Przekroczywszy szosę prowadzącą z Sarnak w województwie lubelskim, choć to historycznie południowe Podlasie, do Siemiatycz, jechaliśmy prosto do Drohiczyna. Po drodze jednak mijaliśmy pole pełne bocianów, w związku z czym Basia zażyczyła sobie natychmiastowego zatrzymania się w tym miejscu. Ponieważ szosa, którą się przemieszczaliśmy była raczej wąska, nie chciałem stać się zawalidrogą blokującą przejazd innym pojazdom nią podążającym. Dlatego skręciłem w najbliższą przecznicę w lewo, ponieważ wydawało mi się, że w ten sposób przybliżymy się do pola pełnego ptaków, które Basia tak bardzo pragnęła sfotografować. Tą jeszcze węższą, acz na szczęście asfaltową, drogą dojechaliśmy do wioski, gdzie skręciłem w lewo, a następnie po lewej stronie drogi zaparkowałem samochód na czyimś gruncie, co łatwo było poznać po tym, że stała tam jakaś stodoła, ale bez zabudowań mieszkalnych czy innych gospodarczych. Zaczekaliśmy ze Steve'm przy samochodzie, podczas gdy Basia ruszyła "na łowy".
Po kilkunastu minutach wróciła usatysfakcjonowana, choć zadanie, jakiego się podjęła, nie było łatwe, gdyż ptaki dość łatwo się płoszyły. Na szczęście nie odlatywały zbyt daleko.
Po kolejnych kilkunastu minutach dojechaliśmy do uroczego Drohiczyna. Żałuję, że nie leży od bliżej Białegostoku, bo z pewnością spędzałbym w nim więcej czasu. Niestety Drohiczyn położony jest na południowej granicy województwa podlaskiego, nad malowniczym zakolem Bugu. Oczywiście z historycznego punktu widzenia, Drohiczyn leży praktycznie w centrum Podlasia i niegdyś był jego stolicą, tzn. stolicą przedrozbiorowego województwa podlaskiego.
Prawa miejskie otrzymał dopiero w 1429 roku, ale już wtedy był grodem o burzliwej historii. Kilkakrotnie przechodził z rąk lackich w ruskie i odwrotnie. Kazimierzowi Odnowicielowi odbił go Jarosław Mądry, żeby potem dostać się pod wpływy Kazimierza Sprawiedliwego. Konrad Mazowiecki nadał Drohiczyn tzw. Braciom Dobrzyńskim, czyli zakonowi rycerskiemu, którego oficjalną nazwą było Fratres Milites Christi, czyli Bracia Rycerze Chrystusa. Tak na marginesie, czasami wspominając ten zakon, autorzy tekstów historycznych dawali niejako do zrozumienia, że była to polska alternatywa dla Krzyżaków, ale ci ostatni okazali się silniejsi. Nic bardziej mylnego. Bracia Dobrzyńscy byli zakonem niemieckim, tak samo jak Kawalerowie Mieczowi w Inflantach, też później wchłonięci przez Zakon Najświętszej Marii Panny. O ile jednak Krzyżacy od początku mieli wielkie ambicje polityczne, Bracia Dobrzyńscy byli organizacją zbyt małą, żeby zagrozić władzy księcia Mazowsza.
W Drohiczynie jednak Rycerze Chrystusowi nie porządzili długo, ponieważ zostali wyparci przez Daniela, księcia halicko-włodzimierskiego, który swoją dotychczasową siedzibę miał w Chełmie (ob. woj. lubelskie), a który w 1251 roku założył gród, który na cześć swojego syna, Lwa, nazwał Lwowem!
Danielem zainteresował się papież Innocenty IV, który przysłał mu nawet koronę królewską w nadziei na unię kościelną. Tę koronę w dowód uznania go za króla Rusi, nałożył mu na głowę biskup Opizzo z Mezzano, legat papieski, w Drohiczynie właśnie. Co prawda niektórzy uważają, że chodzi o inny Drohiczyn, na terenie dzisiejszej Ukrainy, ale dlaczego nie mielibyśmy wierzyć, że to ten nasz, podlaski?
Daniel Halicki zajął Drohiczyn, żeby mieć bazę wypadową do wypraw przeciwko Jaćwingom. Warto bowiem przypomnieć, że o ile Prusów wykończyli Krzyżacy, to do końca plemion jaćwieskich przyczynili się w równym stopniu Polacy (a konkretnie Mazowszanie), jak i Rusini. Generalnie był to niezwykły okres w historii naszego regionu. Z jednej strony książę ruski, Rurykowicz, rezydujący w Chełmie, konkuruje z Piastami (zarówno w Polsce, jak i na Rusi panuje rozbicie dzielnicowe), rodzi się potęga militarna Litwy (Daniel pomaga pomniejszym kunigasom przeciwko panowaniu Mendoga), a z drugiej strony jest już po rozbiciu wojsk rusko-połowieckich przez Mongołów nad Kałką (1227), w której to klęsce Daniel również uczestniczył, by w końcu złożyć lenny hołd zdobywcom z Dalekiego Wschodu w 1245 r. To był początek końca starej Rusi Kijowskiej. I w tym wszystkim gdzieś znalazła się rola dla podlaskiego Drohiczyna.
Obecnie ludność Drohiczyna nie sięga nawet dwóch tysięcy. Wg średniowiecznej terminologii angielskiej należałoby go nazwać jednak "city", a nie zwykły "town", ponieważ jest siedzibą diecezji katolickiej, której podlegają m.in. parafie w Hajnówce. W 2016 roku wątpliwy rozgłos zyskał wówczas już biskup-senior diecezji drohiczyńskiej, Antoni Dydycz, którego sfotografowano z nieżyjącym już ministrem środowiska Janem Szyszko w karocy. Kpinom w mediach nie było końca, bo oto pan minister z panem biskupem zadali szyku w iście barokowy sposób!
Mieliśmy oczywiście w planie wejście do drohiczyńskiej katedry pw. Trójcy Przenajświętszej, ale w momencie zaparkowania samochodu w jej pobliżu naszym priorytetem był obiad. Głód dawał nam się solidnie we znaki.
Jeszcze przed przyjazdem Basi i Steve'a do Białegostoku zaplanowałem, że ich zabiorę na zaguby do restauracji "Pod katedrą" i tam właśnie się udaliśmy, wchodząc po schodach na piętro, gdzie znaleźliśmy wewnątrz kilka wolnych stolików. Większość innych gości siedziała na tarasie.
Basia zamówiła chłodnik, który okazał się bardzo smaczny, ale nie była to zimna zupa na bazie botwinki i burkaów, ale ogórków. Był to tzw. hołojec, o którego istnieniu pod taką nazwą wcześniej nie wiedziałem. Jeżeli jednak cokolwiek jeść w Drohiczynie, to muszą to być zaguby! To potrawa prosta,chłopska, ale jakże smaczna. Płaty ciasta pierogowego smaruje się odpowiednio przyprawioną masą ziemniaczaną, a następnie zwija w rulon, który się kroi na małe kawałki przypominające nieco plastry makowca, tyle, że z cieńszymi warstwami ciasta i masy. Zaguby można tylko ugotować w wodzie,ale można też je podsmażyć. Co ciekawe, jest to specjalność samego Drohiczyna i kilku gmin wokół niego. Mało kto je zna i gotuje nawet w innych częściach Podlasia. Osobiście uważam, że zaguby zasługują na rozpropagowanie w całej Polsce!
Po obiedzie, który przy okazji był dla nas chwilą odpoczynku po całym dniu zwiedzania, weszliśmy do białej barokowej katedry zbudowanej w latach 1696-1709. Wcześniej istniał tam kościół renesansowy, ale został zniszczony przez wojska Jerzego Rakoczego podczas potopu szwedzkiego (1657). Barokową świątynię wznieśli jezuici, a oprócz funkcji sakralnych służyła również szlachcie jako miejsce sejmików. Po kasacie zakonu w 1773, kościół oddano pijarom. Poważnym dewastacjom uległ podczas obu wojen światowych, w tym w 1940 r. za sprawą Sowietów.
Jan Paweł II ustanawiając archidiecezję białostocką w 1991 r. powołał do życia również diecezję drohiczyńską. I to w ten sposób właśnie maleńkie miasteczko stało się "city", czyli siedzibą biskupa!
O ile bryła drohiczyńskiego kościoła parafialnego, który stał się katedrą, stanowi piękny i miły oku przykład polskiego baroku, to wnętrze robi wrażenie miejsca architektonicznie poprawnego i sterylnego, co znaczy, że starałem się użyć jakiegoś eufemizmu dla przymiotnika "nudny". No trudno tam dostrzec jakieś dzieło, które wybija się ponad przeciętność. Późnorenesansowa chrzcielnica, czy późnogotycki krucyfiks nie przebiły się przez współczesne elementy wystroju.
Z katedry udaliśmy się na krótki spacer na pobliskie wzgórze zwane dumnie Górą Zamkową. Drewniana konstrukcja obronna istniała tam już w średniowieczu, ulegając zniszczeniom i przechodząc z rąk do rąk -- mazowieckich, ruskich i litewskich. Zamek odbudowano w czasach jagiellońskich, ale w czasie potopu szwedzkiego zniknął z krajobrazu na dobre. Zresztą już wcześniej nie pełnił roli warowni, tylko budynku administracyjnego.
W 1928 roku na Górze Zamkowej postawiono obelisk z okazji dziesięciolecia odzyskania niepodległości, który stoi tam do dziś, i przy którym się zatrzymaliśmy, żeby podziwiać malownicze zakręt Bugu.
Przy okazji pokazałem Steve'owi pozostałości betonowych schronów bojowych zbudowanych przez Sowietów w ramach tzw. linii Mołotowa po rozbiorze II Rzeczypospolitej dokonanym przez Niemców i Rosjan w 1939 r. Owa linia stanowiła wynik nowoczesnej myśli fortyfikacyjnej, ale jak wiemy, w 1941 nie spełniła swojej roli, przepuszczając armię niemiecką w głąb ZSRR.
Po drodze do Pilik w pobliżu Bielska Podlaskiego, już nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. Do Petera dotarliśmy z ogromnym opóźnieniem w porównaniu z czasem planowanym. Było już po 19.00.
Peter Foulds to mój kolega z pracy, który wcześniej był współzałożycielem szkoły językowej Red Bus działającej głównie na terenie Hajnówki i Bielska Podlaskiego. Przez rok Red Bus działał w Białymstoku i nawet miałem przyjemność tam pracować. Potem jednak założyciele szkołę sprzedali, a Peter zaczął pracować na Uniwersytecie.
Kilka lat temu Peter zorganizował kapitalne wydarzenie w auli Wydziału Filologicznego, a mianowicie Wieczór Burnsa (Burns Night), który miłośnicy Roberta Burnsa, osiemnastowiecznego szkockiego poety obchodzą 25 stycznia. Nasza młodzież czytała wiersze poety w różnych przekładach, w tym gość ze stowarzyszenia esperantystów zaprezentował tłumaczenie w języku wymyślonym przez Ludwika Zamenhofa. Mnie Peter poprosił o przygotowanie krótkiego wykładu nt. osadnictwa szkockiego w Polsce, zwłaszcza w I Rzeczypospolitej. Był też najprawdziwszy przedstawiciel potomków owych osadników! Sam Peter wystąpił w kilcie i świetnie prowadził całą imprezę, którą zwieńczył recytując "To The Haggis" nad autentycznym parującym haggisem! Po części oficjalnej Jola, żona Petera, kroiła haggis i częstowała tym szkockim nadziewanym owczym żołądkiem, choć głowy nie dam, czy to był autentyczny żołądek, czy obecnie popularna w Szkocji sztuczna osłonka. Tak czy inaczej, wnętrze smakowało wyśmienicie, czyli tak samo jak te haggisy, które próbowałem wcześniej w Edynburgu.
Impreza była bardzo udana, ale jak to bardzo często się w naszym kraju dzieje, praktycznie nie zauważona. Uważam, że w Polsce wiele rzeczy nie odnosi sukcesu nie z powodu jawnej wrogości, czy podstępnych intryg, ale po prostu przez zwyczajną obojętność. Zaczyna się już w szkole, gdzie niejedno dziecko potrafi robić coś ciekawego, co wykracza poza program szkolny, ale nauczycieli to po prostu nie interesuje. Szefowie w pracy bardzo rzadko potrafią się zafascynować jakąś aktywnością pracownika. Jeszcze w czasach komunizmu krążyły po Polsce opowieści o ludziach, którzy na Zachodzie zaproponowali jakieś rozwiązanie racjonalizatorskie i zostali za to sowicie wynagrodzeni. W Polsce ukarani za swoje pomysły może by i nie byli, ale często spotykają się ze wzruszeniem ramion, albo po prostu milczeniem.
Czasami dzielimy się w pracy fascynacjami dotyczącymi życia akademickiego uniwersytetów zachodnich. Zachwycają nas wszelkiego rodzaju działalności integrujące środowisko, przygotowywane przez studentów spektakle teatralne, sympozja i debaty o raczej półformalnym charakterze, czyli tym wszystkim, czym ludzie akademii żyją poza rutyną dydaktyczną i badawczą. Kiedy jednak ktoś podejmuje próbę ożywienia uczelni przez tego typu działania, ktoś powie "fajnie" i na tym się kończy.
Nie dziwiłem się więc, że następnego roku Peter zaprosił Agnieszkę, mnie i naszą wspólną koleżankę Kasię (znaną w środowisku tłumaczkę i podróżniczkę) do swojego domu w Pilikach, gdzie spożyliśmy haggis na cześć Roberta Burnsa.
Petera odwiedziliśmy przede wszystkim z tego powodu, żeby Steve mógł się dowiedzieć, jak Anglik się czuje mieszkając dwie dekady w Polsce. Dałem więc okazję, żeby moi koledzy mogli sobie pogadać "jak Anglik z Anglikiem". Atmosfera jednak była polska, bo na stole królowały jagodzianki upieczone własnoręcznie przez Jolę.
W pewnym momencie Peter mnie zaskoczył swoim pytaniem. Zawsze czuję się nieco dziwnie, kiedy ludzie zwracają się do mnie jako do historyka. Studia historyczne skończyłem 30 lat temu, natomiast nie nauczam historii od ponad dwudziestu lat. Owszem, nadal lubię czytać teksty traktujące o dawnych dziejach, ale nie ryzykowałbym nazwanie samego siebie historykiem. Tymczasem dla Petera najwyraźniej jestem przede wszystkim historykiem właśnie. Zadał mi pytanie o pomnik-tablicę stojący gdzieś na końcu Pilik, który postawiono dla uczczenia rocznicy tzw. bitwy białostockiej, czyli starcia polskich oddziałów z wycofującymi się spod Warszawy wojskami bolszewickimi 22 sierpnia 1920 r. Oczywiście później o niej doczytałem, ale w momencie, kiedy Peter zadał mi o nią pytanie, nie umiałem o niej powiedzieć kompletnie nic. Chciałbym powiedzieć, że kiedyś coś o niej czytałem, ale zapomniałem, ale tak nie było. Po prostu nigdy o niej wcześniej nie słyszałem, ani nie czytałem, ani na studiach historycznych, ani na kursie na przewodnika. Trochę głupio mi było zawieść Petera, który spodziewał się kompetentnej odpowiedzi, ale po prostu musiałem się przyznać do niewiedzy. Takie rozwiązanie uważam za dużo lepsze, niż próby ratowania twarzy przy pomocy mętnych wywodów krążących wokół tematu, do jakich często się uciekają nieprzygotowani uczestnicy telewizyjnych talk-show.
Kiedy wracaliśmy do Białegostoku zrobiło się już ciemno. Przejechaliśmy więc Bielsk Podlaski, w który niestety musiał przegrać w naszym programie zwiedzania Podlasia przy tylu innych atrakcjach, a za mostem w Ploskach skręciliśmy w lewo na Wojszki, ponieważ po gruntownej przebudowie szosy łączącej tą wieś z Białymstokiem, jest to najkrótsza trasa, jaką od strony Bielska można dotrzeć do naszego domu. Mimo zmroku, odcinek drogi prowadzący przez samą wieś był dobrze oświetlony i Basia zachwyciła się drewnianą zabudową Wojszek. W związku z tym musiałem dać jej słowo, że następnego dnia, w którym zaplanowaliśmy wycieczkę do Białowieży, do naszego celu dojedziemy właśnie przez tę malowniczą wieś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz