Pierwszy poranek w Podace, w niedzielę 14 lipca, okazał się absolutnym przeciwieństwem poprzedniego wieczoru. Obudziłem się przed siódmą i wyszedłem na balkon. Mimo wczesnej pory było już bardzo ciepło, świeciło słońce, a niebo było cudownie błękitne.
Nie budząc reszty rodziny po cichu wyszedłem na zewnątrz z postanowieniem dotarcia na plażę. Intuicja mnie nie zawiodła. Poszedłem do końca naszej uliczki, przeszedłem na drugą stronę głównej szosy i zszedłem w dół betonową drogą między zabudowaniami innych pensjonatów. Po drodze, w jednym z przydomowych ogródków zobaczyłem palmę, co ostatecznie przekonało mnie, że dotarliśmy do ciepłych krajów.
Kiedy doszedłem do morza, odkryłem, że plaża jest stosunkowo wąska i pokryta niewielkiej wielkości kamieniami - nie był to już żwir, ale też nie jakieś wielkie kamienie ani skały. Przed nią zaś rozpościerały się ogródki restauracyjne oddzielone od wnętrz restauracji stosunkowo szerokim chodnikiem. Oprócz dwójki pracowników restauracji ze szczotkami zamiatającymi chodnik, nad morzem nie było jeszcze nikogo. W drodze powrotnej zobaczyłem jednak już pierwsze rodziny udające się na plażę.
W drodze powrotnej "odkryłem" stragan z warzywami, sklep, kiosk (tak, w Chorwacji są jeszcze kioski - nieco inne niż u nas, ale to prawdziwe kioski z wystawionymi gazetami, komiksami i rozmaitymi gadżetami), bankomat i kantor! Okazało się, że wszystkie te obiekty znajdują się dosłownie przed naszą kwaterą. Pewien mankament stanowi fakt, że pod naszym balkonem znajduje się zaplecze sklepu. Niemniej przyjazd dostawczaków i rozmowy personelu rozładowującego towar nie przerywa twardego snu mojej rodziny.
Zobaczyłem też przystanek autobusowy ozdobiony barwami i hasłami lokalnego klubu piłkarskiego, oraz pomnik bohaterów Chorwacji z lat 1941-1945 poległych w walce z faszystami z 1973.
Wróciłem na kwaterę na śniadanie, po czym namówiłem żonę na spacer. Pokazałem jej więc plażę. Tym razem było na niej już sporo amatorów smażenia się w adriatyckim słońcu i kąpieli w takimż morzu. Tych pierwszych było zdecydowanie więcej. Schodkami między skałami doszliśmy do "dzikiej" malutkiej plaży, gdzie zalegała niewielka liczba turystów. Następnie zrobiliśmy zakupy u sympatycznej właścicielki straganu (pomidory, cebula) i w sklepie "Studenac" (wędlinę, ser, pieczywo). Wymieniliśmy też euro na kuny w kantorze.
Po powrocie na kwaterę podjęliśmy trud namówienia młodzieży do udania się na plażę. Młodzi zbierali się jednak tak długo, że straciłem cierpliwość i poszedłem na plażę sam. Znalazłem nieco wolnego miejsca za polską rodziną słuchającą ze sprzętu przypominającego mały walec otoczony futerkiem disco-polo. Na szczęście głośność dobrali na tyle przyzwoitą, że słyszeli to tylko ich najbliżsi sąsiedzi.
Postanowiłem wejść do wody. I tu spotkało mnie lekkie rozczarowanie, bo wbrew oczekiwaniom, woda była całkiem chłodna. Co prawda po wejściu i zanurzeniu głowy organizm się przyzwyczaił, ale kiedy sobie przypomniałem porównania znajomych ciepłoty Bałtyku z Adriatykiem ("po co jeździć nad drogie zimne polskie morze, kiedy możesz jechać taniej do Chorwacji, gdzie morze cieplejsze?"), stwierdziłem, że przynajmniej w kwestii temperatury wody, ich opinie niekoniecznie były sprawiedliwe. Pamiętam cieplejszy Bałtyk (no dobra, pamiętam też lodowaty w sierpniu).
Ciekawy byłem też doświadczenia pływania w butach chroniących przed jeżowcami (których w Podace chyba nie ma, ale trochę chronią stopy przed kamieniami). Okazało się, że jest w porządku.
Stwierdziłem, że jak na pierwszy raz nie ma co przesadzać z ekspozycją na słońce, więc nie doczekawszy się reszty rodziny, zebrałem się z plaży i udałem na kwaterę. Moi akurat z niej wychodzili. Wszedłem jednak do naszego apartamentu, zjadłem kanapkę i wróciłem na plażę, żeby dołączyć do rodziny.
Tym razem popływałem nieco dłużej. Potem zrobiłem to, co zawsze uważałem za objaw letniej dekadencji, czyli poleżałem na słońcu. Ok. 16.00 wróciliśmy na kwaterę, gdzie ugotowałem tagliatelle integrali z sosem pomidorowym i zakupionym rano chorwackim serem o nazwie Mediterranean - niestety nie było żadnego, który by bardziej przypominał parmezan.
Po obiedzie udaliśmy się do Górnej (Starej) Podacy, wsi opuszczonej przez mieszkańców w 1962 r. po kolejnym trzęsieniu ziemi. Mieszkańcy doszli do wniosku, że bezpieczniej będzie zamieszkać nad samym morzem, co, jak widać, było chyba jedną z najlepszych ich decyzji, ponieważ dzięki temu mogą się chyba całkiem nieźle utrzymać z turystyki. Cały czas zastanawia mnie, z czego żyli mieszkańcy starej osady. Tereny nie wyglądają na zbyt żyzne. Skaliste góry nie wydają się sprzyjać pasterstwu, ale może się mylę.
Opisy Górnej Podacy przedstawiającą ją jako wieś-widmo, nieco mija się z prawdą. Ktoś niedawno doprowadzil tam asfalt, na przykościelnym cmentarzu ktoś nadal chowa swoich bliskich, na co wskazują stosunkowo nowe nagrobki (np. z 2014). Widać też, że niektóre domostwa zostały niedawno odremontowane i są zamieszkane - przynajmniej sezonowo.
Droga pod górę jest wygodna - spaceruje się po asfalcie. W pewnym momencie córka zobaczyła ścieżkę idącą prosto do kamiennej baszty, prowadzącą między zaroślami. Od pewnego momentu była wyłożona kamieniami i przeszła w schody wiodące do centrum wsi.
Stara Podaca jest piękna! Monumentalna, kamienna! Dwa kościoły (św. Stefana i św. Jana/Ivana), z których ten drugi został wzniesiony w XI-XII w., w okresie przedromańskim i dzwonnica stoją otoczone przykościelnym cmentarzem. Kościół św. Stefana natomiast to równieśnik odkrycia Ameryki przez Kolumba. Wieś stanowi więc przykład starego osadnictwa, którego ciągłość została przerwana stosunkowo niedawno. Daje też wyobrażenie o warunkach życia jego mieszkańców - surowych, ale przecież nie biednych. Potężne kamienne domy nie wskazują na ubóstwo.
Wieczorem udaliśmy się na spacer po Podace i nad jeszcze raz nad morze. Na placu przed naszym pensjonatem zaczęła się lokalna impreza z zespołem grającym chorwackie ekwiwalenty disco-polo. Rozpalono też wielki ogień pod rusztem w celu zgrilowania jakichś dużych ilości mięsa. My jednak poszliśmy dalej. Wraz z zapadaniem ciemności krajobraz robił się coraz bardziej romantyczny. Obserwując zmianę barw nieba, morza i ziemi, można było doznać czegoś w rodzaju estetycznej ekstazy.
Zwieńczeniem dnia była zasłużona szklaneczka miejscowego wina "z osiołkiem". Tanie i w litrowej butli, więc koneser pewnie by wzgardził, ale myślę, że to wino "nie krzywdzi" (ten zwrot przeczytałem kiedyś w wywiadzie ze specjalistą od win)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz