Niedziela miała być kolejnym intensywnym dniem zwiedzania. Znowu nie mogliśmy być pewni pogody, bo 22 i 23 lipca to miał być wg prognoz najchłodniejszy weekend lipca. Potem miało się ocieplić, ale póki co, zapakowaliśmy do samochodu kurtki przeciwdeszczowe i parasole.
Szwieksznie (lit. Švėkšna), czyli pierwszy punkt na naszej trasie, liczy nieco ponad 2 tysiące mieszkańców i określany jest jako miasteczko. Kiedy tylko zaparkowaliśmy samochód w pobliżu nieczynnej synagogi, nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że to miasteczko tak prowincjonalne, tak rustykalne w swoim charakterze, że jego miejski status nie do końca pokrywa się z charakterem. I możecie mi wierzyć, lub nie, ale pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy, to Andrzej Stasiuk. Każdy, kto czytał "Jadąc do Babadag", wie że tego pisarza fascynuje wspólna cecha prowincjonalnych miasteczek i wsi we wszystkich krajach Europy środkowej, którym dany był wątpliwej jakości okres przynależności do bloku sowieckiego. Komuny jednak nie do końca da się obwinić za ten stan rzeczy. Żeby było jasne, tak, komuna taki zapyziały charakter tych miejsc doskonale zakonserwowała, ale one już takie były wcześniej.
Pierwsze, co w Szwiekszniach, przykuło mój wzrok, to ogromny plac pokryty brukiem. Nie jakąś wyrównaną kostką, ale prawdziwymi nieregularnymi kamorami, które przecież do dziś nazywamy "kocimi łbami". Nie mogłem się oprzeć wrażeniu deja vu, choć na tej litewskiej wsi jak żyję nie byłem. Trudno nawet powiedzieć, że widziałem miasteczka bardzo podobne, bo np. Ożarów, w obecnym województwie świętokrzyskim, gdzie przyszedłem na świat, ma zupełnie inny ryneczek, ale jednak od razu wyczułem jakieś przedziwne pokrewieństwo. Takich miasteczek i wsi jest w Polsce całe mnóstwo, ale one są i na Słowacji, i na Węgrzech i w Rumunii. Być może ich cechą wspólną było również to, że przed II wojną światową były to również sztetle zamieszkałe przez żydowską biedotę i niższą, bardzo niższą, klasę średnią. Tak czy inaczej, ogromny neogotycki kościół nie tylko nie stanowił kontrastu wobec tego "wiejskiego" miasteczka, ale stanowił integralny element tego wizerunku, ponieważ tego typu świątynie zbudowane w XIX wieku to również cecha innych środkowo-europejskich miasteczek. Co ciekawe podobnie jak ceglane neogotyckie kościoły w Połądze i ... Białymstoku, ten w Szwiekszniach powstał w pierwszej dekadzie XX w. Białostocki i szwiekszniański to rok 1905, połągijski 1907. Czy to oznaka na jakąś modę na neogotyk w budownictwie sakralnym początków ubiegłego stulecia? Hipoteza kusząca, choć trzy przykłady to jeszcze za mało, żeby wyciągać dalej idące wnioski.
Kościół p.w. św. Jakuba w Szwiekszniach został ufundowany przez hrabiego Adama Broel-Platera, który jest też w nim pochowany. Broel-Platerowie bowiem byli od XVIII wieku właścicielami miejscowego majątku. Do zabudowań dworskich z kościoła prowadzi specjalny mostek nad ulicą, co przywiodło mi na myśl opowieść mojego ojca, który był w latach 50. i 60. leśniczym gdzieś w okolicach Radomska, gdzie znajdował się dwór szlachecki. Miejscowi opowiadali, że przed wojną z dworskiego ogrodu do parafialnego kościoła prowadziła specjalna ogrodzona zarośniętym płotem ścieżka, którą na msze chodziła dziedziczka. A wszystko to urządzono w ten sposób, żeby tylko nie musiała się po drodze stykać z chłopami. Czy taki sam zamiar przyświecał Karolowi Edwardowi Strandmanowi, architektowi, który zaprojektował szwiekszniański kościół? Być może wcale nie chodziło o odizolowanie od plebsu, a po prostu o wygodę i szybkość dotarcia z dworu do świątyni?
Po zwiedzeniu kościoła św. Jakuba przeszliśmy jednak od strony zwyczajnych ulic do dworskiej bramy, zupełnie nieświadomie ignorując wyżej wymieniony mostek. Może i dobrze się stało, ponieważ gdybyś po nim przeszli, nie mielibyśmy okazji podziwiać jego uroczo malowniczego położenia. W ogrodzie natomiast podeszliśmy do jedynego budynku, jaki przetrwał z całego założenia dworskiego, a mianowicie niewielkiej, ale przez to niezwykle urokliwej willi "Genowefa" (z polską wersją tego żeńskiego imienia) zbudowanej w roku 1880.
Historia Szwiekszni sięga późnego średniowiecza. Mnie jednak znowu zafascynowała historia rodu ostatnich z właścicieli, krewnych słynnej bohaterki powstania listopadowego. Dzieje Broel-Platerów (Broel to nazwa zamku w Westfalii, skąd się pierwotnie wywodzili), to również fascynujący ciąg migracji i zmian, które z rodu niemieckich rycerzy, którzy postanowili szukać szczęścia u boku zakonu inflanckiego, a których część potomków osiedliła się potem na Żmudzi, z luteranizmu (na który przeszli byli mieszkańcy Inflant) przekonwertowali się na katolicyzm i stali się przykładną polską rodziną, o niemieckich korzeniach której informowało jedynie nazwisko rodowe. I znowu to nurtujące pytanie -- z czego utrzymywali swoje majątki? Jak układały się ich stosunki z dworem w Petersburgu i lokalną rosyjską administracją? Czy rodzina poniosła jakiś uszczerbek majątkowy na skutek działalności dzielnej Emilii? To wszystko będę musiał jeszcze sprawdzić.
Tymczasem kiedy tak spacerowaliśmy po niewielkim parku wokół willi "Genowefa", zaczęło lekko mżyć. Zza kamiennych balustradek otaczający plac wokół budynku widzieliśmy spory staw, a za nim zabudowania wyglądające na kawiarnię. Podjęliśmy więc decyzję udania się tam w celu wypicia kawy lub innego rozgrzewającego napoju. Żeby tam dojść, trzeba było po schodach zejść nad staw i ścieżką wzdłuż niego dotrzeć do kawiarni. Na kamiennych schodach trzeba było uważać, bo większość stopni była przekrzywiona, tzn. ich płyty unosiły się w kierunku schodzenia, niejako zapadając się do wewnątrz. Trzeba było też wziąć pod uwagę ich śliskość spowodowaną niedawnym opadem. Kiedy więc opanowałem sztukę schodzenia biorąc pod uwagę powyższe czynniki, moja stopa trafiła na stopień w kierunku schodzenia nie uniesiony, ale właśnie pochylony. Taki mały wyjątek od reguły koślawości. Mały wyjątek, który sprawił, że moja stopa zupełnie niespodziewanie straciła oparcie, ześlizgnęła się, przez co reszta ciała utraciła zdolność kontroli utrzymania się w pozycji pionowej, i w rezultacie rymsnąłem o poprzedni stopień jednym z pośladków z siłą na tyle potężną, że odczułem ból, ale na szczęście nie taką, która doprowadziłaby do jakichś przemieszczeń kości czy innych poważnych uszkodzeń. Szkoda było tylko zabrudzonych spodni, ale od tego jeszcze nikt nie umarł.
Przeszliśmy obok stawu z wysepką, na której można podziwiać posąg bogini Diany, a po chwili humor poprawiło mi suche i ciepłe wnętrze kawiarni, gdzie skorzystaliśmy m.in. z umywalki (ja akurat musiałem obmyć ręce z błota), po czym zamówiliśmy sobie po kawie. Moja, czyli kawa po irlandzku -- wiecie, taka z whisky i bitą śmietaną, wprowadziła mnie wręcz w stan błogiej euforii. Restauracja "Viesulas" (google translator tłumaczy tę nazwę jako "trąba powietrzna") okazała się miejscem bardzo ciekawym i klimatycznym, bo urządzonym nieco w stylu muzeum staroci. Można podziwiać na ścianach stare zdjęcia, stoi akordeon, wiszą jakieś rakiety, ale nie wiadomo do jakiej gry. Bardzo sympatyczne miejsce!
Wróciliśmy do samochodu idąc od restauracji brzegiem tego długiego rynku pokrytego kocimi łbami mijając budynki stare, ale również całkiem współczesne. Zanim wsiedliśmy do samochodu poszedłem do budynku nieczynnej synagogi (ok. 300 szwekszniańskich Żydów zamknięto najpierw w getcie, a potem wymordowano w czasach niemieckiej okupacji). Jak przeczytałem na jednej z tablic informacyjnych umieszczonych wzdłuż placu, którym wracaliśmy z "Viesulas", zbudowano ją w roku 1928 na miejscu starszej "szkoły", która uległa pożarowi trzy lata wcześniej. Kolejne pytanie, na które w dostępnych nam przewodnikach nie znaleźliśmy odpowiedzi, to jak to się stało, że Niemcy wymordowali ludność żydowską, a synagogę oszczędzili, podczas gdy w innych miastach Europy burzyli miejsca modlitwy judaizmu.
Przed ostatecznym opuszczeniem Szwiekszni musieliśmy dotankować samochód, a Jarek znalazł w nawigacji jakąś małą stację benzynową tuż za granicami miasteczka, ale nie w kierunku, w którym mieliśmy teraz jechać. Droga na nią prowadziła pod tym malowniczym ceglanym mostkiem między kościołem a parkiem dworskim, więc mogliśmy go podziwiać z dołu i z drugiej strony. Stacja benzynowa okazała się miejscem ciekawym poprzez swoją kompletną nijakość. Nie zdobił jej szyld żadnej wielkiej, ani nawet małej sieci stacji paliw. Całość wyglądała jak jakiś popegeerowski relikt minionej epoki. Całość obsługiwała jedna pani w okienku obskurnego budynku (to właśnie ten budynek przewiódł mi na myśl jakiś sowchoz), ale benzyna okazała się być w rozsądnej cenie, więc podjechanie na tę stacyjkę miało sens. Żeby dojechać do Wilkian, czyli do innej siedziby Platerów, musieliśmy jednak znowu przejechać pod kościelnym mostkiem i przez centrum Szwiekszni ruszyć w dalszą drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz