We wtorek (23 lipca) rano, wykorzystałem jeszcze okazję do przećwiczenia formy taiji, po czym zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w kierunku Łodzi. Nawigacja wyprowadziła nas gładko na obwodnicę Budapesztu, a następnie na autostradę w kierunku Bratysławy.
Na granicy węgiersko-słowackiej o mało nie przejechaliśmy punktu sprzedaży winiet (elektronicznych, tak samo jak na Węgrzech -- nie dają żadnej nalepki, tylko wprowadzają do centralnego systemu komputerowego), a to ze względu na roboty drogowe na prawym pasie, przez co przegapiliśmy zjazd. Natychmiast jednak zdaliśmy sobie sprawę z popełnionego błędu i wykonaliśmy na szczęście bezpieczny manewr wjazdu na parking tyłem przez wyjazd na autostradę. Nie tylko my popełniliśmy ten błąd. Na tym samym wyjeździe zatrzymał się samochód z rumuńską rodziną. Kobiety stały przy wozie, natomiast mężczyźni akurat spacerkiem wracali z punktu sprzedaży winiet. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie zrobimy tak, jak oni i nie zatrzymamy się u samego wylotu na autostradę, tylko dojedziemy tyłem do samego parkingu, co też Adamowi udało się bez problemu.
Jeden z dwóch mężczyzn w budynku, do którego weszliśmy poprosił po angielsku o numer rejestracyjny samochodu i dodał coś, czego nie zrozumiałem. Zacząłem mu dyktować numer, ale on poprosił o dowód rejestracyjny. Kiedy już wprowadził dane naszego samochodu do bazy, powtórzył to, czego nie zrozumiałem, a co w moich uszach zabrzmiało jak "de Niro"! Przyznam, że przez moment poczułem się jak kompletny idiota. Na szczęście Agnieszka wykazała się przytomnością umysłu, której mnie zabrakło, i wykrzyknęła do mnie "dziesięć euro mamy zapłacić". Nie chodziło bowiem w żadnym wypadku o jednego z moich ulubionych amerykańskich aktorów, a o "ten euro". Po prostu sprawdziła się nauka mojego wykładowcy, a obecnie kolegi z pracy, Kirka Palmera, który nam, jako studentom, tłumaczył: "Jeśli zdarzy ci się pomylić w wymowie samogłoskę, np. zamiast 'th' wymówisz 'd', to jeszcze nie problem. Zostaniesz zrozumiany. Ale jeśli pomylisz samogłoskę, wtedy zmylisz swojego rozmówcę kompletnie".
Po tym zawieszeniu, wniesieniu opłaty i skorzystaniu z toalety, stwierdziłem, że skoro i tak już stanęliśmy, to będzie dobrym pomysłem napić się kawy. Automaty stojące w urzędzie niby miały czytniki do kart, ale były nieczynne. Na szczęście Agnieszka miała nieco europejskich monet, dzięki którym w końcu kupiliśmy po kubku gorącego napoju. Adam w międzyczasie zgłodniał, a ponieważ życzenia kierowcy są w trasie święte, kupiliśmy również kanapkę dla niego.
Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz. Woleliśmy chyba świeże (no, przy autostradzie to może trochę przesada z tą świeżością) powietrze w upale od klimatyzowanego wnętrza budynku. Nie minęło pięć minut, kiedy podszedł do nas mężczyzna, z wyglądu około sześćdziesiątki, siwawy, z wąsem i spytał, czy mamy rozmienić banknot, który trzymał w ręku, ponieważ chciał coś kupić w automacie, który stał przy naszym stoliku, a który również miał nieczynny czytnik kart. Niestety Agnieszka wydała ostatnie euro w bilonie na nasze kawy i kanapkę, w związku z czym nie byliśmy w stanie pomóc człowiekowi. Pogadaliśmy trochę o tym skąd i dokąd jedziemy. Słowacki jest na tyle zbliżony do polskiego, że taka rozmowa szła nam gładko bez silenia się na próbę mówienia w języku rozmówcy. Tymczasem ten, patrząc na mnie, spytał, czy nie potrzebowałbym wiertarki. Nie do końca zrozumiałem, o co mu chodziło, ponieważ ostatnia część jego pytania zawierała coś, co odebrałem jak wiertła. Tego typu sytuacje zawsze mnie nieco krępują, ponieważ zupełnie nie jestem typem majsterkowicza, a robót wymagających wiercenia dziur nie jest znowu w roku tak dużo, żebym zaraz musiał kupować komplet wierteł. Mężczyzna otworzył opakowanie i pokazał piękną wiertarkę, faktycznie z kompletem wierteł. Spytał, ile coś takiego kosztuje w Polsce, na co ze skrępowaniem odpowiedziałem, że nie wiem, za to moja Agnieszka stwierdziła, że ponad 1000 zł. Mężczyzna chciał tę wiertarkę odsprzedać po cenie sklepowej, widniejącej na naklejce -- co w przeliczeniu na złotówki wyniosłoby ok. 300 zł. Tłumaczył, że kupił do pracy, ale dlaczego w jego firmie ta wiertarka się nie przyda, tego już nie wiem. Osobiście nie jestem pewien, czy nie widziałem w Lidlu podobnej wiertarki właśnie w cenie ok. 300 zł, ale to i tak nie miało znaczenia, ponieważ nie byliśmy zainteresowani zakupem. Kiedy potrzebuję coś wywiercić, mogę pożyczyć wiertarkę od teścia, albo od sąsiada, a ostatni raz, kiedy to zrobiłem, miał miejsce jakieś 7 lat temu, kiedy chciałem przymocować w drewnianej framudze drzwi uchwyt to zawieszania worka bokserskiego. Owszem, znam facetów, którzy, kiedy sobie kupią wiertarkę, wręcz szukają pretekstu, żeby się nią pobawić, ale ja niestety do nich nie należę.
Pożegnawszy się z sympatycznym Słowakiem, poszliśmy na parking i pojechaliśmy dalej. Wielu znajomych radziło nam, żebyśmy ustawili nawigację na drogi niepłatne i w ten sposób uniknęli opłaty "de Niro" za słowacką winietę, ale zależało nam jednak na czasie i komforcie jazdy. Bratysławę objechaliśmy od strony zachodniej. Zerknęliśmy na Hrad (zamek) po naszej prawej i wkrótce niewiele później przekroczyliśmy granicę z Czechami.
Tym razem nie powtórzyliśmy błędu z granicy węgiersko-słowackiej, i zatrzymaliśmy się prawidłowo przy budce oferującej czeskie winietki. Pani, z okienka poinformowała nas, że kartą u niej zapłacić nie można i poradziła nam pojechać do najbliższej stacji benzynowej. Ta znajdowała się ładnych kilka kilometrów dalej, które przejechaliśmy "na nielegalu", ale oczywiście zatrzymaliśmy się na niej i winietki kupiliśmy. Benzynę postanowiliśmy zatankować tuż przed polską granicą, ale na tyle, żeby móc ją przekroczyć, a do pełna dotankować już po polskiej stronie.
Z parkingu do punktu sprzedaży winietek trzeba było zrobić jakieś 200 metrów spaceru. Po drodze moją uwagę przykuł zespół prostych konstrukcji, których najważniejszym elementem były horyzontalne drążki do ćwiczeń. Jeden był tylko wertykalny, gdyby ktoś chciał potrenować pole dance, albo zrobić ćwiczenie zwane flagą. Pomyślałem sobie, że to fantastyczna sprawa, ponieważ zgodnie z zapewnieniami grupy Barstarzzz, jaką od czasu do czasu odwiedzam an YouTube, drążek i twarde podłoże to praktycznie wszystko, co jest potrzebne do przećwiczenia wszystkich grup mięśni.
Podciąganie należy do sztuk, które z trudem przychodzi nawet niejednemu bywalcowi siłowni, który z łatwością przerzuca ciężary, ale da się wyćwiczyć. Ponieważ sam nauczyłem się podciągać dopiero w wieku 53 lat -- prawdopodobnie wcześniej byłem po prostu zbyt ciężki -- i jeszcze nie osiągnąłem w tej dziedzinie tego, co bym chciał, jestem entuzjastą tego typu ćwiczeń. Niestety, znalezienie drążka nadającego się do podciągania nie jest takie łatwe, zwłaszcza, że znikają też zwykłe trzepaki do dywanów. W Podace i w Budapeszcie nie mogłem podciągania poćwiczyć, więc po ponadtygodniowej przerwie, nie poszło mi na tym parkingu rewelacyjnie, ale przynajmniej kilka razy się podciągnąłem. Bardzo mi się podobają te, tak modne teraz w Polsce, siłownie (osobiście nazywam je "siłowienki") na świeżym powietrzu, czyli zestawy przyrządów na osiedlach, w parkach i publicznych placach, ale te różnią się między sobią liczbą przyrządów oraz ich jakością. Nie wszystkie mają uchwyty do podciągania, a inne urządzenia często nie stanowią wystarczającego wyzwania dla kogoś, kto chce dać porządny bodziec mięśniom. Dlatego ten zestaw prostych konstrukcji z zestawem drążków na czeskiej stacji benzynowej wywołał we mnie szczery entuzjazm. Myślę, że urządzenie podobnych miejsc dla pasjonatów kalisteniki byłoby albo dobrą alternatywą dla chyba droższych przyrządów "siłowienek", albo bardzo sensownym ich uzupełnieniem.
System konstrukcji z drążkami do ćwiczeń przy czeskiej stacji benzynowej |
Jazda po autostradzie nie należy do specjalnie zajmujących, a przejechanie (po raz kolejny) przez Sławków, czyli pole bitwy pod Austerlitz, jakąś większą atrakcją również nie jest, ponieważ gdyby nie napis, niczym się owe pola nie różnią od innych. Już koło Ostrawy straciliśmy okazję do narzekania na nudę, ponieważ z powodu wypadku na autostradzie musieliśmy z niej zjechać i snuć się w sznurze wolno posuwających się pojazdów po wąskich lokalnych szosach, przejeżdżając przez malownicze i przytulne czeskie wsie, by po kilkunastu kilometrach móc na nią wrócić. Zaobserwowaliśmy przy tym zjawisko w naszej własnej kii ceed, które nas niezmiernie rozśmieszyło. Mianowicie na autostradzie wskaźnik kilometrów, jakie potencjalnie mogliśmy przejechać na pozostałej w baku benzynie pokazywał 75. Po zjechaniu, ta liczba zaczęła... rosnąć! Co kilometr, okazywało się, że możemy jeszcze na tej samej zawartości paliwa przejechać 76, 77, 78 itd. kilometrów. Dopiero po przekroczeniu 80, ich liczba zaczęła opadać.
Zgodnie z założeniem, zatrzymaliśmy się dosłownie na kilka minut tuż przed polską granicą w celu zatankowania takiej ilości benzyny, która by nam pozwoliła na dotarcie do stacji benzynowej już po naszej stronie.
W Polsce roboty na autostradach zmusiły nam do zmiany trasy wyznaczonej przez naszego tom-toma i skręcenia na tzw. "gierkówkę". Okazało się, że wskaźnik paliwa zaczął mrugać dopiero tuż przed Częstochową, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w okolicach Siewierza i tam nie tylko uzupełniliśmy zapas paliwa, ale również zjedliśmy bardzo dobry obiad. Ponieważ zatęskniłem za czym rodzimym, ale lokalnym zarazem, zamówiłem roladę z pieczarkami (rolada na Śląsku to zraz zawijany) z kluskami śląskimi i... ha! nareszcie!... zestawem surówek! O, jakże mi to smakowało! Po prostu długoletnie przyzwyczajenie, które staje się wszak drugą naturą, sprawia, że bez sałatki lub surówki reszta drugiego dania jakoś "nie idzie". Teraz czułem, że jestem u siebie! Na moment znowu przestałem myśleć, że to "u siebie", jak pokazały sobotnie wydarzenia w Białymstoku, może przybrać również bardzo nieciekawe oblicze.
W drodze do Łodzi Agnieszka rozmawiała ze swoją bratanicą, Elą, która miała nam otworzyć drzwi do mieszkania swoich rodziców, w którym mieliśmy zanocować. Szwagra i bratowej nie było jeszcze w domu, ponieważ ze swojego wyjazdu wakacyjnego wracali dopiero dnia następnego. Po rozmowie moja żona wyraziła lekkie zdziwienie, że Ela wspomniała, że fajnie, że jedziemy, i że zaraz napijemy się kawki. Wzięło się ono z tego, że ani Agnieszki brat, ani jego żona, kawy nie piją, a Ela chyba nie proponuje nam typowej plujki, a więc kawy po polsku, często mylnie nazywanej "po turecku".
Kiedy dojechaliśmy na miejsce i dostaliśmy się na klatkę schodową, zastaliśmy zamknięte drzwi do mieszkania szwagrostwa. Wtedy Agnieszka zdecydowała się jeszcze raz zadzwonić do bratanicy. Okazało się, że Ela czekała na nas u siebie w domu, a na kawę zapraszała, ponieważ ona akurat posiada nowy ekspres do kawy! Piętnaście minut później podjechała do nas i wpuściła nas do mieszkania swoich rodziców.
O tej niewielkiej przygodzie, spowodowanej nieporozumieniem, piszę między innymi z tego względu, że można się tutaj pokusić o pewne wnioski ogólne. Otóż osobiście uważam, że jeżeli istnieje możliwość błędu w komunikacji, lepiej zadzwonić kilka razy i się upewnić, czy się nawzajem rozumiemy. Moja żona natomiast uważa, że nie ma sensu zawracać komuś głowy zbędnymi telefonami, skoro "wszystko jest już ustalone". Ta wzmianka o zaproszeniu na kawę podczas rozmowy telefonicznej tuż po przekroczeniu polskiej granicy powinna być sygnałem do ponownego telefonu w celu upewnienia się, co do miejsca spotkania. Ponieważ jednak wyszliśmy z założenia, że nasze ustalenia ze szwagrem poczynione przy wyjeździe z Polski są wystarczająco precyzyjne, myśleliśmy, że pomyłka jest wykluczona. Czasami więc warto być irytującym natrętem.
Płynne pamiątki: bośniacka i chorwackie wody mineralne, chorwacka (sięgająca czasów Jugosławii) cockta i czeska/słowacka kofola |
Następnego dnia czekało nas w Łodzi załatwianie spraw od samego rana, związanych z rekrutacją na studia naszej córki. Okazało się bowiem, że priorytetowy list polecony z jej dokumentami nie dotarł do dziekanatu Wydziału Filozoficzno-Historycznego w Łodzi. Ponieważ przez telefon uzgodniliśmy, że te papiery możemy jednak dostarczyć do czwartku, zdecydowaliśmy się pojechać rano na Politechnikę Łódzką, gdzie Joanna wysłała wcześniej odpis matury (na Politechnice wysyła się papiery przed wynikami rekrutacji, a na Uniwersytecie po wynikach rekrutacji, tyle że na UŁ wyniki są wcześniej, a na PŁ miały się pojawić we czwartek po 16.00) i z tym odpisem szybko pojechać do dziekanatu uniwersyteckiego. Nie można więc powiedzieć, że zasypialiśmy snem spokojnym. Na szczęście zmęczenie w tym przypadku okazało się zbawienne i nie mieliśmy problemów z zaśnięciem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz