poniedziałek, 19 lutego 2024

Gredele/Γpэдэлi (wtorek. 15 sierpnia 2023)

 

 

Po pożegnaniu Basi i Steve'a nastąpiły dni dość monotonne, w których można było nadrobić zaległości z lekturami, ale równocześnie odczuwało się, że własny dom w sierpniu to jednak nie jest odpowiednie miejsce, bo chciałoby się jednak gdzieś pojechać, kogoś spotkać lub zobaczyć/przeżyć coś, czego się jeszcze nie widziało/przeżywało. 

I owszem okazja na bardzo sympatyczne doświadczenie się przydarzyła, bo 12 sierpnia byliśmy na ślubie mojej chrześnicy Ani, córki mojego szwagra. Była to okazja do spotkania rodziny Agnieszki, a także odnowienia znajomości z ludźmi, których kiedyś poznaliśmy, a także do poznania rodziny i znajomych Michała, czyli męża Ani. Było więc niezwykle sympatycznie, zwłaszcza, świetnie się przy tym bawiliśmy. Już po całej świetnej zabawie doszedłem do wniosku, że było to bardzo "miejskie" wesele, ponieważ zarówno muzyka (ani jednego kawałka disco polo), jak i zabawy oczepinowe nie miały nic wspólnego z tradycyjnymi a jednak, mimo że bardzo kocham podtrzymywanie tradycji), głupawymi zabawami z podtekstami seksualnymi, albo z prowokowaniem sytuacji towarzysko niezręcnzych. Świetna muzyka do tańca, bardzo dobre jedzenie i doskonałe warunki noclegowe w lokalu między Łodzią a Pabianicami, sprawiły, że wszystkie pokolenia weselników doskonale się bawiły. Lubię spotkania ze starymi znajomymi, więc bardzo mnie cieszyła możliwość pogadania z ludźmi, których nie widuję zbyt często; lubię też poznawanie nowych ludzi, a ku temu też była okazja, więc była to impreza niezwykle udana.  Ponieważ to jednak była uroczystość prywatna, na tym skończę jej wspomnienie.  

Wróciliśmy do domu w niedzielę, 13 sierpnia, kiedy to spadek nastroju nie zdążył nas jeszcze dopaść. Nie dopadł nas również dnia następnego, ponieważ w perspektywie mieliśmy odwiedziny Aliny i Mikołaja Wawrzeniuków w ich nowym, a może bardziej trafnie będzie powiedzieć nowo-rozbudowanym domu w Gredelach. 

Mikołaja poznałem przy okazji spaceru po Białymstoku śladami miejsc związanych z historią mniejszości białoruskiej. Spacer prowadził Aliaksiej Trubkin, natomiast jakoś tak się złożyło, że znalazłem się obok skromny mężczyzny w okularach, z miną smutną, ale z którym jakoś tak naturalnie nawiązaliśmy rozmowę na interesujące mnie tematy związane właśnie z naszą wycieczką. Dopiero później od znajomych dowiedziałem się, że jest szefem redakcji programu w języku białoruskim białostockiego oddziału TVP3. Smutna mina to naturalny wyraz twarzy Mikołaja, ale to człowiek o wielkim poczuciu humoru i ostrym dowcipie.

Alinę natomiast poznałem później, przez Facebooka. Kilkakrotnie skomentowaliśmy posty naszych wspólnych znajomych, po czym Alina zaprosiła mnie do znajomych. A jakiś czas później umówiliśmy się na kolację w "Cechowej", gdzie spotkaliśmy się we czwórkę. Alina przez wiele lat uczyła języka białoruskiego w SP 4 w Białymstoku, jest też znaną animatorką kultury, prowadzącą m.in. Stowarzyszenie na Rzecz Dzieci i Młodzieży Uczących się Języka Białoruskiego AB-BA (skrót od białoruskich słów ABjadnańnie BAćkoǔ - Stowarzyszenie Rodziców). Jest też autorką podręczników do języka białoruskiego. Alina to dla mnie również tytanka czytelnictwa! Nasze zainteresowania nie zawsze się pokrywają, ale wielokrotnie skorzystałem z jej rekomendacji lektur. 

W domu Aliny i Mikołaja w Gredelach byliśmy wcześniej dwa razy, ale teraz ten tradycyjny wiejski dom zmienił się nie do poznania. Wraz z powiększeniem gabarytów, przybyły nowe pomieszczenia, których urządzenie mieliśmy okazję teraz podziwiać. Między szeregiem innych talentów, Alina ma wyrobiony zmysł estetyczny i dlatego ścian, meble, obrazy i inne elementy wyposażenia stanowią spójną oryginalną artystyczną całość!

Jeżeli można powiedzieć, że trzeci raz to już tradycja, to tradycyjnie wypiliśmy kawę zagryzając smakołykami, jakimi poczęstowali nas nasi gospodarze, i pogadaliśmy na tematy, które jakoś tak same się nasuwają. Oczywiście ponarzekaliśmy na ówczesnego ministra oświaty i drogę, na którą tę oświatę kieruje (aż trudno uwierzyć, że jeszcze pół roku temu ten człowiek kierował całą polską edukacją). Pogadaliśmy o życiu na wsi, o tym, jak swojsko można się poczuć w Gredelach. 

Tradycyjnie nagrałem też "kawę", żeby ją wrzucić na Facebook, ale tym razem wpadłem na pomysł, że zamiast jakichś swoich wygłupów zrobię z Aliną i Mikołajem krótki wywiad. Poniżej możecie zobaczyć jego połowę, ponieważ w drugiej części Mikołaj mówił o spotkaniu z grupą białoruskich pisarzy, jakie miało się odbyć w nadchodzących dniach w Krasnogrudzie. Następnego dnia jednak poprosił mnie, żebym zdjął ten filmik z Facebooka, ponieważ w naszej rozmowie wymienił nazwiska białoruskich intelektualistów nadal mieszkających w kraju rządzonym przez reżim Łukaszenki. Wiemy, że przy represjach przez niego stosowanych, nikt nie może się czuć tam bezpiecznie. Nie wiem, czy mój fejsbukowy profil śledzą jakieś służby Republiki Białoruś, ale faktycznie lepiej nie nikogo nie narażać na zemstę mińskiego dyktatora. Dlatego poniżej miniwywiadu z Mikołajem też nie umieszczam. 

Zawsze. kiedy jesteśmy w Gredleach, dowiadujemy się od Aliny i Mikołaja czegoś ciekawego. W zeszłym roku zrobiliśmy sobie długi spacer, podczas którego zobaczyliśmy kapliczkę w miejscu, gdzie znajduje się źródło uznane przez wyznawców prawosławia za święte (Krynoczka).

Gredele bowiem to wieś znana ze źródeł pisanych już w roku 1576. W 1633 nadano ziemię w pobliżu tej wsi cerkwi św. Michała z Bielska Podlaskiego na uposażenie szpitala, tyle że w XIX przejęły ją władze carskie pod budowę kolei. Te grunta nazywały się Szpitale z powodu przeznaczenie dochodu z nich. W roku 1933 wsie o nazwie Hredele i Szpitale połączono w Gredele, co znaczy, że do nazwy wprowadzono subtelną różnicę sprawiającą, że brzmiała ona bardziej polsko. 

Żródło, czyli samoczynnie bijąca woda spod ziemi na terenach nizinnych nie jest zjawiskiem zbyt częstym, dlatego być może to owa krynoczka dała początek osadnictwu w tych okolicach, a sam fakt jej istnienia został uznany za cud -- bije woda bez kopania studni. Cudowność polegała również i na tym, że zimna woda po obmyciu oczu czy skóry mogła zmywać bakteire i faktycznie przynosić ulgę w pewnych schorzeniach. Tak czy inaczej, Krynoczka w Gredelach jest jednym z kilku źródeł w naszym województwie uznanych za cudowne. 

W tym roku Mikołaj poradził nam, jeżeli nam się nie spieszy do domu, żebyśmy podjechali kilka kilometrów dalej do wsi Wólka Wygonowska, gdzie na cerkiewnym cmentarzu znajdziemy pomnik nagrobny matki historyka Michała Bobrowskiego. Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi o Michała Bobrzyńskiego, autora jednej z pierwszych syntez historii Polski, o którym uczyłem się na zajęciach z historii historiografii, ale szybko zdałem sobie sprawę ze swojej pomyłki, kiedy Mikołaj wyjaśnił, że chodzi o człowieka, który odkrył dla świata Kodeks Supraski. 

Tak na marginesie, oczywiście nie ma niczego nadzwyczajnego, ani nadprzyrodzonego w fakcie, że kilka dni po wizycie w supraskim monastyrze dowiadujemy się o takiej ciekawostce. Nie ma też niczego dziwnego w tym, że unicki ksiądz, bo przecież do 1839 roku na Podlasiu większość tutejszych Rusinów modliła się w obrządku wschodnim, ale instytucjonalnie podlegając Rzymowi, urodził się gdzieś na tych terenach. Niemniej fakt, że znaleźliśmy się tak blisko jego miejsca urodzenia, wzbudził we mnie pewien dreszcz, jaki pewnie o wiele częściej i intensywniej odczuwał Indiana Jones dotykając Arki Przymierza czy Świętego Graala. 

Ksiądz Michał Bobrowski był profesorem Uniwersytetu Wileńskiego, historykiem i specjalistą od archeologii biblijnej. Jednak zasługą, dzięki której go dziś pamiętamy (no dobrze, powinniśmy pamiętać), jest odkrycie tzw. Kodeksu Supraskiego, czyli księgi liturgicznej w języku staro-cerkiewno-słowiańskim spisanym najpewniej w Bułgarii w XI wieku przez kopistę o imieniu Retko, o czym wiemy z tego prostego względu, że był się podpisał. 

Nie wiadomo jak, ale szacuje się, że do Supraśla dokument dotarł w drugiej połowie XVI wieku i tam, w bibliotece bazyliańskiego klasztoru przeleżał do roku 1823, kiedy to profesor Bobrowski się na niego natknął i opracował. Podzielił go na trzy części, z których jedną posłał ok. 1840 roku do ekspertyzy do Wiednia. Po śmierci wiedeńskiego specjalisty, Jernaja Kopitary, ten fragment trafił do licealnej biblioteki w Lublanie, która jest dziś Biblioteką Narodową i Uniwersytecką i nadal jest miejscem przechowywania tej części Kodeksu.

Druga część ostatecznie trafiła do Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, zaś trzecia, po licznych perypetiach związanych ze zmianą miejsca przechowywania (m.in. Berlin) znajduje się w Bibliotece Narodowej w Warszawie. 

Trochę się zastanawiam, czy ksiądz Bobrowski postąpił właściwie wysyłając część księgi do Wiednia, czy dobrze zrobili depozytariusze Kodeksu sprzedając drugą część Afanasiemu Byczkowowi, a trzecią Władysławowi Trębickiemu. Czy bazylianie potrzebowali tych pieniędzy, a prawosławny zbiór modlitw i nauk Jana Chryzostoma, Bazylego Wielkiego i Epifaniusza z Cypru nie był im tak bardzo potrzebny? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale faktem pozostaje, że Kodeksu Supraskiego w Supraślu dziś nie ma. 

Tymczasem jechaliśmy przez wsie, których nazwy na tablicach informacyjnych namalowano w dwóch językach -- polskim i białoruskim, co uważam za bardzo słuszne posunięcia ze strony władz, biorące pod uwagę język ludności zamieszkującej te miejscowości i okazujące im szacunek. W końcu dojechaliśmy do Wólki Wygonowskiej, gdzie na cerkiewnym cmentarzu znaleźliśmy rząd nagrobków, prawie wszystkich z napisami w cyrylicy, z wyjątkiem jednego. Prosty polny kamień z napisem alfabetem łacińskim w języku polskim to było właśnie miejsce pochówku matki Michała Bobrowskiego. 

"Annie z Krupickich Bobrowskiej, pobożnej matce, smutni synowie, Józef i Michał 1825" głosi napis wyryty prawdopodobnie przez ludowego rzemieślnika (krój liter nie jest zbyt równy) na maleńkim obelisku z polnego kamienia. Jak pokazuje data, księdzu profesorowi zmarła matka dwa lata po jego słynnym odkryciu. 

Oczywiście skoro o tym obiekcie w tym miejscu wiedział Mikołaj, to nie mogłem powiedzieć, że sam dokonałem jakiegoś odkrycia, ale jednak okazuje się, że wielu o nim nie wie. Nawet Anna Kraśnicka, znana i ceniona przewodniczka po naszym województwie i autorka doskonałego bloga pt. Białystok Subiektywnie (bialystoksubiektywnie.com), który szczerze i gorąco polecam każdemu, kto się na Podlasie wybiera, albo kto chciałbym poszerzyć swoją wiedzę o tym regionie, wyraziła na FB "zazdrość" z tego powodu! 

W Wólce Wygonowskiej mają również swoją rezydencję właściciele znanej sieci sklepów spożywczych, których nazwy jednak nie wymienię, bo nie chcę naruszać ich prywatności, i choć wścibstwo nie należy do najszlachetniejszych cech, zajrzeliśmy przez bramę, żeby zobaczyć dom, który oczywiście nie jest jakąś biedną chałupą, ale też nie jest żadną manifestacją uderzenia wody sodowej do głowy. Z oczywistych względów zdjęć nie zrobiliśmy. 

Ponieważ nie chcieliśmy wracać dokładnie tą samą drogą, z Wólki Wygonowskiej w kierunku szosy Bielsk-Hajnówka dojechaliśmy trasą dość pokrętną, w tym odcinkiem piaszczystego leśnego gościńca. 

To był naprawdę wakacyjny dzień, spędzony na interesującej rozmowie z kapitalnymi ludźmi, z istotnym elementem edukacyjnym, co wbrew nazwie (wiadomo edukacja=szkoła) bardzo sobie w wakacyjnych wycieczkach cenię.


 
 











poniedziałek, 12 lutego 2024

Białystok (wtorek, 8 sierpnia 2023)

 

We wtorek rano podsumowaliśmy przy kawie naszą wczorajszą wycieczkę. Steve jak zwykle mnie zaskoczył swoją pamięcią, choć po raz trzeci to już nie powinno być zaskoczenie. Przy śniadaniu robiło się nam coraz smutniej, bo nieuchronnie zbliżała się pora rozstania. Basia i Steve mieli bowiem wszystko wyliczone i nie mogli sobie pozwolić na przedłużenie wizyty. Jechali na Śląsk zabrać od rodziny syna Basi, Samuela, który tym razem do nas nie przyjechał, a następnego dnia czekała ich długa podróż do Szkocji.


Zeszliśmy na dół, żeby wreszcie obejrzeć kamper, na który na zamówienie Steve'a zmieniono vana marki Ford. Okazało się, że samochód, który z zewnątrz robił wrażenie niezbyt dużego, można tak urządzić, że wnętrze będzie wygodne i funkcjonalne. Podobały nam się ruchomy stolik i krzesło wewnątrz, a także podnoszony sufit, dzięki któremu w kamperze mogły spać jeszcze dwie inne osoby, ale największe wrażenie zrobiło na nas tylne drzwi, które nie do końca rozumiałem po co są, skoro wejście do części mieszkalnej jest z boku. Otóż po ich otwarciu naszym oczom ukazała się elegancka szafa-garderoba, w której na normalnych wieszakach wisiały ubrania bez niebezpieczeństwa pogniecenia! Podróżując w ten sposób można nie tylko wygodnie spać, jeść i pić, ale również w razie potrzeby wyjąć z "szafy" elegancką sukienkę i wyprasowany garnitur!




W końcu ten nieunikniony moment nadszedł. Po krótkiej sprzeczce o to, kto ma kierować -- Basia bardzo się napaliła na prowadzenie samochodu, ostatecznie miejsce za kółkiem zajął Steve. Kiedy ich kamper zniknął za blokiem na Podleśnej, powoli wróciliśmy na górę. Jak zwykle przy takich okazjach dopada mnie spadek nastroju. Po tylu dniach samych pozytywnych bodźców, nagle zrobiło się pusto i cicho. Trzeba było się jakoś dostroić do takiego trybu funkcjonowania, a to w moim przypadku zajmuje kilka dni, jeśli nie tygodni. 

Na szczęście tego samego dnia wieczorem mieliśmy umówione spotkanie facebookowej grupy Innamorata dell'Italia. Można powiedzieć, że taki wieczór raz w roku z Anią Klozą, założycielką i główną administratorką grupy, to już pewna tradycja, ponieważ było to nasze trzecie spotkanie tego typu. Tradycją też stało się, że spotykamy się w "Żubrowisku", czyli w restauracji mieszczącej się w białostockim ratuszu na Rynku Kościuszki. 

Ania jest osobą rozpoznawalną w Białymstoku, ponieważ kiedy jeszcze tu mieszkała, była wicedyrektorką VI Liceum Ogólnokształcącego, znaną polonistką zaangażowaną w działalność na rzecz świadomości historycznej obecności Żydów w Białymstoku. W pewnym momencie doszła do wniosku, że cierpliwość do pracy z pewnymi ludźmi się u niej wyczerpała, wyemigrowała do Włoch, gdzie głęboko wtopiła się w miejscową rzeczywistość, opanowując język i studiując historię i kulturę tego fascynującego kraju. To właśnie Ania oprowadziła nas dwa lata wcześniej po Mediolanie! W zeszłym roku wyszła za mąż za Giuseppe, którego też mieliśmy przyjemność poznać.

Była też Ela Leszczyńska-Scianni, która wraz ze swoim mężem, Sycylijczykiem Antoninem, produkuje oliwę, którą kupujemy i używamy od ponad trzech lat. Ela również pracuje dodatkowo jako przewodnik po muzeum mafii w Corleone, gdzie mieszka, więc historię tej potwornej, choć często romantyzowanej, organizacji ma w małym paluszku. Oczywiście tę historię, którą opublikowano. Co się w mafii dzieje, to myślę, że nawet policja nie wie. Oficjalnie uznaje się, że starej mafii przetrącono kark i stąd takie muzeum. 

Cudownie było spotkać Anię i Elę, a także Elę, siostrę Ani, oraz Grażynę, z którymi też co roku się spotykamy regularnie, a czasami uda nam się zobaczyć na jakichś imprezach kulturalnych i krajoznawczych. Poznaliśmy też Iwonę Waczyńską, kolejną białostoczankę mieszkającą w Italii. Iwona jest m.in. przewodniczką po Toskanii. Podobnie jak Lombardia dla Ani, Toskania to dla Iwony nie tylko miejsce fascynacji poznawczej, ale również jej stały adres. Iwona mieszka bowiem w Sienie, co tym bardziej mnie zaintrygowało, ponieważ jakiś czas temu zacząłem czytać "Sienę" Kazimierza Chłędowskiego, który w niezwykle interesujący sposób pisał o średniowiecznej i renesansowej historii tego miasta, kóre swego czasu prowadziło krwawe wojny z Florencją. Niestety sam jeszcze nie dotarłem do Toskanii, a jest to jedno z moich włoskich marzeń. 

Poznaliśmy tez jeszcze jedną Elżbietę i grupę znajomych Iwony, którzy nie należą do naszej facebookowej grupy, ale przyciągnęła ich tematyka włoska. I faktycznie w ciągu tego wieczoru było radośnie i wakacyjnie, dzięki czemu moment powakacyjnego spadku nastroju jeszcze na jakiś czas został odroczony. 




Mam dużą satysfakcję z tego, że pokazałem naszym gościom ze Szkocji spory kawałek Podlasia. Mieszkam tutaj od ponad 30 lat i nadal jest to dla mnie miejsce "magiczne". Chciałbym być jednak dobrze zrozumiany. Dziś przeczytałem wypowiedź pani Anety Prymaka-Oniszk, w której wyraziła opinię, że samo pojęcie "magiczne Podlasie" jest takie trochę kolonialne. To powinno dać wszystkim do myślenia, ponieważ często turyści z innych części Polski, albo nawet nie turyści, tylko mieszkańcy innych regionów, wyrabiają sobie pewien stereotyp, który ma i pozytywne i negatywne aspekty. Tyle, że stereotyp, nawet pozytywny i wygłaszany w dobrej wierze, pozostaje stereotypem niewiele mającym wspólnego z poznaniem. Warto pamiętać, że Podlasie to nie jest jeden wielki skansen, jak by chcieli niektórzy "eksperci" z Warszawy. Mniejszość białoruska to nie są jacyś egzotyczni aborygeni, tylko ludzie, dla których toczy się tutaj ich prawdziwe i jedyne życie. Z powodu tego, że różni specjaliści chcą zachować Podlasie jako jeden wielki rezerwat przyrody, niespecjalnie rozwija się tutaj przemysł, co nie znaczy, że go nie ma! Młodzi ludzie migrują do Warszawy i innych wielkich miast, często za granicę, i nie widzą tutaj nic romantycznego, co mogłoby ich tutaj zatrzymać. Z drugiej strony osiedlają się tutaj artyści i intelektualiści z innych części kraju. 

Podlasie jest jakie jest, ale i tak jest dla mnie "magiczne" na tej samej zasadzie, na jakiej "magiczna" jest moja Łódź, i "magiczny" jest Lasocin, wieś, skąd pochodziła moja mama. Generalnie każde miejsce we wszechświecie może być magiczne, bo po prostu magiczne jest samo życie.

 

środa, 7 lutego 2024

Wojszki, sobór w Hajnówce, "Miejsce Mocy" i Białowieża (poniedziałek, 7 sierpnia 2023)

 
 
Poniedziałek rozpoczęliśmy od kawy, podczas której znowu przepytałem Steve'a z naszych wczorajszych peregrynacji. Po raz kolejny mnie zaskoczył swoją doskonałą pamięcią. Większość turystów, jakich miałem okazję poznać, bardzo szybko zapomina konkretne miejsca, w których byli, a z informacji podawanych przez przewodników zapamiętuje może jakieś 5%. Tymczasem Steve okazał się turystą niezwykle wdzięcznym, w przypadku którego "cel dydaktyczny" wycieczki został w pełni osiągnięty. 

 
 

Na śniadanie chciałem zrobić coś "z polska po angielsku", czyli jajka sadzone na boczku (zamiast angielskiego bekonu), ale zachciało mi się wypróbować metody, która teoretycznie powinna być bezpieczniejsza od smażenia boczku na patelni. Mianowicie, postanowiłem ułożyć plastry na papierze do pieczenia na blasze, którą wsunąłem do piekarnika. W ten sposób wydawało mi się, że mam z głowy stanie nad patelnią i pilnowanie procesu smażenia. Pomysł okazał się fatalny w skutkach, ponieważ podczas nagrywania mojego wywiadu ze Steve'm, boczek w piekarniku spalił się na węgiel. W związku z tym jajka spożyliśmy tylko z pieczarkami, fasolą i podsmażonymi pomidorami. 

Niezrażeni moim nieudanym popisem kulinarnym ruszyliśmy w drogę. Tym razem prowadziła znowu Agnieszka. Tak jak obiecałem Basi poprzedniego wieczora, naszym pierwszym przystankiem stały się Wojszki. Jest to wieś o bogatej, choć raczej bolesnej historii. Założyli je potomkowie jakiegoś Wojszenia, jak się domyślają historycy, o którym nic nie wiemy. W 1562 roku po raz pierwszy odnotowano w źródłach wieś Woiszinow, poźniej odnajdujemy nazwę Wojsnie, ale już od 1661 roku są to konsekwentnie Wojszki. Położenie wsi nie sprzyjało spokojnemu życiu -- przechodzili tędy i Szwedzi i Polacy podczas potopu, w siedemnastowiecznych wojnach również Moskale niszczyli zabudowania Wojszek.  Podczas wojny północnej, maszerowały tędy wojska szwedzkie, saskie, polskie i rosyjskie. W 1755 roku zbuntowali się tu chłopi,  którzy nie chcieli pracować przy stawianiu zabudowań folwarcznych w Stołowaczach. To stłumienia ich buntu wysłano regularne wojsko! W latach 70. XVIII przyszła klęska głodu. Wiemy też, że w tym czasie, mieszkańcy Wojszek nie odrabiali regularnej pańszczyzny, a byli zobowiązani do pewnych służb. 

"wieś zaś Plaski i Wojszki pańszczyzny nie służą, ale w tydzień kolejno wysyłają do folwarku ludzi dziesięciu, tłok do orania dni 2, do żniwa dni 6." (I. Górska, A. Kułak, G. Ryżewski, Wieś Wojszki -- historia i zabytki; https://pcr.uwb.edu.pl/BKWP/files/BKWP_2014_20_010.pdf ). 

14 lipca 1792 roku, podczas wojny polsko-rosyjskiej pod Wojszkami miała miejsce bitwa, w której niestety dońscy kozacy pokonali tatarski oddział armii litewskiej. 

Burzliwe więc były dzieje Wojszek, co m.in. było spowodowane położeniem przy ważnym szlaku komunikacyjnym. Paradoksalnie, do niedawna Wojszki cieszyły się sielskim spokojem spowodowanym właśnie tym, że asfalt położono na szosie do Zabłudowa i białostoczanie jadąc do Bielska, lub dalej, np. do Lublina, robili "rogala" przez Zabłudów właśnie. Sam pamiętam, że w pierwszej połowie lat 90., kiedy "odkrywałem" Białostocczyznę na rowerze, dojechałem do Wojszek piaszczystą drogą, którą rzadko kiedy jeździły samochody. Kilka lat później położono tam asfalt, ale tylko na zachodniej połowie szosy. Ja, co prawda, jako chyba jeden z nielicznych, którym to przychodziło do głowy, jeździłem na Lublin tą trasą, ale kiedy jechał samochód z naprzeciwka, albo kiedy się chciało wyprzedzić, trzeba było zjechać na piaszczystą połowę szosy. Zupełnie niedawno przeczytałem w jakimś artykule, że drogę tę ktoś nazwał "angielką", że niby trzeba nią było jechać po lewej stronie -- oczywiście jak się jechało z Wojszek do Białegostoku, bo w drugą stronę ruch był jak najbardziej prawostronny. Piszę o tym dlatego, że od niedawna pokryto asfaltem całą powierzchnię szosy od Solniczek do Wojszek, i od tej pory stała się ona bardzo popularnym "skrótem" wielu kierowców. Mogę o sobie powiedzieć, że jeździłem przez Wojszki zanim to jeszcze było modne. Piszę o tej drodze w celu wprowadzenia pewnego kontekstu, który nie jest bez znaczenia dla naszej opowieści. 

Podobnie jak poprzedniego dnia w Socach i Trześciance, przyjęliśmy taką taktykę, że wysadzaliśmy Basię w pewnym miejscu, podjeżdżaliśmy kawałek dalej, po czym, kiedy do nas docierała, my znowu ruszaliśmy. Basia była zachwycona kolorowymi domami z pięknie zdobionymi okiennicami i narożnikami. W pewnym momencie minęliśmy van, z którego sprzedawano chleb. Trochę mnie zaskoczył taki widok obwoźnego sklepu, bo wiem, że na końcu Wojszek jest "Żabka". Widocznie jednak część ich mieszkańców woli kupować z samochodu. Kiedy Basia się zbliżyła do grupki ludzi stanowiących częściowo kolejkę, a częściowo grupkę, która korzystając z okazji zakupów ucinała sobie towarzyską pogawędkę, jednak z kobiet, zadziornie, ale raczej tak bardziej żartobliwie, niż naprawdę agresywnie, spytała "A co to za fotografowanie? Pozwolenie jest?" 

I tutaj wyszedł cały naturalny talent Basi do nawiązywania kontaktów międzyludzkich! Otóż niczym nie zrażona, odpowiedziała "Chcę pokazać Waszą ciężką pracę, dziewczyny! Że utrzymujecie takie piękne domy!" Nie minęły dwie minuty, a "dziewczyny", czyli kobiety w wieku od lat czterdziestu do siedemdziesięciu, były już najlepszymi koleżankami Basi, zaś ona sama stała się integralną częścią gawędzącej gromadki. 

Kiedy podjechaliśmy pod wspomnianą już "Żabkę" na końcu wsi, tam gdzie jadąc w prawo można byłoby do jechać do Juchnowca, a w lewo do szosy Zabłudów-Bielsk Podlaski, musieliśmy na Basię poczekać nieco dłużej, niż się spodziewaliśmy. Jak się później dowiedzieliśmy od niej samej, zaprosiła ją do siebie do domu pani ok. dziewięćdziesiątki, która opowiedziała jej o swoim życiu, w tym o tym, jak spędza czas. Otóż owa pani liczy samochody przejeżdżające przez wieś! Co prawda w samych Wojszkach drogę jeszcze remontowano, ale asfalt na jej długości do Białegostoku i w związku z nim jej przejezdność, sprawił, że coraz więcej kierowców rezygnuje "rogala" przez Zabłudów. Niestety nie pamiętam dokładnej liczby, jaką starsza podała Basi, ale była ona dla nas wszystkim wielkim zaskoczeniem (ok. kilkudziesięciu na godzinę!). Z jednej strony radość, że jest i będzie lepsza droga, ale z drugiej to koniec sielankowej atmosfery wsi, o której wszyscy zapomnieli! 

Skoro przejeżdżaliśmy przez Wojszki, to uznaliśmy, że nie ma sensu jechać do Białowieży przez Zabłudów. Po przejechaniu mostu na Narwi skręciliśmy na Ploski, i drogami biegnącymi polami i lasami między szeregiem wiosek, dojechaliśmy przez Czyże do Hajnówki.










Hajnówkę znam raczej dobrze, choć do końca trudno powiedzieć, co to znaczy "dobrze znać" cokolwiek (że o ludziach nie wspomnę), ponieważ moi teściowie stamtąd pochodzą i tam mieszkają ciotki i rodzeństwo cioteczne Agnieszki. W hajnowskim soborze Św. Trójcy tez bywałem, ostatni raz na ślubie ciotecznej bratanicy. Wcześniej jeszcze byłem tam na występach chórów w ramach Festiwalu Pieśni Cerkiewnej. Było to w czasach prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego i premierostwa Włodzimierza Cimoszewicza, którzy wówczas się na owym festiwalu pojawili. Ha, i było to przed podziałem samego festiwalu na ten organizowany przez dyrektora Buszko i ten przez władze cerkiewne. Wtedy jeszcze świecki organizator z cerkwią współpracował i nikt się nie spodziewał konfliktu. 

Nie planowaliśmy wejścia do środka, więc Basia zaczęła robić zdjęcia z zewnątrz, ale obok nas stała grupka kobiet i mężczyzn z dziećmi, którzy nam powiedzieli, że zaraz będzie można wejść, ponieważ powiadomili już panią, która ma uprawnienia do oprowadzania gości po cerkwi i zaraz się tu pojawi. Jak się później okazało, była to pani z dwiema córkami, zięciami i wnukami. Przed wejściem do świątyni zdążyła nam opowiedzieć, że jest bardzo dumna ze swoich córek, które urządziły sobie życie jedna w Paryżu, a druga w Londynie. Nie wiem, na jakiej zasadzie się zgadało o rasizmie, ale sympatyczna pani stwierdziła, że w innych krajach wcale nie jest lepiej niż w Polsce, bo swego czasu poszli do restauracji w jednym z angielskim mniejszych miast, a tam kelner zobaczywszy jej czarnoskórego zięcia, powiedział, że wszystkie stoliki są zajęte, choć widać było, że jest mnóstwo wolnych. Przy okazji wyraziła ogromną sympatię wobec mężczyzny, który jest "tak dobrym chłopakiem, że wolę go od niejednego Polaka". 

Tymczasem nadeszła pani, która za drobną opłatą otworzyła cerkiew i zaczęła nam o niej opowiadać. Obecny gmach wg projektu profesora Aleksandra Grygorowicza z Poznania zaczęto wznosić w 1973 r. zaś ukończono go w roku 1982, tyle, że wyposażenie wnętrza trwało jeszcze długo. Polichromie zdobiące ściany wewnętrzne świątyni wykonał grecki artysta Dymitrios Andronopulos w latach 1986-1990. Pani opowiedziała o Królewskich (Carskich) Wrotach, o siedmiu ołtarzach i ich znaczeniu ikon. Zanim jednak zaczęła omawiać elementy wyposażenia cerkwi, zrobiła krótki wykład na temat historii prawosławia i różnic między tą odmianą chrześcijaństwa a katolicyzmem. Ponieważ nie mogłem się oprzeć, żeby nie uzupełnić jej wypowiedzi o kwestię "filioque", czyli "i Syna" w nicejskim Wyznaniu Wiary, który to zwrot w odniesieniu do pochodzenia Ducha Świętego dodał król Franków i cesarz odrodzonego cesarstwa zachodniorzymskiego, Karol Wielki, na co teologowie greccy nigdy się nie zgodzili, pani w pewnym momencie zadała mi pytanie, czy jestem księdzem! A właściwie zrobiła to w formie twierdzącej, z krótkim dopytaniem na końcu zdania, jakby upewnienie się co do mojego statusu duchownego było jedynie formalnością. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że jestem po prostu nauczycielem, i swego czasu interesowała mnie historia kościoła. Nie uznałem za stosowne wyjaśniać mojego obecnego stosunku do religii. 

W trakcie swojej opowieści o budowie i utrzymaniu cerkwi, uprzejma pani kilkakrotnie wspomniała o datkach pieniężnych, jakie wierni na ten cel przeznaczali i przeznaczają. W pewnym momencie córka małżeństwa "francuskiego" (tzn. mąż córki naszej rozmówczyni też jest Polakiem, ale tak ich nazwałem ze względu na miejsce zamieszkania) podbiegła zbyt blisko do jednego z siedmiu ołtarzy, na co nasza przewodniczka zwróciła jej uwagę, żeby tego nie robiła. Prawdopodobnie nie spodobało się to ojcu dziewczynki, co wyraził w napastliwym komentarzu "A pani tak ciągle mówi o tych pieniądzach i o tych pieniądzach! Jakby te pieniądze były najważniejsze". Kobieta w uprzejmy sposób wyjaśniła, że po prostu mówi, jak jest, że rzeczy kosztują i to normalne, że wierni, jeśli chcą mieć wyposażenie cerkwi, to się na to składają. Jako człowiek mający krytyczny stosunek do rozmaitych organizacji religijnych i do samych religii, jestem daleki od krytyki zbierania pieniędzy na określone cele wspólnoty. Ludzie składają dobrowolne ofiary i jeżeli idą one na cele zgodne z tym, co zostało zapowiedziane, to chyba normalne. Mężczyzna zniesmaczył nie tylko nas, ale chyba również resztę swojej rodziny, oprócz może dzieci, które chyba nie zwracały najmniejszej uwagi na całą rozmowę dorosłych. 

Zwiedzania cerkwi nie planowaliśmy, ale nam się przytrafiła niejako przy okazji, czego myślę, ani Basia, ani Steve nie żałowali. 

Kto zaś chciałby się dowiedzieć nieco więcej o historii hajnowskiego soboru i jego wnętrzu, odsyłam do strony samej cerkwi:  http://sobor.pl/przykladowa-strona/ 



Na trasie z Hajnówki do Białowieży, kilka kilometrów przed tą ostatnią należy skręcić w prawo, żeby dotrzeć do tzw. "miejsca mocy". Jeszcze poprzedniego wieczora wspomniał o nim Peter w rozmowie ze Steve'm. Swego czasu słyszałem, że to Simona Kossak wpadła na pomysł, żeby dodać atrakcyjności okolicy i "wyznaczyła" to miejsce w Puszczy Białowieskiej. Nie mam żadnego dowodu na to, że tak właśnie było, ale zawsze bardziej do mnie przemawiają argumenty mające cechy racjonalnego wyjaśnienia, niż jakieś nadprzyrodzone mambo-dżambo. Peter jednak okazał się zwolennikiem nadzwyczajności białowieskiego miejsca mocy, więc się nie upierałem przy jej krytyce. 

Oczywiście nie ma też żadnych dowodów materialnych na tezę zwolenników magii tego punktu, wierzących, że było to miejsce dawnego kultu pogańskiego itd. itp. Tak czy inaczej, kiedy w latach 90. jeździłem do Białowieży o miejscu mocy nawet nie słyszałem, ale potem już tak. Raz nawet zawiózł mnie tam Kazik, cioteczny szwagier Agnieszki (kogo moja terminologia rodzinna przyprawia o zawrót głowy, temu spieszę donieść, że chodzi o męża siostry ciotecznej). Wydawało mi się, że trafię tam bez problemu, ponieważ przy szosie stoi drogowskaz kierujący amatorów ezoteryki i magii do tego miejsca. 

Nie obyło się jednak bez lekkich trudności. Najpierw przegapiłem rzeczony drogowskaz. Kiedy się zorientowałem, powiedziałem Agnieszce, żeby zawróciła. Wjechaliśmy w głąb Puszczy Białowieskiej. Myślałem, że samochodem dojedziemy do samego miejsca. Moja pamięć w tym przypadku okazała się całkowicie zawodna. Po kilku jakichś trzech kilometrach dojeżdża się do leśnego parkingu, a dalej trzeba iść jeszcze ponad kilometr pieszo. 

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy tam kilkoro ludzi, którzy podobnie jak my pojechali zrobić sobie kilka zdjęć i być może poczuć moc. Ja na pewno tejże mocy nie poczułęm, mimo, że nawet wykonałem pierwszą część sekwencji formy tai-chi stylu Yang. No jestem człowiekiem słabej wiary i nic na to nie poradzę. Mocy nie poczułem, ale poprosiłem Steve'a, żeby zrobił mi kilka zdjęć, z których potem zmontowałem gifa, na którym poraża mnie moc emanująca z magicznego kamienia. No niestety to był tylko wygłup, bo jak nic nie czułem, tak nie czułem. Moje towarzystwo chyba też jakoś słabo uległo magii miejsca, ale wszyscy wydawali się zadowoleni. Przy okazji to wtedy Steve oznajmił, że wybiera się na motocyklową wyprawę do Azji! Do takiej wyprawy faktycznie trzeba czuć moc! 

Ponieważ po drugiej stronie szosy zaraz jest droga prowadząca do Rezerwatu Pokazowego Żubrów, właśnie tam się skierowaliśmy przed wjazdem do samej Białowieży. Rezerwat tak naprawdę nie jest żadnym leśnym rezerwatem tylko po prostu ogrodem zoologicznym, w którym zwierzęta (bo nie tylko żubry i żubronie /krzyżówka żubra z krową/) spacerują po wybiegach, a nocują w szopach. Kiedy pierwszy raz tu trafiłem, a było to dwa dni po naszym ślubie kościelnym i weselu, które miały miejsce w Hajnówce, wybraliśmy się do Białowieży pociągiem z Jolą i Jarkiem Janickimi, którzy się pobrali dosłownie tydzień przed nami. Rezerwat okazał się wielkim rozczarowaniem, ponieważ akurat tego dnia na wybiegu nie pokazał się ani jeden żubr! Wszystkie siedziały w szopach, czy też oborach. Nieco zniechęceni poszliśmy w kierunku szosy, żeby piechotą dojść do Białowieży. Doszliśmy wówczas jednak do wniosku, że będąc w samym sercu Puszczy Białowieskiej iść wzdłuż asfaltowej szosy jest bez sensu, przeszliśmy na jej drugą stronę, żeby zbytnio się od niej nie oddalając iść jednak lasem. 

Nie zdążyliśmy przejść nawet stu metrów, kiedy naszym oczom ukazał się widok, który wynagrodził nam rozczarowanie Rezerwatem! Otóż za zaroślami wyłoniło się stado żubrów spokojnie stojące i pogryzające trawę. Moim pierwszym odruchem było przejść obok nich, tak jak niejednokrotnie przechodziłem koło stada krów. Po jakichś pięciu krokach dotarło do mnie, że to są przecież jednak dzikie zwierzęta i ich reakcja na intruza może nie być zbyt przyjazna, zresztą ostatecznie otrzeźwił mnie krzyk Agnieszki, żebym zawracał! Faktycznie, powolutku się wycofałem, powolutku weszliśmy na ścieżkę za krzakami, zza którym wyszliśmy na stado, a za nimi już krokiem niezwykle dziarskim domaszerowaliśmy do szosy i już nie szukaliśmy leśnych przygód. 

Po raz kolejny do Rezerwatu Pokazowego Żubrów zabraliśmy w 2007 r. Melindę, Arni'ego i Kate Kubiaków, którzy przylecieli do nas ze Stanów Zjednoczonych. Wtedy też nie mieliśmy szczęścia zobaczyć żubrów, ponieważ znowu pochowały się do szop z powodu deszczu. Wtedy jednak Kazik załatwił dla nas przejażdżkę bryczkami, co też jakoś zrekompensowało nam brak widoku żubrów. 

Potem byliśmy w tym miejscu jeszcze raz i żubry wreszcie zobaczyliśmy. 

Tak samo było i teraz. To, co mi się rzuciło w oczy, to ogromny nowoczesny budynek, w którym kupiliśmy bilety. Nie wiem, kiedy go postawiono, ale na pewno go nie było podczas naszej ostatniej bytności w Rezerwacie. Co tu dużo gadać, dość długo nas tam nie było. Tym razem zobaczyliśmy żubry, żubronie, jelenie, łosie, dziki i jeszcze inne leśne zwierzęta, które wyległy na środek swoich wybiegów eksponując swoją urodę. Ponieważ, jak już wspomniałem, jest to takie zoo i to z tych mniejszych, zbyt dużo czasu obejście jego obszaru nam nie zajęło. Na zewnątrz zatrzymaliśmy się na moment przy stoiskach z pamiątkami, jakie zawsze się przed Rezerwatem ustawiają, a tam zaskoczyła mnie obecność przedstawicieli telewizji... czeskiej! Mężczyzna, którego zagadnąłem, mówił bardzo dobrze po polsku, a zapytałem go po prostu, co ich sprowadza do Białowieży. Okazuje się, że Polska w 2023 roku stała się niezwykle atrakcyjnym celem wizyt turystów z Czech, i dlatego telewizja postanowiła odwiedzić najpopularniejsze miejsca, w tym Białowieżę! 

Postanowiliśmy podjechać pod Szlak Dębów Królewskich, tyle, że wyjazd spod Rezerwatu okazał się na tyle zwodniczy, że po skręcie w prawo, po którym spodziewaliśmy się jechać w kierunku szosy między Pogorzelcami a Teremiskami, za którą znajdują się owe majestatyczne drzewa, jechaliśmy prosto na Hajnówkę! Oczywiście po kilkuset metrach zawróciliśmy i już bez przygód dojechaliśmy do miejsca, gdzie kładką chodzi się między dębami, z których każdemu przypisano imię innego władcy dawnej Polski i Litwy. Ponieważ Agnieszka i ja odwiedziliśmy to miejsce jakiś miesiąc wcześniej, zostaliśmy w samochodzie, natomiast Basia i Steve wybrali się na spacer, który zbyt długi nie był, bo i Szlak Dębów Królewskich długi nie jest.

Tego dnia początkowo myślałem, że zdążymy objechać wszystkie zaplanowane punkty i na obiad jednak dotrzemy do Kruszynian, bo bardzo chciałem, żeby Basia i Steve doznali smaków tatarskich. Kiedy opuściliśmy Rezerwat, wiedziałem jednak, że to już nie będzie możliwe. Jak zwykle mieliśmy niedoczas, a przecież jeszcze planowaliśmy dotrzeć do Szlaku Dębów Królewskich. Szybko więc zrewidowałem swój plan i postanowiliśmy pojechać do Białowieży na obiad. Zatrzymaliśmy się na bardzo dobrze nam znanym parkingu tuż przy moście prowadzącym do białowieskiego Parku Pałacowego (był tam kiedyś carski pałac myśliwski), w którym znajduje się Muzeum Przyrodniczo-Leśne. Wstyd się przyznać, ale ostatni raz byliśmy tam też w 2007 roku z Melindą i Arnie'm, a był to czas kiedy dopiero co przerobiono dość tradycyjną i nudną placówkę muzealną na nowoczesną ekspozycję multimedialną. Teraz jednak okazało się, że most jest w remoncie i przejście do parku jest zamknięte. Zaproponowałem dojazd ulicą Parkową do drugiej bramy w pobliżu cerkwi św. Mikołaja z porcelanowym ikonostasem, ale moje towarzystwo nie wykazało zapału wobec tego pomysłu. W związku z tym udaliśmy się na obiad do Zajazdu Nad Stawami na terenie parkingu. 

Kiedyś ten parking i restauracja należały do pana Jerzego Dowbysza, którego miałem przyjemność poznać, a którego zapamiętałem przede wszystkim z podobieństwa fizjonomii i przede wszystkim głosu do Jerzego Dobrowolskiego, znanego polskiego aktora i satyryka. Później już dowiedziałem się, że pan Jerzy właścicielem już nie jest. Parkingowo-gastronomiczny biznes prowadzi już ktoś inny. Jedzenie jednak okazało się wyśmienite. Chłodnik, kartacze, pierogi i dziczyzna w sosie okazały się doskonałe!

Ponieważ stolik, który zajęliśmy po wejściu do restauracji był naprzeciwko drzwi, od których szedł chłodny powiew, zmieniliśmy nasze miejsce. Zjedliśmy obiad przy innym stoliku, ale kiedy przyszło do płacenia, Steve ku naszemu przerażeniu odkrył, że nie ma portfela! Przeszukaliśmy krzesła, i podłogę, oczywiście wszystkie torby i kieszenie. Nic! Sytuacja zrobiła się nieciekawa. Po chwili jednak naszą krzątaninę zauważył mężczyzna, który stał za barem i przyjmował nasze zamówienie. Przyniósł portfel Steve'a mówiąc, że ktoś, kto usiadł przy naszym pierwszym stoliku, go znalazł i mu oddał. Powiem Wam szczerze, byłem autentycznie dumny z anonimowego rodaka, który uczciwie oddał barmanowi znaleziony portfel, niczego zeń nie uszczknąwszy! A i barman okazał się człowiekiem uczciwym. Ja wiem, że to powinna być norma i nikt za rzeczy normalne nie powinien odbierać peanów zachwytu, ale uważam, że mimo wszystko oparcie się pokusie przywłaszczenia sobie czyjejś własności jest nadal w naszym rodzaju (mówię o ludziach w ogóle, niekoniecznie o tym, czy innym narodzie) trudne. Dlatego tacy ludzie, jak ten uczciwy znalazca i barman przywracają mi wiarę w człowieka! 

Po obiedzie ruszyliśmy już prosto do Białegostoku, wstępując po drodze do Biedronki przy Nowowarszawskiej. Steve chciał nadać naszemu ostatniemu wieczorowi szczególny charakter, więc zaproponował zakup whisky. Ostatecznie jednak zgodził się na dżin i tonic. 

Przy kolacji sączyliśmy drinki, rekapitulowaliśmy wycieczkę po Podlasiu. Odczuwałem ogromną radość, że Basi i Steve'owi bardzo się nasz region spodobał. A przy tym, moi drodzy, pośpiewaliśmy ze Steve'm przy gitarze! 

Muszę Wam bowiem powiedzieć, że uwielbiam biesiady śpiewane, ale towarzystwo, z którym w Białymstoku najczęściej zdarza mi się biesiadować, jakoś tak do śpiewu się nie garnie, dlatego zawsze cieszy mnie ogromnie, kiedy mam okazję z kimś pośpiewać! 

Jak pisał niemiecki poeta, Johann Gottfried Seume, 

Wo man singet, lass dich ruhig nieder,
Ohne Furcht, was man im Lande glaubt;
Wo man singet, wird kein Mensch beraubt;
Bösewichter haben keine Lieder.

Gdzie sły­szysz śpiew – tam wchodź,
Tam do­bre ser­ca mają.
Źli lu­dzie – wie­rzaj mi –
Ci ni­g­dy nie śpie­wa­ją.  (tłum. Maria Konopnicka)

Oczywiście, jak to z aforyzmami, czy przysłowiami bywa, znajdziemy mnóstwo przykładów tego, że ludzie śpiewający potrafią okazać się draniami. W mitologii syreny wabiły żeglarzy śpiewem i ich gubiły. Również krasnoarmiejscy potrafili pięknie śpiewać! 

Zostawmy jednak skrajne przykłady. Większość śpiewających ludzi, których znam osobiście, naprawdę są tymi, którym można zaufać. Z całą pewnością takim człowiekiem jest Steve, z którym razem zaśpiewaliśmy Redemption Song Boba Marleya! 

Smutno się zrobiło, kiedy Basia i Steve poszli spać, bo rano dnia następnego mieliśmy się pożegnać!