Nie należę do wielkich amatorów spędzania długich godzin na plaży, ale skoro jedziemy nad morze, wypada z skorzystać z jego dobrodziejstw. Ponieważ w środę wykonaliśmy nasz plan dotyczący zwiedzania (Dubrownik, Medjugorje, Mostar, Split i Omiš), dwa ostatnie pełne dni pobytu w Podacy postanowiliśmy spędzić na rozgrzanych kamieniach plaży.
We czwartek, 19 lipca, po całym poprzednim dniu zwiedzania prawdopodobnie nasze organizmy potrzebowały odpoczynku, więc pozwoliliśmy sobie dłużej pospać. Potem wszystko wykonywaliśmy w zwolnionym, leniwym tempie. Usiadłem sobie na balkonie i zacząłem pisać relację ze Splitu. W międzyczasie każdy z nas zjadł śniadanie (nie celebrowaliśmy wspólnych posiłków, oprócz obiadów), potem wypiliśmy kawę z dżezwy, która była wśród naczyń zapewnionych przez gospodarzy w naszym aneksie kuchennym. Ponieważ słońce mocno przypiekało, zaciągnąłem balkonową markizę, co pozwoliło jeszcze napisać kilka linijek o Splicie.
Na plażę wyszykowaliśmy się dopiero ok. 13.00. Plażowanie nie należy do specjalnie ekscytujących doświadczeń, dlatego nawet, gdybym chciał, nie umiałbym się rozwodzić nad tą czynnością. Niemniej nie obyło się bez urozmaicenia.
Już pierwszego dnia na plaży obserwowaliśmy ludzi w kapokach wsiadających na wodny skuter, na którym wypływali daleko od brzegu, a następnie pruli wody Adriatyku w szalonym pędzie. We czwartek nikt skutera nie wypożyczał. Stał zakotwiczony w pobliżu tej części plaży, na której się rozłożyliśmy. Tymczasem zaobserwowałem, że wsiadł na niego jakiś nastolatek, w samych slipkach, który trochę sobie na nim posiedział, potem stanął, następnie przesunął się na sam tył i tam sobie postał, by w końcu wskoczyć do wody i wyjść na brzeg. Pomyślałem sobie, że właściwie byłoby fajnie zrobić sobie zdjęcie na takim skuterze, którego bynajmniej nie miałem zamiaru wypożyczać, ponieważ nie mam absolutnie żadnego doświadczenia w obsłudze takiego sprzętu.
Wszedłem do wody, trochę popływałem. Moje latorośle, które są znacznie lepszymi pływakami ode mnie, odpłynęły daleko od brzegu i tam sobie unosiły się swobodnie na wodzie. Ja natomiast popływałem bliżej brzegu. Po jakimś czasie trochę mnie to już znudziło. Podpłynąłem w stronę brzegu i zacząłem na niego wychodzić, kiedy moja żona siedząca na plaży zaczęła mi dawać znaki, żebym się przesunął w moją prawą stronę, to mi zrobi zdjęcie. Na jakiejś zasadzie, kiedy stałem w morzu nie docierały do mnie żadne dźwięki z plaży. Sygnał Agnieszki odebrałem mylnie, ponieważ pomyślałem, że ona mi każe wejść na ten wspomniany już skuter. Była to typowa projekcja własnych intencji na kogoś innego. Niewiele więc się namyślając wdrapałem się na maszynę, a moja żona zrobiła mi dwa zdjęcia, po czym zaczęła machać rękami, pokazując coś po swojej lewej, czego znowu nie umiałem odczytać. W końcu jednak dotarł do mnie jej głos, że oto ku morzu biegnie jakiś facet i się wydziera. I tak było już za późno. Owszem zlazłem do wody, ale mężczyzna stał już na samym styku morza z lądem i z wściekłą miną wykrzykiwał coś po chorwacku.
Uniosłem ręce w geście poddania się i pokornym tonem powiedziałem "Sorry!" Na to on "Nema 'sorry'! Treba platiti!" Przestraszyłem się nie na żarty, że będę musiał zapłacić jakiś chorwacki mandat w nie wiadomo jakiej wysokości. Mój kolejny błąd polegał na tym, że pomyślałem, że ten wrzeszczący mężczyzna jest ratownikiem, bo później dodał coś, czego dokładnie nie zrozumiałem, ale odczytałem jako ostrzeżenie, że mogę spaść i rozbić sobie głowę lub coś w tym stylu. Jeszcze raz pokazałem mu obie dłonie na znak błagania o pokój i wybaczenie, po czym facet odwrócił się i odszedł. Odetchnąłem z ulgą, że nie będzie mandatu, ale żabę gryzłem do końca dnia. Nie ma bowiem, co się oszukiwać -- jakakolwiek była forma jego reprymendy, to on miał rację, a ja się wygłupiłem. Taka świadomość nie należy do przyjemnych. Pomyślałem tylko, że ten chłopak, który przedtem siedział na skuterze, miał szczęście, że go ten człowiek nie przyłapał. I to była kolejna pomyłka. Kiedy dwie godziny później wychodziliśmy z plaży, przy stoliku pod drzewem, przy którym stała tabliczka informująca, że jest to punkt wypożyczania łodzi i sprzętu pływackiego, siedział ów krewki Chorwat, a obok niego ten nastolatek -- pewnie jego syn, albo młodszy brat. Mężczyzna nie był żadnym ratownikiem, a prowadzącym biznes polegający na wynajmowaniu m.in. tego skutera tym, którzy za to zapłacą.
Lubię nawiązywać kontakty z miejscową ludnością, ale podczas tego wakacyjnego pobytu, żaden Chorwat nie poświęcił mi tyle czasu i tylu słów, co ten mężczyzna wypożyczający sprzęt do pływania.
Wróciwszy na kwaterę, zrobiłem curry z kurczaka z ryżem. Po późnym obiedzie napisałem kilka linijek relacji ze Splitu, po czym wyjrzałem na balkon i stwierdziliśmy zgodnie, że trzeba wyjść na wieczorny spacer.
Dopiero wieczorem przeczytałem tę tablicę przy stoliku w wrzeszczącym Chorwatem |
Po powrocie ze spaceru do kolacji wypiliśmy wino, które aplikacja oceniająca ten trunek w telefonie mojego syna określiła jako dobry sikacz. Faktycznie nie był zły, ale oczywiście żadne tam rozkosze podniebienia. W porównaniu z winem zakupionym w Splicie, dało się zauważyć wyraźny spadek jakości. Ale nie skrzywdziło!
Wino z poprzedniego dnia (bez korka i bez nakrętki, ale bardzo smaczne), cena 59 kun z lipami (groszami) |
Sikacz, który "nie krzywdzi", cena o 25 kun niższa od wina z dnia poprzedniego |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz