Po śniadaniu i kawie, którą wypiłem na ławce przed naszym domkiem, ruszyliśmy na naszą pierwszą dłuższą wyprawę poza Połągą. Realizowaliśmy plan, który wymyśliłem jeszcze długo przed wyjazdem, a kierowałem się przewodnikiem "Polskie ślady na Litwie i Łotwie", których autorami są Magda i Mirek Osip-Pokrywka. Trasy więc wymyśliłem, ale to Agnieszka wzięła na siebie dokładne przeczytanie książki i przygotowanie wypisów z konkretnymi obiektami do zwiedzenia. Do naszej pierwszej trasy Jarek zaproponował dodatkowo Muzeum Zimnej Wojny, ponieważ znajduje się ono między Kretyngą a Telszami.
Kretynga leży blisko Połągi, więc dojazd do niej nie zajął nam zbyt wiele czasu. Po drodze zaś zaobserwowaliśmy, że Litwa posiada jednak zwartą zabudowę wiejską, a nie tylko oddalone od siebie ludzkie siedliska, jak to widzieliśmy pierwszego dnia naszej podróży. Kretingsodis można chyba uznać za wieś, choć z niektórych opisów wynika, że to coś w rodzaju przedmieścia Kretyngi. Nie planowaliśmy tam postoju, ani wywiadu z jej mieszkańcami, który by nam wyjaśnił, czy Kretingsodis jest wsią, miasteczkiem, czy też częścią Kretyngi. Status Kretingsodis nie był dla nas sprawą wagi pierwszorzędnej.
Kiedy dotarliśmy do Kretyngi i nawigacja skierowała nas już na ostatnią prostą do Pałacu Tyszkieiwczów, czyli na Vilniaus gatve (ul. Wileńską), zaskoczył nas korek spowodowany jadącymi w kierunku przeciwnym do naszego samochodami, które początkowo wziąłem za zabytkowe, ale starych (choć świetnie zadbanych) było wśród nich niewiele. Większość stanowiły drogie luksusowe wozy zachodnich marek: Mercedes, Porsche, BMW, i in., z których niektóre reprezentowały modele, których chyba nigdy wcześniej nie widziałem. Nie wiedzieliśmy dlaczego my też stoimy, czy też posuwamy się 5 cm na dziesięć minut, skoro te drogie samochody jechały z naprzeciwka. Do parkingu dzieliło nas jakieś 50 metrów, ale przy tym żółwim tempie nie wiadomo było jak długo potrwa dotarcie do niego. W związku z tym postanowiłem wysiąść z samochodu i rozprostować kości kierując się spacerem ku pałacowej bramie. I tam właśnie zobaczyłem, dlaczego również nasz pas jezdni co jakiś czas się blokuje. Otóż to spod Pałacu Tyszkiewiczów nadciągał ten sznur luksusowych wozów. Kilku facetów, którzy kierowali ruchem, co jakiś czas wstrzymywało ruch na naszej stronie jezdni, żeby wypuścić kolejne samochody z pałacowego parku.
Wreszcie Jarkowi udało się pokonać ten krótki dystans i zaparkować samochód, który na luksusowy nie wygląda, ale dla naszej czwórki jest wehikułem idealnym na nasze wakacyjne eskapady. Końcówkę sznura szpanerskich wozów wyjeżdżającą spod pałacu oglądaliśmy już razem po przekroczeniu bramy w murze otaczającym park. Kiedy ostatni już go opuścił, przeszliśmy obok ogrodu zimowego, czyli oranżerii do pałacu, gdzie dowiedzieliśmy się, że musimy przejść do kasy znajdującej się po drugiej stronie ulicy Wileńskiej, tuż przy naszym parkingu i tam nabyć bilety. Oprócz tychże kupiliśmy również magnesik na lodówkę, który wybraliśmy z trudem, bo większość dostępnych przedstawiała Połągę, a nie Kretyngę.
Z biletami weszliśmy do Muzeum, które polska Wikipedia nazywa Etnograficzno-Krajoznawczym, czyli do Pałacu Tyszkiewiczów. Szkopuł w tym, że eksponaty we wnętrzach nie mają zbyt wiele wspólnego z kulturą ludową. No chyba, że wnętrza hrabiowskiego domu również można uznać za element etnograficzny. Oprócz eksponatów z XIX wieku można tam również zwiedzić pomieszczenia poświęcone pierwszemu magnatowi, który był właścicielem Kretyngi w XVII wieku, a mianowicie hetmanowi wielkiemu litewskiemu Janowi Karolowi Chodkiewiczowi. Jedna sala jest obwieszona portretami właśnie zwycięzcy spod Kircholmu.
Nie wiem, czy ktoś z Czytelników zdążył już postawić mi zarzut, że oto szukam w Litwie śladów polskości -- w końcu to przewodnik mający "polskie ślady" w tytule zainspirował mnie do odwiedzenia tych, a nie innych miejscowości -- ale mam nadzieję, że nikt go jednak nie sformułował, bo byłby to wynik myślenia anachronicznego i wyraźnie wynikającego z uproszczonej ideologii, którą niektórzy lubią nazywać metodologią badań, która na siłę chce wtłoczyć historię Polski w dyskurs postkolonialny.
Kiedy mówimy o Chodkiewiczach, czy późniejszych właścicielach Kretyngi, czyli Tyszkiewiczach, mówimy w takim samym stopniu o Polakach, jak o Litwinach, a może nawet Rusinach. Chodkiewiczowie byli na Litwie tutejsi; nie zostali narzuceni miejscowej ludności przez jakichś polskich kolonizatorów. Ród prawosławny, o ruskich korzeniach (mieszkańcy Podlasia wiedzą, że to właśnie Aleksander Chodkiewicz ufundował prawosławny monastyr w Gródku, a potem w Supraślu), który wyrósł na urzędach Wielkiego Księstwa Litewskiego (nie zapominajmy, że językiem urzędowym WKL był starobiałoruski), na terenie Litwy był po prostu u siebie. A to, że magnateria i szlachta przyjęły język polski, zaś prawosławne rody przechodziły na katolicyzm, to jednak trochę inna kwestia. Nikt ich do tego nie zmuszał! Gdyby więc hetmana Jana Karola Chodkiewicza zapytano, czy jest bardziej Polakiem, czy Litwinem, podejrzewam, że mógłby nie do końca zrozumieć takie pytanie. Oczywiście, że był Litwinem, przy tym ważnym ministrem Rzeczypospolitej.
Kolejnymi dziedzicami Kretyngi było kolejny magnacki ród z Litwy, Sapiehowie, po nich przejęli ją Massalscy i Potoccy aż do 1806 r., kiedy to właścicielem miasteczka został były kochanek Katarzyny II, rosyjski dowódca, Płaton Zubow, człowiek pozbawiony talentów i skrupułów. W 1793, a więc w roku II rozbioru Polski, Zubow został uhonorowany przez polskiego króla Orderem Orła Białego, co dobitnie świadczy o upadku już nie tylko polityczno-militarnym Rzeczpospolitej, ale o jej skrajnym upodleniu. Przewodnik Osip-Pokrywków podaje, że Zubow otrzymał ten majątek od samej carycy, ale informacje, jakie o właścicielach Kretyngi można wyczytać w samym muzeum, temu przeczą. W roku ostatniego rozbioru Rzeczypospolitej nabyli ją Potoccy, zaś Zubow stał się jej dziedzicem dopiero w 1806 r., a więc długo po śmierci swojej cesarskiej kochanki, i już po powrocie z wygnania, na jakie skazał go jej syn Paweł I. Ten nienawidzący matki i sympatyzujący z Polakami władca Rosji później pozwolił Zubowowi wrócić i nawet oddał mu skonfiskowane wcześniej majątki. Jednakże to dopiero od 1806 r., a więc kiedy panuje już Aleksander I, Kretynga przechodzi na własność rodziny Zubowów.
W 1860 roku od ówczesnego przedstawiciela Zubowów Kretyngę nabył hrabia Józef Tyszkiewicz, czyli właściciel sąsiedniej Połągi. Tyszkiewiczom i pamiątkom po nich poświęcono również kilka sal.
O ile sam "dvaras", czyli budynek dworski, albo pałac, z zewnątrz nie prezentuje się jakoś specjalnie imponująco, duże wrażenie robi szklana oranżeria, czy też "ogród zimowy" (albo, jako to mówili ci, którzy nam chcieli polecić to miejsce po rosyjsku, "zimnyj sad"). Nie mam zbyt dużego doświadczenia z takimi obiektami, ale pierwsze skojarzenie, jakie mi przyszło do głowy, to łódzka palmiarnia (oczywiście dużo późniejsza). Oranżeria Tyszkiewiczów w Kretyndze jest dużo mniejsza, ale urządzona niezwykle estetycznie. Gdybym posiadał jakąś wiedzę botaniczną, z pewnością mój zachwyt tym miejscem zyskałby jakiś głębszy wymiar, a tak pozostały mi doznania czysto estetyczne.
Nie dostrzegłem w litewskiej nazwie muzeum przymiotników, jakimi określa go polska Wikipedia, ale jeżeli mowa o wystawie etnograficznej, to znajduje się ona w budynku po przeciwnej stronie ulicy Wileńskiej, po prawej stronie od kasy, jeśli patrzymy od strony pałacu i oranżerii. Drewniany budynek zawiera mnóstwo artefaktów związanych z ludową obrzędowością, ale również narzędzia domowe i rolnicze.
Następnie przeszliśmy do kolejnego budynku w obrębie dworskich zabudowań gospodarczych, a mianowicie młyna wodnego, w którym urządzono ekspozycję zdjęć i artefaktów z dwudziestowiecznej historii Kretyngi.
Ponieważ wyczytaliśmy w przewodników, że w kościele Zwiastowania NMP znajdują się trumny ze szczątkami Chodkiewiczów (choć bez samego hetmana Jana Karola), postanowiliśmy się tam udać. Po drodze jednak zobaczyliśmy stary cmentarz, którego centralne miejsce zajmuje górujący na nagrobkami grobowiec rodziny Tyszkiewiczów z czerwonej cegły. Ponieważ był zamknięty, musieliśmy się ograniczyć do obejścia go dookoła i obejrzenia go jedynie z zewnątrz.
Dotarliśmy wreszcie do kościoła, którego neogotyckie przeróbki z XX wieku zatarły podobieństwo do oryginału zbudowanego na zamówienie hetmana Chodkiewicza. W świątyni odbywała się właśnie ceremonia chrztu, więc chodziliśmy tylko bocznymi nawami. Była ona jednak na tyle skromna, że na szczęście wierni nie wypełnili nawet jednej dwudziestej głównej nawy. Doszedłszy nawą prawą na wysokość prezbiterium dotarliśmy do korytarza wiodącego w bok, z którego drzwi po prawej wychodziły wprost na wirydarz między budynkiem kościoła a zabudowaniami klasztoru franciszkanów, zaś po lewej za przeszklonymi drzwiami znajdowała się najwyraźniej parafialna kancelaria. Miałem opory, żeby tam wejść i o coś pytać, bo pani za biurkiem właśnie rozmawiała z jakąś petentką. Na własne ryzyko poszliśmy więc na koniec drugiej nawy (obszedłszy nawę główną od tyłu, bo przecież nie chcieliśmy paradować przed samym księdzem udzielającym chrztu i uczestnikami ceremonii). Tam znaleźliśmy drzwi prowadzące do piwnicy, z której kolejne drzwi były niestety zamknięte. Niewykluczone, że to właśnie tam znajdowały się interesujące nas sarkofagi. Kiedy wróciliśmy do głównego wnętrza kościoła zaczepiłem idącego prawą nawą mężczyznę, który wyglądał na kogoś, kto może coś wiedzieć, ponieważ nie zachowywał się jak turysta, a raczej jak miejscowy kleryk lub młody ksiądz. Odpowiedział po angielsku, że zaraz spyta. Wszedł do pomieszczenia, które określiłem jako kancelarię, a po chwili wyszedł i oznajmił, że dostęp do miejsca pochówku Chodkiewiczów jest dla zorganizowanych wycieczek. Daliśmy więc za wygraną i wyszliśmy na zewnątrz.
W drodze powrotnej dostrzegliśmy coś, co znaliśmy już z parku Tyszkiewiczów w Połądze, a mianowicie grotę Lourdes. Ta imitacja miejsca objawienia św. Bernardetty nie powstała jednak na skutek decyzji młodego małżeństwa Tyszkiewiczów po podróży do Gaskonii, a dopiero w epoce niepodległego państwa litewskiego, w 1933 r.
Wracając w stronę parku dworskiego moją uwagę przyciągnęła wystawa w szklanych gablotach umieszczonych w murze ciągnącym się wzdłuż ulicy, w których znajdowały się lalki i obiekty wyglądające na dekoracje teatralne. Nie było przy tym żadnego opisu, więc mogę się tylko domyślać, że były to elementy jakiegoś przedstawienia teatru lalkowego.
Dworski park w Kretyndze zajmuje całkiem spory obszar, jak na tak niewielkie miasteczko. Początkowo myśleliśmy, że bez trudu dostrzeżemy kalendarz astronomiczny z zegarem słonecznym. Ale wcale tak się nie stało. Szliśmy więc jakiś czas w kierunku pałacu minąwszy po drodze grupę ludzi mniej więcej w naszym wieku siedzących na ławce i stojących obok niej. Jeden z mężczyzn przyglądał nam się tak intensywnie, że początkowo miałem ochotę odpłacić mu się tym samym i zacząć się na niego gapić równie natarczywie, ale jednak zrezygnowałem z takiego prowokacyjnego zachowania.
Sięgnąłem za to po telefon, żeby sprawdzić położenie wyżej wspomnianego kalendarza na mapie google. Okazało się, że zdążyliśmy go minąć i się od niego nieco oddalić, więc skręciliśmy w prawo i poszliśmy w róg parku, gdzie wznosiły się drewniane konstrukcje wzniesione w 2002 r. przez wykładowców i studentów Wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych. W ramach rocznego Twórczego Obozu Snycerskiego. Obiekt jest więc nowy, ale nawiązuje do świąt i zwyczajów starolitewskich, do historii kraju, i jest pełen odniesień do pogańskich bóstw.
Jeden z drewnianych obiektów stanowił rodzaj swoistej huśtawki, tyle że nie do siedzenia. Była to raczej zawieszona niewielka belka, przez co konstrukcja przypominała nieco japoński dzwon, tyle, że bez samego dzwonu. Agnieszka zażyczyła sobie przy nim zdjęcia. Kiedy podeszła, podkusiło ją, żeby rozhuśtać wiszący kawałek drewna.
Bywają w życiu takie rzeczy, których nie można wymyślić, bo każdy od razu poznałby, że to jakaś naciągana historyjka. Wierzcie więc, lub nie wierzcie, ale w momencie kiedy poruszona przez Agnieszkę belka osiągnęła wychylenia przeciwne, rozległ się dźwięk dzwonów z kościoła, który opuściliśmy kilkadziesiąt minut wcześniej. Niestety nie zdołałem w porę uruchomić opcji filmowania w telefonie, dlatego później z kilku zdjęć Agnieszki przy tym "wahadle" zrobiłem gif, do którego podłożyłem dźwięk dzwonów. To już jednak była "prawda ekranu", bo "prawdy czasu" nie zdołałem uchwycić.
Rozczarowaniem natomiast skończyło się poszukiwanie posągu Jana Karola Chodkiewicza w dworskim parku. Wg przewodnika miał się tam znajdować, ale pomimo poszukiwań, nie udało nam się trafić na nic, co przypominałoby pomnik hetmana.
Oczywiście na Kretyngę można byłoby poświęcić cały dzień i dotrzeć do innych miejsc z przewodników, ale mieliśmy tego dnia zaplanowane jeszcze trzy inne miejsca do zwiedzenia, więc zdecydowaliśmy się na powrót na parking i dalszą drogę. Kolejnym etapem miał być tym razem nie relikt spadkobierców dawnej Rzeczypospolitej, a obiekt reprezentujący wartości wprost przeciwne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz