Po pożegnaniu Basi i Steve'a nastąpiły dni dość monotonne, w których można było nadrobić zaległości z lekturami, ale równocześnie odczuwało się, że własny dom w sierpniu to jednak nie jest odpowiednie miejsce, bo chciałoby się jednak gdzieś pojechać, kogoś spotkać lub zobaczyć/przeżyć coś, czego się jeszcze nie widziało/przeżywało.
I owszem okazja na bardzo sympatyczne doświadczenie się przydarzyła, bo 12 sierpnia byliśmy na ślubie mojej chrześnicy Ani, córki mojego szwagra. Była to okazja do spotkania rodziny Agnieszki, a także odnowienia znajomości z ludźmi, których kiedyś poznaliśmy, a także do poznania rodziny i znajomych Michała, czyli męża Ani. Było więc niezwykle sympatycznie, zwłaszcza, świetnie się przy tym bawiliśmy. Już po całej świetnej zabawie doszedłem do wniosku, że było to bardzo "miejskie" wesele, ponieważ zarówno muzyka (ani jednego kawałka disco polo), jak i zabawy oczepinowe nie miały nic wspólnego z tradycyjnymi a jednak, mimo że bardzo kocham podtrzymywanie tradycji), głupawymi zabawami z podtekstami seksualnymi, albo z prowokowaniem sytuacji towarzysko niezręcnzych. Świetna muzyka do tańca, bardzo dobre jedzenie i doskonałe warunki noclegowe w lokalu między Łodzią a Pabianicami, sprawiły, że wszystkie pokolenia weselników doskonale się bawiły. Lubię spotkania ze starymi znajomymi, więc bardzo mnie cieszyła możliwość pogadania z ludźmi, których nie widuję zbyt często; lubię też poznawanie nowych ludzi, a ku temu też była okazja, więc była to impreza niezwykle udana. Ponieważ to jednak była uroczystość prywatna, na tym skończę jej wspomnienie.
Wróciliśmy do domu w niedzielę, 13 sierpnia, kiedy to spadek nastroju nie zdążył nas jeszcze dopaść. Nie dopadł nas również dnia następnego, ponieważ w perspektywie mieliśmy odwiedziny Aliny i Mikołaja Wawrzeniuków w ich nowym, a może bardziej trafnie będzie powiedzieć nowo-rozbudowanym domu w Gredelach.
Mikołaja poznałem przy okazji spaceru po Białymstoku śladami miejsc związanych z historią mniejszości białoruskiej. Spacer prowadził Aliaksiej Trubkin, natomiast jakoś tak się złożyło, że znalazłem się obok skromny mężczyzny w okularach, z miną smutną, ale z którym jakoś tak naturalnie nawiązaliśmy rozmowę na interesujące mnie tematy związane właśnie z naszą wycieczką. Dopiero później od znajomych dowiedziałem się, że jest szefem redakcji programu w języku białoruskim białostockiego oddziału TVP3. Smutna mina to naturalny wyraz twarzy Mikołaja, ale to człowiek o wielkim poczuciu humoru i ostrym dowcipie.
Alinę natomiast poznałem później, przez Facebooka. Kilkakrotnie skomentowaliśmy posty naszych wspólnych znajomych, po czym Alina zaprosiła mnie do znajomych. A jakiś czas później umówiliśmy się na kolację w "Cechowej", gdzie spotkaliśmy się we czwórkę. Alina przez wiele lat uczyła języka białoruskiego w SP 4 w Białymstoku, jest też znaną animatorką kultury, prowadzącą m.in. Stowarzyszenie na Rzecz Dzieci i Młodzieży Uczących się Języka Białoruskiego AB-BA (skrót od białoruskich słów ABjadnańnie BAćkoǔ - Stowarzyszenie Rodziców). Jest też autorką podręczników do języka białoruskiego. Alina to dla mnie również tytanka czytelnictwa! Nasze zainteresowania nie zawsze się pokrywają, ale wielokrotnie skorzystałem z jej rekomendacji lektur.
W domu Aliny i Mikołaja w Gredelach byliśmy wcześniej dwa razy, ale teraz ten tradycyjny wiejski dom zmienił się nie do poznania. Wraz z powiększeniem gabarytów, przybyły nowe pomieszczenia, których urządzenie mieliśmy okazję teraz podziwiać. Między szeregiem innych talentów, Alina ma wyrobiony zmysł estetyczny i dlatego ścian, meble, obrazy i inne elementy wyposażenia stanowią spójną oryginalną artystyczną całość!
Jeżeli można powiedzieć, że trzeci raz to już tradycja, to tradycyjnie wypiliśmy kawę zagryzając smakołykami, jakimi poczęstowali nas nasi gospodarze, i pogadaliśmy na tematy, które jakoś tak same się nasuwają. Oczywiście ponarzekaliśmy na ówczesnego ministra oświaty i drogę, na którą tę oświatę kieruje (aż trudno uwierzyć, że jeszcze pół roku temu ten człowiek kierował całą polską edukacją). Pogadaliśmy o życiu na wsi, o tym, jak swojsko można się poczuć w Gredelach.
Tradycyjnie nagrałem też "kawę", żeby ją wrzucić na Facebook, ale tym razem wpadłem na pomysł, że zamiast jakichś swoich wygłupów zrobię z Aliną i Mikołajem krótki wywiad. Poniżej możecie zobaczyć jego połowę, ponieważ w drugiej części Mikołaj mówił o spotkaniu z grupą białoruskich pisarzy, jakie miało się odbyć w nadchodzących dniach w Krasnogrudzie. Następnego dnia jednak poprosił mnie, żebym zdjął ten filmik z Facebooka, ponieważ w naszej rozmowie wymienił nazwiska białoruskich intelektualistów nadal mieszkających w kraju rządzonym przez reżim Łukaszenki. Wiemy, że przy represjach przez niego stosowanych, nikt nie może się czuć tam bezpiecznie. Nie wiem, czy mój fejsbukowy profil śledzą jakieś służby Republiki Białoruś, ale faktycznie lepiej nie nikogo nie narażać na zemstę mińskiego dyktatora. Dlatego poniżej miniwywiadu z Mikołajem też nie umieszczam.
Zawsze. kiedy jesteśmy w Gredleach, dowiadujemy się od Aliny i Mikołaja czegoś ciekawego. W zeszłym roku zrobiliśmy sobie długi spacer, podczas którego zobaczyliśmy kapliczkę w miejscu, gdzie znajduje się źródło uznane przez wyznawców prawosławia za święte (Krynoczka).
Gredele bowiem to wieś znana ze źródeł pisanych już w roku 1576. W 1633 nadano ziemię w pobliżu tej wsi cerkwi św. Michała z Bielska Podlaskiego na uposażenie szpitala, tyle że w XIX przejęły ją władze carskie pod budowę kolei. Te grunta nazywały się Szpitale z powodu przeznaczenie dochodu z nich. W roku 1933 wsie o nazwie Hredele i Szpitale połączono w Gredele, co znaczy, że do nazwy wprowadzono subtelną różnicę sprawiającą, że brzmiała ona bardziej polsko.
Żródło, czyli samoczynnie bijąca woda spod ziemi na terenach nizinnych nie jest zjawiskiem zbyt częstym, dlatego być może to owa krynoczka dała początek osadnictwu w tych okolicach, a sam fakt jej istnienia został uznany za cud -- bije woda bez kopania studni. Cudowność polegała również i na tym, że zimna woda po obmyciu oczu czy skóry mogła zmywać bakteire i faktycznie przynosić ulgę w pewnych schorzeniach. Tak czy inaczej, Krynoczka w Gredelach jest jednym z kilku źródeł w naszym województwie uznanych za cudowne.
W tym roku Mikołaj poradził nam, jeżeli nam się nie spieszy do domu, żebyśmy podjechali kilka kilometrów dalej do wsi Wólka Wygonowska, gdzie na cerkiewnym cmentarzu znajdziemy pomnik nagrobny matki historyka Michała Bobrowskiego. Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi o Michała Bobrzyńskiego, autora jednej z pierwszych syntez historii Polski, o którym uczyłem się na zajęciach z historii historiografii, ale szybko zdałem sobie sprawę ze swojej pomyłki, kiedy Mikołaj wyjaśnił, że chodzi o człowieka, który odkrył dla świata Kodeks Supraski.
Tak na marginesie, oczywiście nie ma niczego nadzwyczajnego, ani nadprzyrodzonego w fakcie, że kilka dni po wizycie w supraskim monastyrze dowiadujemy się o takiej ciekawostce. Nie ma też niczego dziwnego w tym, że unicki ksiądz, bo przecież do 1839 roku na Podlasiu większość tutejszych Rusinów modliła się w obrządku wschodnim, ale instytucjonalnie podlegając Rzymowi, urodził się gdzieś na tych terenach. Niemniej fakt, że znaleźliśmy się tak blisko jego miejsca urodzenia, wzbudził we mnie pewien dreszcz, jaki pewnie o wiele częściej i intensywniej odczuwał Indiana Jones dotykając Arki Przymierza czy Świętego Graala.
Ksiądz Michał Bobrowski był profesorem Uniwersytetu Wileńskiego, historykiem i specjalistą od archeologii biblijnej. Jednak zasługą, dzięki której go dziś pamiętamy (no dobrze, powinniśmy pamiętać), jest odkrycie tzw. Kodeksu Supraskiego, czyli księgi liturgicznej w języku staro-cerkiewno-słowiańskim spisanym najpewniej w Bułgarii w XI wieku przez kopistę o imieniu Retko, o czym wiemy z tego prostego względu, że był się podpisał.
Nie wiadomo jak, ale szacuje się, że do Supraśla dokument dotarł w drugiej połowie XVI wieku i tam, w bibliotece bazyliańskiego klasztoru przeleżał do roku 1823, kiedy to profesor Bobrowski się na niego natknął i opracował. Podzielił go na trzy części, z których jedną posłał ok. 1840 roku do ekspertyzy do Wiednia. Po śmierci wiedeńskiego specjalisty, Jernaja Kopitary, ten fragment trafił do licealnej biblioteki w Lublanie, która jest dziś Biblioteką Narodową i Uniwersytecką i nadal jest miejscem przechowywania tej części Kodeksu.
Druga część ostatecznie trafiła do Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, zaś trzecia, po licznych perypetiach związanych ze zmianą miejsca przechowywania (m.in. Berlin) znajduje się w Bibliotece Narodowej w Warszawie.
Trochę się zastanawiam, czy ksiądz Bobrowski postąpił właściwie wysyłając część księgi do Wiednia, czy dobrze zrobili depozytariusze Kodeksu sprzedając drugą część Afanasiemu Byczkowowi, a trzecią Władysławowi Trębickiemu. Czy bazylianie potrzebowali tych pieniędzy, a prawosławny zbiór modlitw i nauk Jana Chryzostoma, Bazylego Wielkiego i Epifaniusza z Cypru nie był im tak bardzo potrzebny? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale faktem pozostaje, że Kodeksu Supraskiego w Supraślu dziś nie ma.
Tymczasem jechaliśmy przez wsie, których nazwy na tablicach informacyjnych namalowano w dwóch językach -- polskim i białoruskim, co uważam za bardzo słuszne posunięcia ze strony władz, biorące pod uwagę język ludności zamieszkującej te miejscowości i okazujące im szacunek. W końcu dojechaliśmy do Wólki Wygonowskiej, gdzie na cerkiewnym cmentarzu znaleźliśmy rząd nagrobków, prawie wszystkich z napisami w cyrylicy, z wyjątkiem jednego. Prosty polny kamień z napisem alfabetem łacińskim w języku polskim to było właśnie miejsce pochówku matki Michała Bobrowskiego.
"Annie z Krupickich Bobrowskiej, pobożnej matce, smutni synowie, Józef i Michał 1825" głosi napis wyryty prawdopodobnie przez ludowego rzemieślnika (krój liter nie jest zbyt równy) na maleńkim obelisku z polnego kamienia. Jak pokazuje data, księdzu profesorowi zmarła matka dwa lata po jego słynnym odkryciu.
Oczywiście skoro o tym obiekcie w tym miejscu wiedział Mikołaj, to nie mogłem powiedzieć, że sam dokonałem jakiegoś odkrycia, ale jednak okazuje się, że wielu o nim nie wie. Nawet Anna Kraśnicka, znana i ceniona przewodniczka po naszym województwie i autorka doskonałego bloga pt. Białystok Subiektywnie (bialystoksubiektywnie.com), który szczerze i gorąco polecam każdemu, kto się na Podlasie wybiera, albo kto chciałbym poszerzyć swoją wiedzę o tym regionie, wyraziła na FB "zazdrość" z tego powodu!
W Wólce Wygonowskiej mają również swoją rezydencję właściciele znanej sieci sklepów spożywczych, których nazwy jednak nie wymienię, bo nie chcę naruszać ich prywatności, i choć wścibstwo nie należy do najszlachetniejszych cech, zajrzeliśmy przez bramę, żeby zobaczyć dom, który oczywiście nie jest jakąś biedną chałupą, ale też nie jest żadną manifestacją uderzenia wody sodowej do głowy. Z oczywistych względów zdjęć nie zrobiliśmy.
Ponieważ nie chcieliśmy wracać dokładnie tą samą drogą, z Wólki Wygonowskiej w kierunku szosy Bielsk-Hajnówka dojechaliśmy trasą dość pokrętną, w tym odcinkiem piaszczystego leśnego gościńca.
To był naprawdę wakacyjny dzień, spędzony na interesującej rozmowie z kapitalnymi ludźmi, z istotnym elementem edukacyjnym, co wbrew nazwie (wiadomo edukacja=szkoła) bardzo sobie w wakacyjnych wycieczkach cenię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz