W środę, 17 lipca, wyruszyliśmy do
Bośni, głównie w celu zwiedzenia Mostaru, ale również z planem odbicia w
bok na Medjugorje. Chcieliśmy zobaczyć jednego z miejsc kultu, który, w
przeciwieństwie do Mikulowa, jest żywy. Popularność Międzygórza, bo tak
można przetłumaczyć nazwę tej miejscowości, zaczęła się od 1983, kiedy
miało miejsce pierwsze objawienie Gospy, czyli Matki Boskiej, jak ją
nazywają Chorwaci. Podają, że objawienia zdarzają się cały czas.
Ponieważ ostatnie Objawienie przez duże "O" wg kościoła miało miejsce w
czasach apostołów, wszelkie tego typu zjawiska mogą zyskać uznanie
duchownych, a nawet papieży, ale są to tzw. objawienia prywatne, nie
posiadające mocy dogmatu podawanego każdemu katolikowi do wierzenia.
Praktykujący katolik nie musi wierzyć ani w objawienia z Lourdes, ani z
Fatimy, ani z Medjugorie. To ostatnie na dodatek wzbudza wiele
kontrowersji, łącznie z tezą, że to jakieś ciemne moce podszywają się
pod matkę Jezusa. Tak czy inaczej, kult maryjny w Medjugorje jest
faktem. Na parkingu przy kościele św. Jakuba samochodów jest mnóstwo.
Hotele i pensjonaty chyba na brak gości-pielgrzymów nie narzekają.
Wyjechaliśmy
z naszej kwatery ok. 11.00. Ruszyliśmy szosą na Dubrownik, ale po
przekroczeniu Neretwy skręciliśmy w lewo i jechaliśmy spory kawałek
wśród malowniczych krajobrazów przy samej rzece. Jasna zabudowa wiosek z
górującymi nad nimi kościołami -- w większości wyglądającymi na całkiem
nowe -- na tle szarych skał przetkanych zielenią rzadkich zarośli
mogłaby stanowić wdzięczny temat dla malarza-pejzażysty.
Chorwacki
pogranicznik tylko machnął ręką, ale bośniacki oprócz dowodów
osobistych kazał nam pokazać dokumenty samochodu. Prawdopodobnie
chodziło głównie o to, czy posiadamy "zieloną kartę", czyli
ubezpieczenie wozu ważne w krajach spoza Unii Europejskiej.
Po
przekroczeniu granicy pojawiły się napisy w obu alfabetach -- łacińskim
i słowiańskim, ale wersje pisane cyrylicą były wszystkie bardziej lub
mniej udolnie zamazane! Serbowie wystarczająco dali się we znaki
mieszkańcom tej części Bośni i Hercegowiny, żeby pomimo wielu już lat
pokoju, nienawidzić nawet śladu ich obecności. Jechaliśmy wąską
asfaltową szosą przypominającą mi takie, jakie łączą polskie wsie.
Wkrótce jednak dotarliśmy do miejsca, gdzie szosa się rozszerzyła, a na
horyzoncie pojawiła się znana konstrukcja bramek do pobierania myta. W
tym momencie zaniepokoiłem się, że oto już dojeżdżamy do bramki, a nie
mamy naszykowanej gotówki. Cała, dosłownie cała moja rodzina, w postaci
żony i dwojga dorosłych dzieci zaczęła kręcić głową z politowaniem
połączonym z poirytowaniem. Ba, uslyszałem nawet syk krytyki wyrażający
wątpliwość w moją władzę sądzenia. No bo niby tyle razy już
przekraczaliśmy bramki na autostradach i głupi ojciec jeszcze się nie
nauczył, że najpierw pobiera się kwitek z automatu, a płaci się dopiero
przy wyjeździe z autostrady, ewentualnie przy następnym punkcie poboru
opłat.
Tymczasem
w jedynym czynnym okienku (na ok. 10), jowialny Bośniak poprosił o 6
marek przeliczeniowych (waluta obowiązująca w Bośni i Hercegowinie).
Można było na szczęście zapłacić w euro, z zastrzeżeniem, że resztę wyda
w markach. Tak też się stało. Z dziesięciu euro pan wydał nam 14 marek i
pojechaliśmy dalej. Przypomniała mi się historia sprzed 25 lat, kiedy
ze znajomymi nocowaliśmy na Słowacji, ale zrobiliśmy wycieczkę do
Niedzicy, gdzie przekroczyliśmy granicę (nie byliśmy ani w Unii
Europejskiej, ani w strefie Schengen, więc między Polską a Słowacją były
normalne granice). Wyraziłem wtedy obawę, że powinniśmy wcześniej się
zebrać w drogę powrotną na Słowację, ponieważ może już zamkną granicę.
Wywołałem tym niepohamowaną wesołość własnej żony i znajomych. Kiedy
jednak podjechaliśmy pod przejście graniczne, okazało się, że było
czynne tylko do 18.00, po czym zostalo zamknięte. Musieliśmy wtedy
jechać aż pod Zakopane, żeby przekroczyć granicę w Łysej Polanie.
Wniosek ogólny jest dość prosty - nigdy nie ma takiej sytuacji, w której
człowiek może być na 100 procent pewny tego, co nastąpi. Owszem, należy
zbierać doświadczenia, zapamiętywać sytuacje i wyciągać jakieś
ogólniejsze wnioski, ale trzeba być przygotowanym na niespodzianki.
Odcinek
płatnej autostrady nie był zbyt długi, i wkrótce znaleźliśmy się na
zwykłej wiejskiej szosie. W pewnym momencie okazało się, że wbrew
wskazówkom GPS nie możemy skręcić w lewo. Kiedy jednak skręciliśmy w
prawo, nasz satelitarny przewodnik zaczął nawoływać do zawrócenia.
Ponieważ nie natknęliśmy się na jakikolwiek znak wskazujący na objazd, w
końcu zdecydowaliśmy zawrócić. Jadąc prosto minęliśmy nasz zakręt z
zakazem, ale tym razem nie było żadnego zakazu jazdy tą szosą. Widocznie
tylko skręcać w tym miejscu nie było wolno.
Potem,
z powodu robót drogowych jechaliśmy jakimiś piaszczysto-żwirowymi
objazdami. Po kilkunastu kilometrów pojawił się asfalt i w końcu
dotarliśmy na parking przy kościele św. Jakuba w Medjugorje.
Ledwo zaparkowaliśmy, a już podjechał do nas jakiś mężczyzna, ktory
wysiadł ze swojego samochodu, pozdrowił nas po polsku, po czym otworzył
bagażnik i zaproponował sprzedaż śliwowicy, oliwy i wina. Grzecznie
odmówiliśmy i ruszyliśmy w stronę kościoła. Nie jest to na pewno budynek
zabytkowy, ale jego prosta bryla i proste dwie wieże na szczęście nie
przypominają dziwacznych tworów nowoczesnej architektury sakralnej.
Wewnątrz kilku koncelebransów odprawiało akurat mszę po francusku. Wśród
nich byli też czarnoskórzy księża, co momentalnie przywiodło mi na myśl
"dowcipne" pozdrowienie afrykańskiego duchownego przez swojego "brata w
kapłaństwie", toruńskiego przywódcy religijnego, ks. Tadeusza Rydzyka:
"Bracie, a gdzieś ty się nie mył?" Nie wiem, jak kwestie rasistowskich
żarcików są rozwiązywane w kościele katolickim, ale będąc w Belgii czy
samej Francji, doszedłem do wniosków, że bez pracy czarnoskórych księży,
miejscowe wspólnoty miały by poważne problemy kadrowe.
Nie zostaliśmy długo wewnątrz kościoła. Udaliśmy się do sklepu z
dewocjonaliami, gdzie można było kupić figurkę objawionej Gospy w bardzo
różnych rozmiarach, ale też figurki i obrazki bardzo różnych świętych.
Następnie udaliśmy się w kierunku Brdo Ukazanja (Wzgórze Objawienia). Po
drodze mijaliśmy ciekawostki w postaci graffiti z głową Matki Boskiej i
napisem, że "Gospa cię kocha". Takie napisy znajdowały się m.in. na
obiekcie przypominającym mi naszego "Orlika", czyli na otoczonym siatką
asfaltowym niewielkim boisku). Minęliśmy też hotel "Wojtyła", z
szablonowym rysunkiem Ivana Pavla II. Jeszcze na placu należącym do
kościoła widzieliśmy napisy wskazujące drogę do sali Jana Pawła II w
kilku językach, z których żaden nie był polski. Od razu skojarzyła mi
się bazylika św. Piotra w Watykanie, gdzie pomimo tylu lat pontyfikatu
papieża-Polaka, nie umieszczono napisów informacyjnych w języku polskim,
choć były np. po rosyjsku. Polacy, jak się wydaje, stanowią niemały
odsetek pielgrzymów zostawiających pieniądze w katolickich miejscach
kultu, ale nie doczekali się szacunku na arenie międzynarodowej,,
którego przecież tak łakną, nawet wśród innych katolików.
Z powodu upału, po przejściu ok. 1.5 km zawróciliśmy i udaliśmy się w stronę samochodu. Po drodze minęliśmy winnicę, w której pewnie nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie mieściła się między zwykłymi komunistycznymi niskimi blokami mieszkalnymi. Po wejściu z powrotem na plac należący do kościoła dostrzegliśmy zasłonięty drzewami duży krzyż z figurą Jezusa. Kiedy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy grupę ludzi wokół, a których dwoje "myło" (cudzysłów dlatego, że nie wiem, jaki był sens tej czynności) chusteczkami nogi Jezusa, które chyba od częstego zabiegu tego typu lśniły na złoto w kontraście do ciemnej reszty figury. Nie mogłem się oprzeć skojarzeniu, że to coś jak pocieranie nosa Tuwimowi na Piotrkowskiej w Łodzi, czy innych tego typu pomników (np. Kopernika w Olsztynie), ale tam przecież chodzi o głupawy przesąd o przynoszeniu szczęścia. Młodzi ludzie "myjący" nogi figury Jezusa robili to długo i z namaszczeniem. Nie chodziło więc chyba o zwykłą zabawę, czyli przesąd, którego i tak nikt nie traktuje poważnie. Czy był to jakiś rytuał zatwierdzony przez władze kościelne? Nie wiem.
Kiedy doszliśmy do samochodu, momentalnie podjechał innych handlarz proponując podobny asortyment, co jego kolega. Również grzecznie podziękowaliśmy w odmowie. Po chwili obok niego zaparkował ten sam mężczyzna, który proponował swój towar tuż po naszym przyjeździe. Kiedy opuszczaliśmy parking, koledzy ucinali sobie przyjazną pogawędkę. Obaj faceci zagadali nas po polsku. Wniosek jest jeden -- szanują nas ludzie interesu, dla których stanowimy rynek!
Ruszyliśmy w stronę Mostaru, do którego poprowadziły nas malownicze górskie drogi z licznymi serpentynami i ostrymi zakrętami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz