czwartek, 31 sierpnia 2023

Kłajpeda I (poniedziałek, 24 lipca 2023)

 

Do czasu naszego przemieszczenia się do Rygi odłożyliśmy nasz przewodnik Magdy i Mirka Osip-Pokrywków, Polskie ślady na Litwie i Łotwie, bo oto przez kolejne trzy dni mieliśmy odwiedzać miasto, w którym jest zdecydowanie więcej śladów niemieckich niż polskich, a chodzi oczywiście o Memel, bo tak to miasto nazywali Niemcy, a to z tego względu, że wcześniej już tak po swojemu odnosili się do rzeki Niemen. Później chyba musieli z tej nazwy Niemna zrezygnować, bo powieść Elizy Orzeszkowej przetłumaczyli "Am Njemen" a nie "Am Memel". Tak czy inaczej, zamek, który rycerze Zakonu Szpitala NMP Domu Niemieckiego w Jerozolimie zbudowali w tym miejscu w roku 1252, nazwali Memelburg. Przez wieki służył najpierw braciom zakonnym, a później administracji Prus Książęcych. Choć nazwa "Kłajpeda" pojawia się już w roku 1420 r. w negocjacjach między zakonem a wielkim księciem Witoldem, zamek i miasto, które się rozwinęło wokół niego pozostawało w rękach niemieckich aż do końca I wojny światowej. Okupowana przez wojska francuskie wpadła w ręce Litwinów, którzy na podstawie tego, że ich rodacy zamieszkiwali okolice miasta, zajęli je siłą, mimo, że Ententa miała plan uczynić z niej wolne miasto. Okazało się więc, że byli skuteczniejsi od Polaków, którym się zająć Gdańska nie tylko nie udało, ale nawet nie było takiej próby. 

Tymczasem w średniowieczu Memel wraz z Lubeką, Gdańskiem, Królewcem, Rygą i całym szeregiem innych nadbałtyckich portów, należał do Hanzy i dzięki Hanzie się rozwijał. Hanza była tworem niezwykłym i w jakimś stopniu może trudnym do wytłumaczenia współczesnym obywatelom Europy. Może niektórzy zachodni Europejczycy mogą złapać samą koncepcję unii gospodarczej, która z czasem przekształciła się w potęgę również polityczną i militarną. Owszem, ludzie, którzy ją tworzyli, to byli przede wszystkim kupcy niemieckojęzyczni, ale to się wcale nie musiało przekładać na jakąś lojalność wobec niemieckich władców. Stąd m.in. konflikty między pruskimi miastami a władzami zakonnymi. Język nie determinował zależności, poddania, ani nawet solidarności między ówczesnymi podmiotami polityczno-gospodarczymi. 

Wysiedliśmy na bardzo dużym parkingu tuż pod wałami obronnymi będącymi pozostałością po nieistniejącym dziś kłajpedzkim zamku. Wały te były też pierwszym punktem na naszej liście miejsc do zwiedzania. Przeszedłszy na ich drugą stronę zobaczyliśmy, że na ziemi wyznaczono plan dawnego zamku w skali 1:1, natomiast w jednym z narożników zupełnie nowoczesnymi metodami budowano zamkową wieżę! Najwyraźniej Litwini postanowili zrekonstruować krzyżacką twierdzę. Myślę, że chodzi tu o czysty biznes, czyli atrakcję turystyczną, bo nie chce mi się wierzyć, że robią to w cenach prestiżowo-propagandowych. Przecież i tak będą musieli przyznać, że zamek był od początku niemiecki -- krzyżacki, a potem elektorski. 

Jeżeli ktoś pamięta polski serial "Czarne chmury" z lat 70. ubiegłego stulecia, ten również musi pamiętać pułkownika Krzysztofa Dowgirda, granego przez Leonarda Pietraszaka, który był przeciwnikiem niepodległości Prus Książęcych pod panowaniem elektora brandenburskiego. Jak wiemy z lekcji historii, Prusy w zamian za zrzeczenie się przez Rzeczpospolitą zwierzchności lennej nad nimi, zgodziły się porzucić szwedzkiego króla Karola Gustawa i wesprzeć Polskę w jej zmaganiach z wypędzeniem Szweda z kraju. W serialu Dowgird zostaje porwany z Warszawy, gdzie chce przemówić do posłów na Sejm w kwestii pruskiej, ale następnie uwolniony, żeni się z piękną szlachcianką, protegowaną samego pana hetmana Dmochowskie.... yyy... tzn. Sobieskiego, którego pan Mariusz Dmochowski zawsze grał. Narzeczoną Dowgirda natomiast grała delikatna jak anioł pani Starostecka. To tyle serial. 

Postać Krzysztofa Dowgirda była wzorowana na Christianie Ludwigu Kalksteinie, pułkownikowi wojsk koronnych, który faktycznie stał na czele opozycji antyelektorskiej i był zwolennikiem wcielenia Prus do Korony. Faktycznie został porwany przez ludzi elektora z Warszawy, tylko, że nikt go nie uwolnił. Wiernego Rzeczypospolitej oficera przewieziono właśnie do kłajpedzkiego zamku, tam w imieniu Fryderyka Wilhelma skazano na śmierć za zdradę i również tam stracono 8 listopada 1672 r. Historia również tym różni się od fikcji, że Christian Kalkstein był już od dawna żonaty i posiadał nawet dzieci. Przed śmiercią napisał do żony m.in. te słowa: 

Sercem ukochana żono! Kochane dzieciątka wyprawcie tem lepiej im prędzej do Reszla, następnie do Pułtuska, rozkażcie nauczycielowi, aby je wychował w bojaźni boskiej i w wierze luterskiej, udzielał im pilnie nauki i wyuczył ich na ex fundamento łacińskiego, polskiego języka i rachunków.

 Ciekawe, ilu dzisiejszych polskich nacjonalistów, czy choćby panicznych germanofobów z obozu dzisiejszej władzy jest w stanie pojąć, że człowiek, którego językiem ojczystym był niemiecki, religią protestantyzm w wersji luterańskiej, był równocześnie lojalnym poddanym Rzeczypospolitej i zwolennikiem likwidacji niezależności państwa pruskiego, na rzecz jego wcielenia do Polski. 

Zeszliśmy z wałów i ruszyliśmy w kierunku centrum wzdłuż rzeki Dangi (lit.Danė). Zanim jednak  opuściliśmy parking,  naszą uwagę przyciągnęła wystawa dość dziwnych przedmiotów, których przeznaczenia nie umieliśmy sobie wytłumaczyć. Domyśliliśmy się, że są to ozdoby masztów, ale dlaczego ozdabiać maszt kombinacją symboli i wizerunków rzeczy przedstawionych całkiem realistycznie -- najczęściej kamieniczek lub domów. Na wyjaśnienie tej zagadki musieliśmy jednak poczekać do następnego dnia. 




 











Tymczasem kierowaliśmy się ku kolejnemu mostowi, za którym przycumował na stałe żaglowiec Meridianas (Meridian, czyli Południk). Zbudowana w 1948 r. w Finlandii, a konkretnie w Turku, jako jeden z elementów rekompensaty, jaką Finlandia musiała zapłacić Sowietom za wojnę (zarówno tę "zimową", kiedy broniła się przed stalinowską agresją, jak i II wojnę światową, kiedy to oddziały fińskie walczyły z Rosjanami u boku Niemców, choć Finlandia nigdy formalnie sojuszniczką tych ostatnich nie była), barkentyna do 1968 r. służyła szkoleniu marynarzy z Litwy i Łotwy. Można więc powiedzieć, że to taki litewski (a właściwie sowiecki) "Dar Pomorza". Po zakończeniu służby żaglowiec, już jako restauracja, do dziś stanowi ozdobę Kłajpedy. 

Przechodziliśmy obok dawnych zabudowań portowych z czerwonej cegły, które wyglądają jak nowe, więc widać, że są rezultatem odbudowy, a przynajmniej przebudowy starego miasta, które poważnie ucierpiało podczas działań wojennych, kiedy Rosjanie zdobywali miasto z rąk Niemców. Ponieważ miasto żyje, i nakładają się w nim różne warstwy historii, specjalnie nas nie zdziwił "kącik muzealny" między kamienicami poświęcony historii ruchu hippisowskiego w Kłajpedzie. 







































Doszliśmy do parku Jono Kalnelis (Wzgórze Jonasza) z akwenem będącym czymś w rodzaju zatoki odchodzącej od rzeki. Z tego niezbyt zabytkowego miejsca postanowiliśmy ruszyć z powrotem do kamienic Starego Miasta. Według wszelkich przewodników szczególnie godna zwiedzenia była jego część z domami z tzw. muru pruskiego. Zanim tam jednak dotarliśmy, przeszliśmy po placu, na którym stał niegdyś luterański kościół św. Jana, po którym dziś został tylko dzwon stojący przy Turgaus gatve. Zbór zniszczono podczas II wojny światowej, a w 1945 r. rozebrano jego mury w ramach ateizacji kraju. Podobno istnieją plany jego odbudowy. 

Idąc dalej ulicą Turgaus, czyli Targową, której mieszana zabudowa (nieco przedwojennych kamienic przetykanych budownictwem z czasów komuny) robiła wrażenie "przykurzonej". Być może gdyby położono nowy tynk i dodano nieco żywszych kolorów, miejsce to wydałoby się bardziej atrakcyjne. Widzieliśmy już z całkiem bliskiej perspektywy Plac Teatralny, ale do niego nie doszliśmy, ponieważ chcieliśmy trafić do kwartału zabudowy sztachulcowej. Skręciliśmy więc w przecznicę w lewo i tak dotarliśmy do pierwszego domu z charakterystycznym widocznym drewnianym szkieletem wypełnionym otynkowanym murem. 

Skręciliśmy w lewo w ulicę Didžioji Vandens, gdzie następnie weszliśmy na podwórko muzeum historycznego, gdzie "odkryliśmy" kolejne domy z charakterystycznym belkowym szkieletem wypełnionym raz czerwonymi cegłami, innym razem murem otynkowanym, a być może że wśród nich były też konstrukcje ścian z jakiegoś jednolitego materiału między belkami, ale tego już ocenić nie umieliśmy, ani odróżnić od otynkowanych cegieł. Obeszliśmy cały kwartał ulic, aż doszliśmy do jednej, przy której z jednej strony stały parterowe mieszczańskie domy ze sklepikami, zaś po drugiej komunistyczne bloki. Na jednym z tych ostatnich zwróciłem uwagę na mural, który wnosił nieco urozmaicenia do osiedla sowieckich chruszczowek. 

I znowu o mało co nie wyszliśmy na Plac Teatralny, ale postanowiliśmy tego nie robić, dopóki nie znajdziemy maleńkiej rzeźby myszy, o której mówili nam znajomi, ale też o której piszą przewodniki. Okazało się, że pomnik myszki znajduje się przy Mėsininkų gatve, a więc tej ulicy, w którą skręciliśmy z ulicy Turgaus, żeby dojść do kwartału osiemnastowiecznych domów z pruskiego muru. Żeby jednak dotrzeć do rzeźbionego gryzonia, trzeba było pójść w kierunku odwrotnym, czyli do rzeki. Faktycznie znaleźliśmy ją. Po czym przysiedliśmy na moment przy wielkiej szachownicy na placu po przeciwnej stronie, gdzie dzieciaki porozstawiały figury nieco tylko mniejsze od nich samych w zupełnie przypadkowych miejscach. Kiedy odeszły, odezwała się we mnie chyba przypadłość detektywa Monka, który w popularnym serialu prostował wszystko, co wydało mu się krzywe, i ustawiał też rzeczy na swoim miejscu. Ja postanowiłem ustawić figury szachowe tak, żeby jakaś para graczy, miała już gotowy układ, od którego mogłaby rozpocząć rozgrywkę. 




















Przy okazji mój wzrok przyciągnęła niewielka tabliczka, z której dowiedziałem się o istnieniu niemieckiego zakonu druidów, którego początki sięgają roku 1781, kiedy to w londyńskim pubie "Old Kings Arms" przy ulicy Poland (sic!) powstała pierwsza jego loża. Nie wiem jednak, czy w budynku, na którym tabliczka się znajduje, jest również siedziba oddziału kłajpedzkiego.

























































Stamtąd udaliśmy się w końcu na Plac Teatralny. Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy po przyjrzeniu się budynkowi starego teatru, oraz stojącego obok nowego, to selfie pod pomnikiem poświęconym Simonowi Dachowi, ale przedstawiającemu postać zupełnie inną. Historia tego posągu jest tak ciekawa, że warto ją przytoczyć. 
 
Otóż sam Simon Dach był poetą urodzonym w Kłajpedzie właśnie, ale który spędził dorosłe życie w Królewcu. Był protestantem i w protestanckim środowisku się obracał, co dla naszej historii jest nie bez znaczenia. Był też wykładowcą na królewieckiej Albertynie, co akurat ma tutaj znaczenie mniejsze. Czytając historię Anny z Tarowa, możemy znaleźć różne wersje różniące się szczegółami. Anke van Tharaw (w pisowni hochdeutsch Ännchen von Tharau) wg jednej z nich była córką pastora Martina Neandera, proboszcza w Tarowie właśnie. Po jego śmierci, urodzona w 1615 roku dziewczyna znalazła się pod opieką wuja, browarnika Caspara Stolzenberga, którego odwiedzał wraz z innymi akademikami i poetami właśnie Simon Dach. On też wprowadził do towarzystwa pastora Johannesa Portatiusa, który się z Anną ożenił i wywiózł do swojej parafii w Laukiszkach. 
 
Inna wersja mówi, że Anna pochodziła ze Śląska i że to Portatius wywiózł ją do Tarowa (Tharau), ale daję więcej wiary tej poprzedniej, bo... strona internetowa, na której ją przeczytałem, jest ciekawiej zrobiona. Tak sobie trochę żartuję, ale niestety szczegółowe studia materiałów źródłowych na temat Anny z Tarowa nie należy do moich priorytetów. 
 
Jak by nie było, i niezależnie od tego czy prawdziwe są domniemania, że Simon Dach się w dziewczynie kochał, czy też prawdziwe nie są, Anke van Tharaw przeszła przede wszystkim do historii poezji i muzyki, bo do wiersza Dacha nt. jej miłości napisał muzykę najpierw jego przyjaciel Heinrich Albert (jeszcze w XVII w.), dzięki czemu stał się on popularną pieśnią ludową, ale do szerszej jej popularności przyczyniła się melodia Friedricha Silchera napisana w pierwszej dekadzie XIX wieku. W 1933 r. napisano operetkę na kanwie jej historii, zaś w 1954 film. 
 
Wracając do Kłajpedy, kiedy Hitler zajął miasto i wygłosił na Placu Teatralnym przemówienie, na miejscu Anny z Tarowa postawiono posąg jego samego. Po przejęciu Kłajpedy przez Sowietów, ustawiono tam czołg i dopiero w roku 1988 Litwini przy pomocy niemieckich funduszy, wystawili Simonowi Dachowi nowy pomnik zwieńczony posągiem bohaterki jego wiersza.







Obeszliśmy stragany ("tasiki" jak to mówi Jola), z bursztynowymi, i nie tylko, pamiątkami. Jeden ze sprzedawców mówił trochę po polsku, choć jak twierdził, nie miał polskich korzeni, tylko do Polski kiedyś jeździł. Z kolei przy innym polski ojciec z synem przyglądał się mapom i dyskutował z właścicielem stoiska, który chyba po polsku dość słabo rozumiał. Polak dopytywał go o skład etniczny przedwojennej Kłajpedy, ale kiedy sprzedawca nie reagował, zadawał pytania typu "było dużo Niemców?" Sprzedawca potwierdził. "Były też Żydy?", na co straganowy antykwarysta wyraźnie się ożywił, ale tu chyba Polak niewiele zrozumiał. Użycie takiej formy nazwy narodowości można by uznać za próbę użycia słowa litewskiego, ale raczej wskazywało na niezbyt przychylne nastawienie naszego rodaka do osób pochodzenia semickiego.

Tymczasem staliśmy przed namiotem ze stolikami będący częścią restauracji, gdzie mieliśmy spożyć obiad. Co prawda wieczorem poprzedniego dnia znalazłem trzy ciekawe lokale, ale pozostałe znajdowały się w zbyt dużej odległości od naszego położenia, żeby do nich wędrować. Zdecydowaliśmy się na Etno-Dvaras, który, jak później sprawdziłem, jest litewską sieciówką gastronomiczną, gdzie można dostać naprawdę pyszne jedzenie. Chłodnik z jajkiem był przepyszny, zwłaszcza że towarzyszące mu ziemniaki były opieczone. Jarkowi smakował kurczak po kijowsku, Joli pieczona pierś z kurczaka i Agnieszki kurczak "chrupiący" też dały im pełną satysfakcję. Podobnie moje pierogi z mięsem do których podano gęstą śmietanę i skwarki. Tutaj warto zwrócić uwagę na to, że na Litwie trudno znaleźć coś, co my nazywamy kołdunami litewskimi, które tak lubił Melchior Wańkowicz. Otóż koldunai to po litewsku każde pierogi, natomiast takie nadziewane surowym mięsem z majerankiem i czosnkiem to raczej rosyjskie pielmieni, więc Litwini nie bardzo chcą przyznawać im przymiotnik "litewskie". I tak przy okazji, jeżeli ktoś na podstawie literatury ("Pana Tadeusza" przede wszystkim) nabierze ochoty na "litewski" bigos, to się też może poważnie rozczarować. Bigosu akurat nie widziałem w ani jednej karcie we wszystkich restauracjach, w jakich byliśmy. Jeśli jednak ktoś z Was, drodzy Czytelnicy, zna jakiś litewski lokal gastronomiczny, gdzie można dostać bigos, proszę dajcie znać w komentarzach!