Jadąc do Telsz, miałem już wklepane w nawigacji google w telefonie namiary na restaurację Ant Kalno (czyli "Na górze", ale równie dobrze ta nazwa może się wywodzić od nazwy ulicy, Kalno gatve, co zresztą na jedno wychodzi, skoro Kalno to po litewsku i tak "góra"), ponieważ jakoś tak w naturalny sposób przejąłem rolę terenowego wyszukiwacza jedzenia. Kiedy wysiedliśmy z samochodu zaczęło kropić, ale jeszcze nie na tyle, żeby zaraz wyciągać parasole. Zobaczyliśmy, że restauracja jest otwarta, więc Jarek podjechał kilka metrów dalej, żeby zaparkować samochód na miejscu do tego przeznaczonym, czyli na sporym a pustawym parkingu.
Generalnie okolica wydała się prowincjonalnie sielska. Oczywiście w wywarciu takiego wrażenia swoje zrobiła niska drewniana zabudowa. Z parkingu wróciliśmy do restauracji, a teoretycznie "kawiarni", bo oficjalna nazwa lokalu określa go jako "kavine", która okazała się miejscem obszernym, kilkusalowym. Ponieważ wszystkie miejsca na dole były pozajmowane, weszliśmy po schodach do dużej sali, gdzie było jeszcze całkiem sporo wolnych stolików. W międzyczasie deszcz przybrał na intensywności, więc z ulgą powitaliśmy możliwość posiedzenia pod dachem.
A propos "kavine". Ten litewski wyraz jakoś tak nieodparcie skojarzył mi się z polskim słowotwórstwem. Język polski należy do systemów bardzo elastycznych i produktywnych (w odróżnieniu od np. angielskiego). Tworzymy więc wersje tego samego rzeczownika w zależności od ładunku emocjonalnego, jaki do niego czujemy. Polska "kawa" może być "kawusią" lub "kawunią", jeśli chcemy o niej mówić pieszczotliwie, może być "kawskiem", jeżeli wyrażamy swój wstręt do jej smaku i estetyki podania, może być "kawką", jeżeli jest mała, lub szybka. Co prawda nie słyszałem, żeby ktoś mówił o kawie "kawina", ale jest to twór jak najbardziej zgodny z polskimi zasadami słowotwórczymi. Kiedy chcemy okazać coś w rodzaju litości i współczucia wobec słabości lub niskiej jakości czy to człowieka, czy przedmiotu, dodajemy przyrostek "-ina" i każdy Polak orientuje się od razu, co chcemy przez to wyrazić (np. chłopina, babina, kobicina, chałupina, itd.). Kiedy więc widziałem litewski wyraz "kavine", nie mogłem się oprzeć skojarzeniu, że oto w tym miejscu możesz wypić jakąś taką byle jaką kawinę. Oczywiście ani razu się to nie sprawdziło, bo Litwini serwują kawę całkiem przyzwoitą.
Kelnerka nie mówiła po angielsku, ale za to po rosyjsku... też jednak nie. Wśród kart z jadlospisem, które nam przyniosła, była jednak jedna w wersji anglojęzycznej, więc mogliśmy sobie coś wybrać. Co więcej, menu zawierało nie tylko nazwy potraw, ale również krótkie ich opisy, co pozwoliło nam się zorientować, że "karbonadas" to coś w rodzaju sznycla, a w wersji wieprzowej to po prostu nasz schabowy. Nie ma to danie nic wspólnego z włoską carbonarą, ani flamandzką carbonadą (gulaszem zagęszczonym piernikiem). Zamówiliśmy, a uprzejma, acz dla nas nieprzenikniona, kelnerka, zamówienie przyjęła i zabrała karty.
Po kilkunastu minutach dostaliśmy nasze bliny ziemniaczane (Agnieszka tylko ze śmietaną, a ja również z łososiem) i karbonady z ziemniakami i sałatkami. Myślę, że pan Robert Makłowicz byłby z tych dań całkiem zadowolony, choć możliwe, że o lekką palpitację serca przyprawiłby go podany do kotleta ketchup! Tak czy inaczej, wszystko było naprawdę smaczne i dlatego z czystym sumieniem polecam Ant Kalno w Telszach, gdybyście kiedykolwiek mieli zawitać do tego miasteczka. Po spożyciu głównego dania pomyśleliśmy, żeby może zamówić jakiś deser. Ja natomiast chciałem wypić jakąś "kawinę", bo na słodkie specjalnie ochoty nie miałem. Tymczasem kiedy poprosiliśmy o kartę, żeby móc się zorientować w wyborze deserów, okazało się, że ta anglojęzyczna, z której skorzystaliśmy na początku, jest jedyną taką wersją i kilka minut wcześniej powędrowała do grupy gości z Półwyspu Iberyjskiego. W związku z tym, tylko ja wypiłem kawę, która okazała się zupełnie przyzwoita, natomiast reszta towarzystwa zrezygnowała z deseru.
Tymczasem na zewnątrz deszcz wszedł na kolejny poziom nasilenia. Szybkim krokiem przeplatanym czymś w rodzaju trójskoku, dotarliśmy do samochodu i czym prędzej zamknęliśmy za sobą jego drzwi. Jeżeli myślałem, że kiedy biegliśmy do auta to się nieźle rozpadało, to raczej nie wiedziałem, co mówię. Wodny armageddon rozpoczął się dopiero, kiedy na szczęście siedzieliśmy już w środku. To nie były wartko spadające z nieba krople, to nawet nie były strugi. Szyby samochodu zalewała ściana wody, jakby ktoś na nie lał nią setkami wiader. Trwało to jakieś piętnaście minut, po czym doszliśmy do wniosku, że pora ruszać, po deszcz deszczem, ale przecież nie mamy zamiaru nocować w dalekich Telszach.
Podjechaliśmy na parking przed katedrą pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego. Być może kogoś zdziwi, że trzydziestotysięczne miasteczko jest stolicą diecezji. Wszak cała ludność Litwy (poniżej 3 milionów) nieco tylko przekracza liczbę mieszkańców Warszawy, z czego ponad 500 tys. mieszka w Wilnie, mniej niż 300 tys. w Kownie, i nieco ponad 170 tys. w Kłajpedzie. Organizacja kościelna jest w tym kraju starsza niż współczesne państwo litewskie, więc nie ma się co dziwić. W końcu stolicą diecezji rzymsko-katolickiej jest też Sandomierz z niecałymi 22 tysiącami mieszkańców, albo podlaski Drohiczyn liczący ich ok. 1800 (sic!) ! Jedne miasta się rozwijają, inne się zwijają, a struktura kościoła pozostaje. Kto zaś wie, że angielskie określenie "city" w średniowieczu dotyczyło miasta, które było siedzibą biskupa, temu pewnie zabawne się wyda, że do takiego tytułu miałyby prawo litewskie Telsze, polski Sandomierz, czy maleńki Drohiczyn.
Mówiąc jednak ściśle, katedralny status telszewskiego kościoła św. Antoniego Padewskiego, nie jest znowu taki stary. Diecezję ustanowiono tam dopiero w niepodległym państwie litewskim w 1926 roku. Wcześniej świątynia była po prostu kościołem parafialnym, co nastąpiło po rozwiązaniu na rozkaz władz carskich klasztoru franciszkanów (1853). Sam późnobarokowo-klasycystyczny wygląd kościoła konsekrowanego w 1794 r. to wynik przebudowy z początku XIX wieku dokonanej przez wileńskiego architekta Jana Borettiego. Wcześniej siedzibą telszewskiej parafii był kościół drewniany ufundowany przez Zygmunta Starego w 1536 r., którego budowę (w innym miejscu) nadzorował Aleksander Chodkiewicz, jako miejscowy starosta.
Nie mogąc się doczekać jakiejś przerwy w opadach deszczu, wysiadłem z samochodu, włożyłem przeciwdeszczową kurtkę i szybkim krokiem podszedłem do katedry. Zanim dotarłem do głównego wejścia, zaintrygował mnie otwór w murze, w którym dostrzegłem schody prowadzące w dół. W tym momencie doszedł we mnie do głosu instynkt Indiany Jonesa, a już na pewno Pana Tomasza, znanego też pod pseudonimem Pan Samochodzik, więc natychmiast z tych schodów skorzystałem. Natychmiast też odczułem pierwszy dobroczynny skutek tego przedsięwzięcia, ponieważ przestały się na mnie lać strumienie wody. Pomieszczenie, w jakim się znalazłem, okazało się podziemną kryptą mieszczącą grobowce telszewskich biskupów. Pomyślałem sobie, że instytucjonalny kościół katolicki okazuje swoim hierarchom wielki szacunek, traktując ich za życia jak arystokratów, a i po śmierci grzebiąc ich w sposób, który pokazuje, że nie byli zwykłymi ludźmi. Nie chodzi o to, że nagrobki były jakieś wystawne. Wręcz przeciwnie, sarkofagi były całkiem skromne, ale jednak umieszczone w katedrze, a nie na cmentarzu.
Tymczasem co przeciętny katolik wie o głowie swojej diecezji? Jeżeli nie jest jakoś specjalnie zaangażowany w jej życie organizacyjne, biskup go specjalnie nie interesuje. O wiele ważniejszy jest proboszcz, a potem dopiero papież! W Polsce po obaleniu komuny sytuacja jest nieco inna, ponieważ biskupi nie pozwalają o sobie zapomnieć angażując się aktywnie w kwestie o charakterze politycznym. Tak sobie pomyślałem stojąc przed nagrobkami telszewskich poprzednikach obecnego biskupa, po czym dostrzegłszy przejście do innego pomieszczenia ze schodami, wspiąłem się po nich na górę. Po chwili znalazłem się w kruchcie kościoła, skąd wszedłem do nawy głównej. W tym momencie się zatrzymałem, bo usłyszałem głosy Agnieszki, Joli i Jarka, którzy najwyraźniej zdecydowali się opuścić suche wnętrze samochodu i zwiedzić katedrę.
Wkrótce razem już zaczęliśmy okrążać dolną część świątyni, bo telszewska katedra jest kościołem dwukondygnacyjnym. Kiedy już nacieszyliśmy oczy rokokowymi, i barokowo-klasycystycznymi ołtarzami w dolnej, weszliśmy po schodach na galerię obejmującą przestrzeń pod chórem i organami (te znajdowały się na jeszcze wyższym poziomie), jak i nad nawami bocznymi i prezbiterium!
Wychodząc z katedry zwróciłem uwagę na zdobienia drzwi, które oczywiście nie mogły być stare niczym drzwi gnieźnieńskie czy płockie (te ostatnie to kopia), ale również były ozdobione licznymi reliefami. Zwróciłem szczególną uwagę na płaskorzeźby przedstawiające wielkich książąt litewskich (w tym królów polskich), a wśród nich Jagiełłę, co wcale nie jest tak do końca oczywiste, wiedząc, że litewscy nacjonaliści generalnie wolą czcić pamięć Witolda, traktując Jogaiłę jako władcę, który sprzeniewierzył interesy litewskie na rzecz polskich.
Ponieważ pogoda była nadal niepewna, a deszcz delikatnie mżył, nie poszliśmy już zwiedzać przylegających do katedry budynków klasztoru bernardynów. Wyszliśmy przed bramę oddzielającą dawny cmentarz kościelny od niewielkiego placu, na który właśnie zajechał autokar z liczną wycieczką, która szła tam, skąd my właśnie wyszliśmy. Wsiadając do samochodu rzuciliśmy po raz ostatni okiem na pałac biskupi stojący jakieś trzysta metrów od parkingu i wyjechaliśmy z Telsz. Ponieważ żaden przewodnik nie informował, pod jakim dokładnie adresem urodził się pierwszy prezydent II Rzeczypospolitej, zamordowany przez nacjonalistycznego fanatyka profesor Gabriel Narutowicz, nie mieliśmy nawet podstaw do szukania tego miejsca. Bojąc się, że w każdej chwili mżawka przerodzi się znowu w ulewę, woleliśmy udać się do następnego punktu naszego planu, znajdującego się już w drodze prowadzącej do Połągi, a mianowicie Płungian.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz