo podstawowego chorwackiego, bo choć kelner trochę mówił po polsku, na moje pytania w języku miejscowym, również w nim odpowiadał. Moja córka spytała, po co mówię po rosyjsku, skoro można po angielsku. Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że pokolenie, które się nigdy rosyjskiego nie uczyło, faktycznie może wziąć użycie "szto" i "da" w rozmowie za znak, że oto przeszliśmy na rosyjski. Inna myśl, jaka mi przyszła do głowy to taka, że może gdyby tak mówić po rosyjsku bez rosyjskiego akcentu, wyszedłby serbsko-chorwacki? Taki żarcik, oczywiście.

Kiedy kończyliśmy pić kawę, zauważyłem, że nie ma "naszego" kelnera. Agnieszka stwierdziła, że widzi go na ulicy, bo chyba wyszedł wyrzucić śmieci. Kiedy wyjrzałem przez okno dostrzegłem, że chłopak oddala się z dwiema reklamówkami znikając na końcu ulicy. W reklamówkach chyba nie miał śmieci, tylko wałówkę, którą zabierał do domu, bo właśnie skończył pracę. Napiwek dostał więc kelner, który go zastąpił, a z którym nie nawiązaliśmy tej nici sympatii, którą obdarzyliśmy tego, który nas przywitał i obsługiwał. Jak na taką kopiastą porcję jedzenia, zapłaciliśmy bardzo rozsądną cenę - ok. 80 marek. Same mieszane mięsa dla 4 osób kosztowały 55 marek. Resztę mięsa i pit, których nie zdołaliśmy zmieścić poprosiliśmy, żeby nam zapakowano -- z zastrzeżeniem, że bez wątróbki, bo tej nikt z nas nie lubi. Z Monte Rosa wyszliśmy syci i zadowoleni. 

Nagabywani przez romskie żebraczki ruszyliśmy między stragany, których nie brakuje też w Chorwacji, ale tutaj wszystko ma inny charakter. Wyroby są orientalne i ludowe. Koronki, ozdobne poszwy na poduszki, chusty, haftowane torby - wszystko we wzory przywodzące na myśl osmańską tradycję tej krainy. Jako kolekcjoner nakryć głowy nie odmówiłem kupienia sobie czapeczki, która kształtem przypomina środkowo-wschodnią tiubitiejkę, lub krymkę, a której miejscowej nazwy nie znam. O ile znane mi tiubitiejki mają raczej ciemny kolor, moja jest jasno-kremowa. Myślałem, żeby kupić bośniacką dżezwę do kawy, ale mała kosztowała ok. 11 euro i to w każdym straganie. Stwierdziłem, że najpierw kupimy inne pamiątki. Zajrzeliśmy na dziedzińczyk meczetu Tabačica, oficjalnie zwanym Hadži Kurtova Džamija. 

Między malowniczymi straganami doszliśmy wreszcie do słynnego Starego Mostu spinającego oba brzegi Neretwy. Jest to rekonstrukcja z 1995 r. Dziwny to most, bo jest on właściwie przeznaczony wyłącznie dla pieszych. Samochód tamtędy nie przejedzie ze zrozumiałych względów, ale jeśli oryginalny most składał się z takich "progów", jak dziś, trudno było chyba przeprawić się nim wozom ciągniętym przez konie. Jak na mój gust jest to most stworzony dla turystów. Generalnie dla pieszych nie jest on też zbyt przyjazny, bo jest bardzo wyślizgany. Biorąc po uwagę jego łukowatość, najpierw trzeba się po tej śliskiej nawierzchni nieco wspiąć, a następnie, po przekroczeniu szczytu, "zsunąć". Gdyby nie wspomniane progi, ludzie po prostu by się ślizgali po powierzchni mostu. 

Swego rodzaju atrakcję stanowią faceci w samych slipkach stojący na szczycie kamiennej barierki mostu na samym jego środku. Wcześniej już czytaliśmy o skokach do rzeki, będących niegdyś manifestacją odwagi mostarskich młodzieńców, ale tym razem nie doczekaliśmy się takiego popisu. Poszliśmy dalej drogą skręcającą nieco w lewo i idącą pod górę. Oczywiście nadal otaczały nas egzotyczne stragany. Na jednym z nich syn chciał kupić metalowy znaczek (jak sie później dowiedzialem, byl to jakiś rodzaj jugosłowiańskiego medalu). Siwy mężczyzna ok. sześćdziesiątki zachęcał do zakupu mówiąc, że tak, to Jugosławia, związek sześciu republik, po czym zaczął je wymieniać. Przeciąłem ten potok erudycji pytaniem o cenę. Nie do końca zrozumiałem, ale wydawało mi się, że powiedział 10,60 euro. Zdziwiła mnie nieco tak doprecyzowana cena, ale jak się okazało, w ogóle go nie zrozumiałem. Tzn. dobrze zrozumiałem tylko końcówkę. Tyle, że zacząłem mieć wątpliwości, czy 10,60, czy może jednak powiedział 16. W każdym razie zostawiłem decyzję sfinansowania tego zakupu do drogi powrotnej. Doszliśmy do końca starej zabudowy. Tam gdzie zaczęły się "klocki" wskazujące na ostatnią ćwiartkę XX wieku, postanowiliśmy zawrócić. W sklepiku w jednym z takich "bloków" zakupiliśmy sobie z synem po czerwonym fezie, jako że lubimy zbierać rozmaite nakrycia głowy. 

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do handlarza pamiątkami po Jugosławii i tym razem zagadaliśmy go po angielsku. Mężczyzna wskazał na jeden z medali i powiedział, że ten kosztuje 140 euro, bo to "pure silver", natomiast jego mniejsza wersja euro 60 (nie żadne 10,60, ani 16). Tym razem pozwoliliśmy mu wymienić po angielsku wszystkie części składowe imperium Josipa Broz Tito. Widziałem, że mój pierworodny przeżywa straszne katusze, bo bardzo chce ten medal mieć, ale mu jednak wyperswadowaliśmy zakup u siwego eksperta od republik jugosłowiańskich.  

Wróciwszy na most zaobserwowałem, że golas w slipach stojący na szczycie mostu w gotowości do skoku, wcale nie miał zamiaru go wykonywać, tylko udzielał po angielsku instruktażu parze cudzoziemców (francuskojęzycznych). Doszedłem do wniosku, że być może niektórzy turyści traktują skok do Neretwy z mostarskiego mostu tak samo jak inni skok na bungee. Nie doczekawszy się popisu ani ze strony profesjonalisty (facet wyglądał na ok. czterdziestkę, więc chyba był doświadczonym mostarskim skoczkiem), ani amatora, wróciliśmy na "naszą" stronę Neretwy. Znalazłszy przejście do miejsca nad samą rzeką, które wcześniej obserwowaliśmy z mostu, skierowaliśmy się tam właśnie w celu zrobienia kilku zdjęć z tamtej perspektywy. Stojąc już na dole nagle doszedł mnie z oddali, jakby z przeciwnego brzegu Neretwy, męski głos, wyciągnąłem telefon w celu nagrania filmiku z tym dźwiękiem, choć obawiałem się, że z tego dystansu będzie zbyt słabo słyszalny, gdy nagle z mojej lewej strony doszedł mnie głos o wiele wyraźniejszy, który bez problemu utrwalił się na nagraniu. Po chwili dołączyły inne głosy dosłownie z każdej strony, tworząc "efekt surround". Była godzina 17.00 i muezzini zaczęli przez głośniki umieszczone na minaretach wzywać pobożnych muzułmanów do modlitwy. Nie wiem do końca, czy naprawdę stali tam owi muezzini, czy też były to nagrania ich głosów puszczane przez megafony, ale tak czy inaczej, wrażenie było niesamowite dla kogoś, kto nigdy nie był w kraju muzułmańskim. Wśród rzeszy turystów stojących nad brzegiem Neretwy wokół nas były też muzułmańskie małżeństwa - brodaci mężczyźni w "krymkach" i kobiety w kolorowych chustach, ale nie zauważyłem, żeby na głos muezzina ktoś rozłożył modlitewny dywanik. 

Tak przy okazji. Jeszcze w latach 90. czytałem, że w dawnej Jugosławii bośniaccy muzułmanie tym różnili się od chrześcijańskich rodaków, że obrzezywali chłopców. Uroczystościom rodzinnym towarzyszył alkohol, a chyba i halal nie był zbytnio przestrzegany. Wojna zmieniła wszystko. Pojawili się "doradcy" i "sojusznicy" z krajów Bliskiego Wschodu prowadząc do radykalizacji postaw i większego rygoryzmu religijnego. Myślę, że to dlatego idąc między straganami, oprócz radośnie uśmiechniętych muzułmanek w kolorowych spodniach i chustach, co jakiś czas spotykaliśmy kobiety całe spowite w czerń, z wąskim otworem na oczy. Ha! Jedna z takich kobiet nawet tę szczelinę miała zasłoniętą okularami przeciwsłonecznymi. 

W drodze do samochodu młode pokolenie odbyło ciekawą, acz nierozstrzygniętą dyskusję, na temat tego, co jest bardziej irytujące, głos muezzina czy dźwięk dzwonów budzących ludzi mieszkających w sąsiedztwie. Mnie znowu przyszły na myśl czasy pana Zagłoby (który oczywiście jest postacią fikcyjną, ale czasy były realne) i imperium osmańskiego. Z jednej strony straszne, bo porywanie poddanych Rzeczypospolitej w jasyr i sprzedawanie w charakterze niewolników w Konstantynopolu (w czasach Osmanów Istambul był nazwą dodatkową, oficjalnie był to nadal Konstantynopol). Kiepskie pocieszenie, że niektóre Polki lub Rusinki mogły sobie urządzić całkiem dobre życie, jeśli ich tureccy mężowie naprawdę je pokochali, czego przykładem jest słynna lwowianka Roksolana, żona Sulejmana Wspaniałego. Chrześcijańscy chłopcy odbierani bałkańskim rodzicom i wychowywani na fanatycznych janczarów, to też mało chlubna karta w historii Turcji. Niemniej, kiedy się wczytać w historię sułtanatu osmańskiego, okazuje się, że było to państwo bardziej tolerancyjne od ówczesnej zachodniej Europy. Pod skrzydła Osmanów uciekali sefardyjscy Żydzi, cały czas funkcjonowała cerkiew prawosławna i jej patriarchat. W Azji Mniejszej, obok Turków mieszkali chrześcijańscy Grecy i Ormianie. Paradoksalnie, to "unowocześnienie" Turcji i jej sekularyzacja pod przywództwem Ata Turka doprowadziły do wysiedlenie Greków. Wcześniej, bo w latach 1915-1917 dokonano ludobójstwa Ormian. Warto pamiętać, że "nowoczesność" to często też nowoczesny nacjonalizm, koncepcja wcześniej mało popularna, choć oczywiście zdawano sobie sprawę z różnic etnicznych. 

Zapłaciłem euro w barze przy klasztorze franciszkanów i opuściliśmy parking w Mostarze. Pożegnaliśmy się z tym baśniowym miasteczkiem pełni wspaniałych wrażeń. Na początku tego wpisu wyraziłem swoją niemoc określenia, co tak naprawdę ujęło mnie w Mostarze. Teraz myślę, że to jednak to wrażenie zanurzenia się w świecie baśni, jakaś namiastka przeniesienia się w czasie. Myslę też, że ważną rolę odegrała też przystępność cen. Dżezwy co prawda nie kupiłem, ale za to mam dwie czapki, żona magnesik z mostarskim mostem, córka uroczy plecaczek, a syn wymarzony medal. Tak! Po "naszej" stronie Neretwy, w sklepiku ze starociami znaleźliśmy medal jedności i braterstwa, identyczny jak ten, który handlarz z drugiego brzegu chciał nam sprzedać za 60 euro, w cenie euro dziesięciu! Zażartowałem, że teraz syn powinien zrobić dobry interes i sprzedać mu swój za 40 euro -- obaj wyszliby na tym ze sporym zyskiem -- ale nie wykazał entuzjazmu wobec tego efektu moje myśli ekonomicznej. W tym samym sklepiku można było też nabyć zabytkowy fez ze swastyką i hitlerowską "gapą"! Zagmatwane są dzieje Bałkanów!

W drodze do Wodospadów Kravica wkroczyliśmy w krainę wąskich asfaltowych dróg, które jako żywo przypominały mi szosy między polskimi wsiami z wczesnych lat 70. Kiedy zdawałem egzamin na kartę rowerową uczyliśmy się manewru, którego nigdy nie miałem okazji wykorzystać, a mianowicie wymijania. Nigdy nie znalazłem się jednak na tak wąskiej drodze, żeby jadące z naprzeciwka pojazdy musiały zjeżdżać maksymalnie na bok, żeby móc koło siebie przejechać. Adam, którego dumnym ojcem jestem, a który jest naszym kierowcą, takie doświadczenie już ma, ponieważ jeździł po wąskich szosach Toskanii. Tym razem też miał okazję wykonać taki manewr. 

Zaparkowawszy samochód na dużym placu przed wejściem do parku narodowego, na terenie którego znajdują się rzeczone wodospady, udaliśmy się w jego kierunku. Okazało się, że za wejście należy zapłacić gotówką, po 5 euro od osoby (lub 10 marek), a nam w gotówce zostało tylko 10. Ponieważ, mówiąc szczerze już w samochodzie przysypiałem, stwierdziłem, że chyba sobie te wejście darujemy. Same wodospady widać już było z miejsca, gdzie staliśmy. Po drugiej stronie placu stały zaś stragany. Podszedłem do jednego z nich. Bardzo miłe małżeństwo spytało, czy jestem z Polski (chyba słyszeli nas z daleka) i zaproponowali szeroki asortyment miejscowych nalewek. Można było popróbować każdej, ale ograniczyłem się do trzech. Rakija-śliwowica nie przypadła mi do gustu, bo wg mnie smakowała jak czysty bimber, ale smak travaricy mnie zaintrygował. W międzyczasie dołączyła do mnie reszta mojej rodziny, i żona z córką zdecydowały kupić butelkę nalewki mandarynkowej. Wymieniliśmy z sympatycznym małżeństwem kilka zdań na temat bliskości języków słowiańskich, przy czym pan powiedział, że kiedyś "bil u Krakovu". Pożegnawszy się z właścicielami straganu z bałkańskimi spirytualiami, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy prosto na granicę bośniacko-chorwacką. Tym razem bośniacki strażnik machnął ręką ze swojej budki, za to dłużej prześwietlał nasze dokumenty przedstawiciel Chorwacji. Niczego nie znalazłszy, wpuścił nas z powrotem do swojego nadmorskiego kraju. Okazało się, że tym razem nasz tom-tom (GPS) prowadzi nas szosą po drugiej, północnej stronie Neretwy, dzięki czemu mogliśmy z bliska zobaczyć malownicze wsie przyklejone do zboczy gór, które podziwialiśmy rano z południowego brzegu rzeki. 

Zatrzymaliśmy się po drodze na przydrożnym parkingu w celu zrobienia kilku zdjęć malowniczym jeziorom otoczonym górami. Jadąc dalej dostrzegłem wielką tablicę przy szosie z napisem "Riviera Makarska", która mi przypomniała, że tak się przecież nazywa ten odcinek Dalmacji, w której leży nasza Podaca. Nasunęło mi to skojarzenie z powieścią Agathy Christie, której słuchaliśmy w drodze z Polski do Chorwacji, ale o tym, czego słuchamy po drodze będzie w osobnym wpisie. 

Travarica, pomimo 45% widniejących na etykietce, okazała się bardzo smaczna. Ze względu na zioła, jakie zawiera jest również zdrowa. Na kolację podgrzaliśmy sobie čevapcici i kiełbaski, które zostały spakowane w Monte Rosa w Mostarze, a i tak nie zdołaliśmy zjeść wszystkiego, zwłaszcza, że kobiety już na mięso nie reflektowały. Dzięki travaricy była to kolacja smaczna i zdrowa!



Kościół św. św. Piotra i Pawła przy klasztorze franciszkanów



Dzwonnica franciszkańskiego kościoła św. św. Piotra i Pawła




Półmisek mieszanych mięs dla 4 osób (chyba jednak dla 8)


Baklawa

Kawa po bośniacku








Meczet Tabačnica








Kobieta w czerni

Progi (antypoślizgowe?) na Starym Moście

Koski Mehmed Pašina Džamija

Widok ze Starego Mostu: po lewej meczet Koski Mehmeda Paszy








Na barierce mostu potencjalny skoczek


Mustafa pasza










Mustafa pasza i Adam bej



Instruktor i zagraniczny kandydat na skoczka

Ślad po pocisku?





W tym sklepie można m.in. kupić fez z insygniami nazistowskich Niemiec







O 17.00 zaczęło się nawoływanie do modlitwy od dobrze każdemu znanych słów "Bóg jest wielki!"
Przejeżdżając przez jedną z wiosek zrobiłem z okien samochodu...

... zdjęcia minaretu. Wiejski minaret to w Bośni coś takiego jak wiejski kościółek.

Wodospady Kravica z wysokości parkingu

Rodzinny selfik na tle Wodospadów Kravica
Piękne jezioro przy drodze do Podacy

Obowiązkowy selfik na przydrożnym parkingu (odmorište)

Mapka na przydrożnym parkingu
 Żebyśmy nie zapomnieli, gdzie jesteśmy :)
Dzięki ziołowej travaricy kolacja była bardzo zdrowa.

Młodzi kupili w delikatesach w Mostarze napój również ziołowy. Nie była to jednak polo-cockta, więc krasnale marzące o transformacji w osobnika dużych rozmiarów nie mają na co liczyć...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz