Płungiany (lit. Plungė, żmudz. Plongė), to dziś miasteczko liczące nieco ponad 23 tysiące mieszkańców. Pierwotnie należało do Gasztołdów, w tym do pierwszego męża Barbary Radziwiłłówny, który zmarł bezpotomnie. Następnie zostało wcielone do majątku hospodarskiego, czyli stał się częścią, jakbyśmy do dziś powiedzieli, skarbu państwa, a mówiąc po staropolsku, stał się królewszczyzną. Na początku siódmej dekady XVIII wieku Sejm nadał je biskupowi wileńskiemu Ignacemu Jakubowi Massalskiemu, aferzyście finansowemu (sprzeniewierzył finanse Komisji Edukacji Narodowej, kiedy był jej przewodniczącym, który w pamięci miłośników historii zapisał się przede wszystkim jako aktywny targowiczanin otrzymujący stałe wynagrodzenie od posła rosyjskiego. Podczas powstania kościuszkowskiego wpadł w ręce warszawskich insurgentów, którzy zdrajcę powiesili, choć był to raczej lincz niż przepisowo przeprowadzona sprawa o zdradę stanu.
Od 1806 roku, a więc tego samego, w którym stał się właścicielem Kretyngi, Płungiany zostały nabyte przez Płatona Zubowa. Dopiero w 1873 roku majątek nabyli Ogińscy, zaś sześć lat później wznieśli neorenesansowy pałac, który był celem naszej podróży.
Ogiński to nazwisko, które kojarzy się przede wszystkim z przepięknym polonezem "Pożegnanie Ojczyzny" napisanym przez Michała Kleofasa Ogińskiego, kiedy po klęsce powstania kościuszkowskiego musiał emigrować. Przy dźwiękach tegoż poloneza rozpoczynały się w PRLu wszystkie studniówki (w tym moja), dopóki nie zastąpiono go utworem Wojciecha Kilara z filmu "Pan Tadeusz".
I znowu, gdyby księcia Michała Kleofasa spytać, czy jest bardziej Polakiem, czy Litwinem, zapewne nie zrozumiałby pytania. Kiedy czytamy Mickiewicza, możemy jasno zrozumieć, że ówczesne elity uważały proces integracji Litwy z Polską za zakończony. Miasta były spolonizowane. Magnaci litewscy trzęśli całą Rzeczpospolitą. Co ciekawe, Ogińscy swój tytuł książęcy zawdzięczali pochodzeniu od ruskich kniaziów wywodzących się, podobnie jak np. Wiśniowieccy, od Rurykowiczów, a więc dynastii panującej w Rusi Kijowskiej. Takie historie mogły się dziać tylko tutaj. O ile początkowo litewscy magnaci byli oporni wobec unii w Polską, to przecież pomniejsi bojarzy wręcz parli, żeby się z nią połączyć, ponieważ prawa i przywileje szlachty były tam o wiele większe, niż na Litwie, gdzie wielki książę sprawował władzę niemal absolutną.
Mówiąc o szlachcie i magnatach, warto zwrócić uwagę na kwestię konfiskaty majątków po powstaniu styczniowym. O ile ta pierwsza majątki traciła za udział w walkach przeciw carowi Rosji, jak np. przodkowie himalaistki Wandy Rutkiewicz, urodzonej w Płungianach w 1943 r., to Tyszkiewiczowie czy Ogińscy jeszcze poszerzali stan swojego posiadania. Niemożliwe było, żeby zachowali postawę pryncypialnie wrogą wobec władz zaborczych. Zresztą dwór w Petersburgu zatwierdził ich tytuły arystokratyczne (hrabiowski w przypadku Tyszkiewiczów i książęcy w przypadku Ogińskich). Czy można ich jednak tak lekko nazwać zdrajcami i kolaborantami? Takie podejście byłoby chyba zbytnim uproszczeniem.
Zostawmy jednak te rozważania, bo oto zbliżaliśmy się do naszego celu, minęliśmy jakiś duży parking, za którym wznosił się spory budynek z czerwonej cegły, a za nim rozciągała się zieleń parku. Nawigacja w moim telefonie prowadziła nas jednak dalej wzdłuż owego parku, po czym kazała skręcić w boczną uliczkę, która doprowadziła nas do bramy. Zamkniętej i prawdopodobnie nie używanej od dłuższego czasu. W związku z tym zawróciliśmy do ominiętego parkingu, gdzie zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy za czerwony budynek, którego cegła wyglądała na zgoła nie dziewiętnastowieczną, a raczej całkiem nową. Wszystko wskazywało na to, że budynek stajni został gruntownie odnowiony.
Po jego drugiej stronie zeszliśmy w kierunku niewielkiego stawu z fontanną jaki umieszczono przed pałacem, po czym podeszliśmy od strony zaniedbanego budynku dworskiego po prawej stronie do samego głównego gmachu, który prezentuje się faktycznie imponująco. Widać, że Muzeum Sztuki Żmudzkiej dba o swoją siedzibę. Wcześniej, jeszcze w czasach przedsowieckich, a więc przed II wojną światową, w pałac był siedzibą szkoły rolniczej, a pod rządami sowieckimi technikum budowlanego.
W przyciąganiu uwagi konkurencją dla samej architektury pałacu i zieleni parku był wysyp par młodych z ekipami fotograficzno-filmowymi, które urządziły sobie, podobnie jak to robią nowożeńcy w wielu europejskich krajach, sesję zdjęciową na tle zabytkowego pałacu. Nigdy nie czytałem jakichś opracowań socjologiczno-antropologocznych na ten temat, ale swoją drogą jest to temat niezwykle intrygujący. Dlaczego nowo poślubione pary koniecznie chcą mieć serię pamiątkowych zdjęć w pałacowych parkach, czy to w Białymstoku, czy w Mikulowie, czy też gdzieś nad Loarą. Czy chodzi tu o jakąś dobrą wróżbę bogactwa i dobrobytu? Czy to obietnica zbudowania w przyszłości takiego pałacu? A może to jakieś działanie kompensacyjne, że oto jesteśmy parą takich dość średnio zarabiających ludzi, którzy pewnie do wielkiego majątku nie dojdą, ale raz w życiu możemy się poczuć jak para arystokratów, księżniczka i książę? W końcu nie na darmo się mówi, że w dniu ślubu każda kobieta jest księżniczką, czy jakoś tak...
Tak czy inaczej, tych par było wokół pałacu Ogińskich co najmniej sześć. Ciekawe było obserwować, jak niektórzy fotografowie (albo właśnie ekipy fotografów) reżyserowali poszczególne sceny do zdjęcia, a także jak niektórzy nowożeńcy sami przejawiali inicjatywę i zapał aranżacyjny. Dziewczyna, która po drugiej stronie pałacu podniosła przód białej sukni ślubnej i kazała sobie robić zdjęcia eksponując swoje nogi, zgrabne a długie, była jednym z takich przykładów.
Zresztą sesje zdjęciowe robili nie tylko nowożeńcy. Kiedy tylko ekipa panny młodej pragnącej podziwu dla swoich nóg usunęła się z planu, przyszła para mieszana wyglądająca na wiek jeszcze czterdziestki nie przekraczający, ale która z trzydziestką pożegnała się jakiś czas temu. Pani ustawiała się w najrozmaitszych pozach, zaś pan cierpliwie utrwalał jej urodę.
Tymczasem weszliśmy do środka, tyle że nie kupiliśmy biletów na wystawę współczesnej sztuki żmudzkiej. Muszę przyznać, że kiedykolwiek wybieram się na wernisaż artysty, muszę się szczegółowo do takiej wyprawy do galerii przygotować. Muszę poczytać o autorze, muszę zobaczyć kilka zdjęć jego czy też jej dzieł, żeby się z grubsza zorientować, o co mu/jej chodzi. Moje "wyrobienie" jako odbiorcy sztuki jest tak ograniczone, że kiedy idę oglądać sztukę współczesną, obawiam się, że nie jestem w stanie docenić kolekcji plam i linii, w których nie zawsze umiem wyłapać jakąś logikę. A dodajmy do tego, że w sztuce wcale nie zawsze o logikę musi chodzić! Sztuka współczesna to często odrębny autorski język, który nie musi nawet zawierać treści, a bawić się samą swoją gramatyką. Tyle, że jej rozszyfrowanie wymaga przestudiowanie całej dotychczasowej twórczości artysty. Ta tego typu intelektualne wyzwanie nie mieliśmy nastroju i woleliśmy pozostać przy podziwianiu architektury domu dziewiętnastowiecznych bogaczy.
Zastanawiając się nad poczuciem tożsamości narodowej czy etnicznej Ogińskich czy Tyszkiewiczów, przy okazji myślałem o tym, jak mało uczymy się na lekcjach historii o źródłach bogactwa. Wiadomo, że przez wieki jednym z nich była ziemia uprawna. Średnia szlachta eksploatując pracę ludności kilku, a czasami tylko jednej wsi, żyła na dość przyzwoitym poziomie. Majątki magnackie sięgały tysięcy hektarów i to często w kilku miejscach w kraju. Był czas prosperity spowodowanej popytem na polskie zboże. Masowo eksportowano drewno. Sprzedawano tez produkty pochodne, w tym wódkę produkowaną w gorzelniach należących do dziedzica. Bogactwa magnatów były ogromne, a równocześnie wiemy, że pod koniec I Rzeczypospolitej (ale wcześniej oczywiście też) wszelkie próby opodatkowania tych bogactw na rzecz choćby usprawnienia obronności kraju, spełzały na niczym, bądź na akcjach jednorazowych.
No dobrze, to wszystko dzieje przedrozbiorowe. Potem przychodzą zaborcy, którzy każą magnatom pozbyć się majątków pozostających poza ich główną siedzibą (oczywiście najpierw musieli się zdeklarować, które miejsce za taką siedzibę uważają). Potem przychodzi uwłaszczenie chłopów i koniec pańszczyzny. Czy nadal dochody z samej produkcji rolniczej wystarczają na utrzymanie ogromnych dworów? Średnia i drobna szlachta traci majątki w wyniku konfiskat. Skąd Ogińscy, mówiąc wg kryteriów dziewiętnastowiecznych, wulgarnie, mieli na to pieniądze? (Mówienie o pieniądzach w kręgach szlacheckich uchodziło za coś wulgarnego, bo była to rzecz dla "kupczyków" i Żydów). Inwestowali w jakieś przedsięwzięcia przemysłowe? Pobierali wysokie pensje jako nominalni dworzanie carscy? To są rzeczy, o których praktycznie nigdy się w szkole nie mówi. Tzn. owszem, mówi się, że byli bogacze i byli ludzie biedni i że było to niesprawiedliwe. Mało komu chce się młodzieży tłumaczyć, że zdobycie majątku wcale nie było nawet dla arystokracji sprawą łatwą, a jego utrzymanie wręcz niezwykle trudną, zwłaszcza gdy ktoś miał np. skłonność do hazardu. Cokolwiek byśmy nie mówili, ludzi trzeba zwyczajnie uczyć podstaw ekonomii, bo to jest wiedza praktyczna i życiowa. Królowie i książęta nie byli bogaci, bo po prostu bogactwo jest przymiotem króla i księcia, tylko dlatego, że ktoś prowadził dla nich działalność gospodarczą!
O tych Ogińskich i Tyszkiewiczach może jeszcze gdzieś poczytam. Tymczasem wyszliśmy znowu na zewnątrz, obeszliśmy pałac z drugiej strony, żeby na pobliskiej polanie zobaczyć mężczyznę tresującego sokoła! Wymachiwał kawałkiem mięsa na długim pręcie, a ptak... siedział (a może stał) nieruchomo niczym sfinks. Gdyby co jakiś czas nie poruszył głową lub skrzydłami, można byłoby pomyśleć, że jest produktem taksydermii. Nie wiem, być może na tym polegała jego tresura, że miał się nie zrywać jak głupi na każdy widok mięsa, a robić to tylko na komendę? To są jednak tylko moje domysły.
Powoli podreptaliśmy na parking, na którym stały samochody nowożeńców i ich ekip fotograficzno-filmowych, zaś wśród nich długaśna biała limuzyna -- kolejny przejaw luksusu, na który ludzie zdobywają się na czas zawarcia małżeństwa, żeby mieć potem co wspominać.
W drodze do Połągi zatrzymaliśmy się w sklepie litewskiej sieci Maxima, w celu dokonania zakupów na wieczór. Potem jeszcze zajrzeliśmy do znajdującego się po przeciwnej stronie Lidla. Zaopatrzeni w produkty do kolacyjnej konsumpcji, ruszyliśmy już prosto na naszą kwaterę. Z początkowych planów udania się jeszcze na 5-kilometrowy spacer na plażę i z powrotem jednak zrezygnowaliśmy, zarówno z powodu zmęczenia, jak i niepewności pogody, która tego dnia kilkakrotnie sprawiła nam mokrą niespodziankę.
Zawsze rozpiera mnie duma narodowa, gdy widzę polskie produkty na półkach zagranicznych sklepów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz