wtorek, 22 sierpnia 2023

Wilkiany, Retów, Wornie, Połąga (niedziela, 23 lipca 2023)

 

 

Wilkiany

Kolejnym punktem na mapie, które zaplanowaliśmy sobie odwiedzić był inny majątek Platerów, a mianowicie Wilkiany. Już sam dojazd do tej wsi okazał się nieporozumieniem. Jarek nastawił bowiem nawigację na centrum (cokolwiek to w tym przypadku było). W związku z tym od głównej drogi głos "Kaśki" z jarkowego Tom-Toma nakazał mu skręcić w lewo, po czym wjechać w jakąś żwirówkę po prawej, a z niej jeszcze powykręcać tak, że znaleźliśmy się na mini osiedlu jednopiętrowych bloków. Ponieważ znowu przypominały nam jakieś budownictwo PGR-owskie, doszliśmy do wniosku, że znajdujemy się wśród zabudowań po jakimś kołchozie lub sowchozie. Postanowiłem zaufać nawigacji google w telefonie. Nastawiłem ją na dwór Platerów i ruszyliśmy w drogę. Jak się okazało, z głównej drogi ze Szwiekszni powinniśmy byli skręcić w prawo, a nie w lewo. 

Minęliśmy cmentarz i dojechaliśmy do miejsca, w którym stoi lokal o nazwie Vilkenu Malunas, czyli "wilkiański młyn". Nie o ten obiekt wszak nam chodziło. Jeszcze raz przeanalizowaliśmy mapę google i doszliśmy do wniosku, że lepiej się cofnąć pod cmentarz, obok którego nie było co prawda parkingu, ale było wystarczająco piaszczystej i płaskiej powierzchni, że spokojnie można było tam zostawić samochód. Okazało się, że to był dobry pomysł, bo kiedy tylko z niego wysiedliśmy, zobaczyliśmy wejście do dworskiego parku. W dodatku stała tam tez tablica informująca, że to tutaj znajduje się sadyba wilkiańskiego dworu. Tak sobie żartuję z tego podobieństwa litewskiego wyrazu "sodyba" do naszej "sadyby" czy też "siedziby", ale myślę, że nie jest ono dziełem przypadku. 

Ruszyliśmy między drzewa za bramą. Oj, gdybym miał kiedyś kręcić "Upadek domu Usherów" Edgara Allana Poe, to bez namysłu wybrałbym ten dworski park za miejsce przynajmniej części akcji. Zresztą z powodzeniem jego sceneria mogłaby stanowić tło dla całego szeregu gotyckich horrorów. Dawno nie widziałem tak zaniedbanego założenia parkowego. 

Niemniej droga była szeroka i początkowo całkiem sucha. Skręcała nieco w lewo, po czym dotarliśmy do rozwidlenia, na którym ktoś umieścił kartkę z rysunkiem przekreślonej dłoni i napisem w języku litewskim. Na szczęście dysponujemy dziś takimi narzędziami jak google translator, więc uruchomiłem jego opcję fotograficzną, skierowałem kamerkę telefonu na napis i po chwili już wiedzieliśmy, że dalsze posuwanie się którąś z tych dróg (obiema?) było zakazane. Ponieważ jednak na horyzoncie na końcu tej prowadzącej w prawo pojawiły się jasne zarysy domu wyglądającego na coś w rodzaju pałacu, postanowiłem znak zlekceważyć i udać się pod górkę w tamtym kierunku. Gdyby nas ktoś przyłapał i zaczął udzielać reprymendy, zawsze mogliśmy przyrżnąć głupa i tłumaczyć się, że litewskiego nie znamy, a rysunek był dla nas zupełnie nieczytelny. Kiedy jednak doszliśmy do miejsca, gdzie teren przestał się wznosić, okazało się, że nie było tam żadnej ścieżki, która doprowadziłaby nas pod sam budynek. Teren był zarośnięty. 

Wróciliśmy do drogi, z której skręciliśmy, i ruszyliśmy nią dalej, ponieważ widzieliśmy, że skręca również w kierunku dworu. Po drodze zobaczyliśmy jakiś inny budynek wyglądający na zabytkowy, być może służący niegdyś celom gospodarczym, ale zaraz obok niego droga zrobiła się niemożliwa do przejścia, ponieważ pokrywała ją gruba warstwa błota. Po pierwszym kroku po tej powierzchni daliśmy sobie spokój. Z miejsca, w którym staliśmy, widzieliśmy całość pałacyku, przy którym stały jakieś maszyny budowlane. Widać było, że teren jest najwyraźniej prywatny, a właściciele dopiero przygotowują zabytkowy budynek Platerów do zamieszkania lub do innych celów. Czy będą też porządkować angielski park? Właściwie był w tym jego zaniedbaniu jakiś niesamowity urok. 

Nie pochyliliśmy się jednak nad groźnym czarem dworskiego parku, ponieważ udaliśmy się całkiem dziarskim krokiem pod cmentarny mur, gdzie zostawiliśmy samochód. Po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę, a zrobiliśmy to tym bardziej ochoczo, że w Retowie, czyli następnym punkcie na naszej zaplanowanej trasie, mieliśmy zjeść obiad. Była już najwyższa pora, bo zaczęliśmy odczuwać głód.

 

















 

Retów (Rietavas)

Była to już trzecia knajpa, którą wyszukałem w mapach google.  Nazywała się tak, jak przepływając w pobliżu rzeka, czyli Jura. Lokal składał się z kilku sal, a kiedy dotarliśmy do tej głównej, gdzie składało się zamówienia, okazało się, że czarne tablice zapisano punktami menu, ale wyłącznie w języku litewskim. Jednakowoż przesympatyczny facet za kontuarem, który dostrzegł nasze zakłopotanie, od razu zaoferował się z pomocą: 

"Ja wam wsio pieriewiedu!" rzucił radośnie po rosyjsku, więc poprosiliśmy go, żeby faktycznie nam punkt po punkcie "pieriewioł". Z równą energią i entuzjazmem w głosie mężczyzna przetłumaczył nam całą kartę, która wcale nie była krótka. Kiepskim punktem tej techniki było jednak to, że kiedy tłumaczył punkt dziesiąty, ja już zapomniałem pierwszych pięć pozycji. Temu jednak dało się zaradzić, ponieważ poprosiłem o powtórzenie, a sympatycznym pan z chęcią to zrobił. W związku z tym, po chwili złożyliśmy zamówienie i zgodnie z sugestią mężczyzny zza baru, zajęliśmy miejsca przy jednym ze stołów. Po kilku minutach dostaliśmy chłodniki z gotowanymi ziemniakami na osobnym talerzyku. Zimny barszcz, jako to mówią Litwini, a na rosyjski tłumaczą też tak dosłownie, okazał się wspaniały w smaku. Pozostałe dania też stanęły na wysokości zadania. Placki ziemniaczane i placki ziemniaczane nadziewane mięsem, podane z gęstą śmietaną, może do najzdrowszych potraw nie należą, ale były diabelnie smaczne. Były też dwa rodzaje karbonadasów, czyli kotletów. Każdy z nas był bardzo zadowolony. Dania donosiły kelnerki, ale również ten sympatyczny facet zza baru, po którym widać było, że mu naprawdę zależy na satysfakcji gości. I taką satysfakcję faktycznie osiągnęliśmy!







Syci i zadowoleni zarówno z jakości potraw jak i obsługi, podjechaliśmy do samego centrum miasteczka, na parking przed kościołem pod wezwaniem św. Michała Archanioła (sv. arkangelo Mykolo bažnyčia) ufundowanym przez księcia Ireneusza Ogińskiego (syna powstańca kościuszkowskiego i kompozytora Michała Kleofasa). Potem prace nadzorowali jego synowie. Jest to duża świątynia zbudowana w stylu neoromańskim, zaprojektowana przez architekta z Rzymu, niejakiego Gąsowskiego (piszę "niejakiego", bo ani przewodnik, ani Wikipedia nie podaje jego imienia), ale wykonawcą jego projektu był architekt dworu pruskiego Friedrich August Stüler. Ogromny kościół ma trzy nawy, pięcioboczną apsydę za prezbiterium. Tam, gdzie nawy się krzyżują ustawiono ostrołukową kopułę. Po bokach fasady natomiast stoją dwie wysokie wieże, pomiędzy którymi nad wejściem wybija się rozeta. Wewnątrz znajdują się grobowce fundatorów świątyni, księcia Ireneusza Ogińskiego z pomnikiem z białego i czarnego marmuru wykonanym przez Armanda Cattiera, oraz jego żony, księżnej Oldze Ogińskiej z Kalinowskich. 




























 

Po zwiedzeniu kościoła postanowiliśmy udać się piechotą do ogromnego parku pałacowego, zanim jednak to zrobiliśmy, moją uwagę przykuł budynek bielejący w perspektywie bocznej uliczki, którego nasz przewodnik nie wymieniał, ponieważ jego historia nie wiązała się z etnosem polskim. Budynek przedwojennej synagogi w Retowie stanowi żałosny obraz wieloletniego zaniedbania. Szyld nad drzwiami wskazuje, że mieści się tam jakaś firma, a może magazyn, ale generalny stan budynku jest opłakany. Retowska synagoga to jeden z licznych w naszej części Europy reliktów po społeczności, której już nie ma, i o której miejscowa ludność chyba nie bardzo chce pamiętać.
















Kiedy idąc Plunges gatve, czyli ulicą Płungiańską, wzdłuż parkowego muru, zza którego podziwialiśmy malownicze jeziorko, dotarliśmy wreszcie do bramy "dworskiej sadyby", jak to sobie tłumaczę napis na tablicy informacyjnej, pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to bloki (oddajmy ich budowniczym sprawiedliwość, że dobrze, że nie są to wieżowce, bo przecież mogli postawić i wieżowce). Są rzeczy, powiadam Wam, za które skazywałbym na długie lata ciężkich robót. Takim śmiertelnym grzechem było ustawienie tych budynków na terenie zabytkowego założenia dworskiego. Rozumiem, że zrobili to tępi komuniści, ale obok tych z epoki sowieckiej dało się zauważyć również blok wyglądający na taki z lat już po odzyskaniu przez Litwę niepodległości i po transformacji ustrojowej. Czyżby jakiś deweloper znalazł tani plac pod budowę? Tak czy inaczej, o ile teren za ogrodzeniem z czerwonej cegły i białą bramą stanowi swego rodzaju kompozycję urbanistyczną budynków wzniesionych jeszcze przez Ogińskich, to te bloczyska po prostu wszystko psują! 

Pałac Ogińskich się nie zachował, bo też nie miał długiego żywota. Zbudowany w wieku XIX, już w 1909 r. spłonął w pożarze, a w latach 20. XX przestały istnieć nawet resztki murów, które rozebrano. Niemniej z budynków wzniesionych przez arystokratyczną rodzinę, kilka zachowało się w niezłym stanie (oczywiście w przywróceniu tego stanu z pewnością pomogły współczesne władze miasta). 




Jednym z zachowanych fragmentów oryginalnej zabudowy jest pozostałość pierwszej na Litwie elektrowni (1892)! Co więcej, Ogińscy już dziesięć lat wcześniej przeciągnęli linię telefoniczną między Retowem, a swoją rezydencją w Płungianach! 

Jeżeli wcześniej zadawałem sobie pytanie, skąd się brało bogactwo Ogińskich, to teraz miałem przynajmniej częściową odpowiedź. To nie była rodzina jakichś szlacheckich hreczkosiejów, ale ludzie wykształceni o szerokich horyzontach. Wiedzieli o wszelkich zagranicznych nowinkach technicznych i wprowadzali je w życie. Już Michał Kleofas (autor poloneza "Pożegnagnie Ojczyzny") urządził w swoim majątku manufakturę broni, w którą zaopatrywał powstańców listopadowych. Ireneusz w 1859 r. założył szkołę rolniczą, co znaczy, że doskonale zdawał sobie sprawę z konieczności zmian w systemie uprawy i hodowli nie tylko w swoich majątkach, ale w ogóle w całym kraju. W Polsce i Litwie to właśnie arystokraci bywali prekursorami postępu we wszelkich dziedzinach gospodarki (weźmy np. takiego Michała Paca w Dowspudzie, czy Dezyderego Chłapowskiego w wielkopolskiej Turwi). Bogdan Michał, ten za którego czasów spłonął pałac, postawił hutę i fabrykę maszyn rolniczych. Ufundował również szkołę muzyczną i orkiestrę symfoniczną. Zresztą wyżej wspomniany telefon i elektrownia to również jego dzieła. Kiedy więc widzimy dziś ślady dawnej świetności Retowa i jego stan obecny, trudno nie poddać się smutnym refleksjom. 

W budynku naprzeciwko szkoły muzycznej, który wyglądał na dawną stajnię lub powozownię, urządzono nowoczesne centrum informacyjne. Bez problemu weszliśmy do środka, obejrzeliśmy kontuar, gdzie zapewne udziela się informacji turystom, przejrzeliśmy ulotki z mapkami będącymi przede wszystkim reklamami miejscowych przedsiębiorstw i instytucji edukacyjnych i wyszliśmy. Jarek oczywiście chciał pamiątkową pieczątkę do swojego słynnego notesu, ale go nie otrzymał, ponieważ otrzymać nie miał od kogo! W budynku nie było żywej duszy. 

Ruszyliśmy dalej. Obok zabytkowego szpitala przeszliśmy na plac, na którym postawiono pomnik o charakterze ogólnolitewskim, bo niekoniecznie związany z rodziną Ogińskich. Moją uwagę zwrócił tekst hymnu Litwy autorstwa Vincasa Kudirki, który wziąłem po rzucie oka na pierwszy wers za mickiewiczowską inwokację z "Pana Tadeusza" (zmylił mnie początek "Lietuva, Tėvyne mūsų", czyli "Litwa, ojczyzna nasza"). 

W drodze powrotnej wstąpiliśmy na moment do budynku szkoły fundacji Ogińskich, w której dziś mieści się muzeum ich imienia. O ile moje towarzystwo skierowało się ku dawnej elektrowni, by wrócić do bramy, ja poszedłem prosto do ulicy, bo okazało się, że od tej strony terenu dawnego pałacu nie osłaniał już mur. Kilka minut później szliśmy już z powrotem w stronę parkingu przed kościołem św. Michała Archanioła. Zawsze kiedy natykam się na świątynię pod tym wezwaniem, zastanawiam się, czy obchodzą tam odpust 29 września. Taka sama myśl naszła mnie dwa lata wcześniej na Monte Isola, wyspie na jeziorze Iseo w Lombardii, gdzie miejscowy kościółek też miał za patrona "dowódcę hufców niebieskich". A skąd ja wiem, że 29 września jest dzień św. Michała Archanioła? Otóż tego dnia odbywa się odpust w Lasocinie, miejscowości, skąd pochodziła moja mama i dokąd jeździłem w dzieciństwie na wakacje. W kościele św. Michała w Lasocinie zostałem też ochrzczony. Dlatego też kiedykolwiek widzę kościół pod jego wezwaniem, moje myśli automatycznie wędrują na "moją" wieś w dawnym Kieleckiem. 

Po drodze wstąpiliśmy do sklepu sieci Maxima, bo na Litwie sklepy w niedzielę funkcjonują. Było tuż przed 15.00, a więc była to ostatnia chwila, w której można w tym kraju kupić w niedzielę legalnie alkohol, ale tego nie zrobiliśmy. To już chyba wiek swoje robi. Jakoś tak bez specjalnego żalu zrezygnowaliśmy z wieczornego drinka. 

Natomiast, kiedy wyszliśmy z tego sklepu, usłyszałem coś, co mnie dosłownie zaczarowało, coś, czego niby w Retowie można było się spodziewać, ale jednak była to dla nas wszystkich spora niespodzianka. Otóż z głośników wokół fontann między ulicą a kościołem wydobywały się dźwięki poloneza "Pożegnanie Ojczyzny" Michała Kleofasa Ogińskiego! O ludzie! Myślami powędrowałem do roku 1984, kiedy to tymże polonezem rozpoczęła się studniówka mojego rocznika IV Liceum Ogólnokształcącego im. Emilii Sczanieckiej w Łodzi. Przecież zanim Andrzej Wajda wpadł w ogóle na pomysł, by na ekrany przenieść "Pana Tadeusza", a Wojciech Kilar dostał odeń zamówienie na skomponowanie poloneza na potrzeby tego filmu, to właśnie "Ogińskiego" się tańczyło, to "Ogińskim" rozpoczynały się studniówki! Dodajmy do tego, że melodię tę często się słyszało jako np. tło różnych programów historycznych, tudzież na szkolnych akademiach poświęconych powstaniom narodowym. O bracia Litwini, jakąż serce roztapiającą niespodziankę żeście mi sprawili! I czy godzi się, żeby nas, ludzi poloneza Ogińskiego kochających, przy polonezie Ogińskiego łzy roniących, dzieliła niezgoda, jakieś małostkowe różnice? Po stokroć wołam za Mickiewiczem "kochajmy się!"















































Po wysłuchaniu do samego końca "Pożegnania Ojczyzny" wstąpiliśmy do innej litewskiej sieciówki z artykułami spożywczymi, a mianowicie IKI, gdzie zakupiłem pyszne śledziki z dwoma sosami na bazie majonezu sprytnie umieszczonymi w opakowaniu. Dokupiliśmy do nich jeszcze zielony groszek w puszce. Mieliśmy na kwaterze jeszcze cebulę i jajka, więc postanowiłem z tych śledzików i tych majonezowych sosów zrobić sałatkę na kolację. Było już po piętnastej, więc cały sektor z półkami z alkoholem miał wyłączone światła i pogrążon był w egipskich ciemnościach.  

Ruszyliśmy do Worni!

 

Wornie (lit. Varniai, żmudz. Varnē, niem. Medeniken)

Jeżeli napisałem, że Szwieksznie wyglądały mi na miejscowość wielce prowincjonalną, to po wjeździe do Worni musiałem zweryfikować skalę, ponieważ liczące niecałe 1300 mieszkańców miasto ma tak wiejski charakter, że doprawdy chyba tylko historyczna świetność sprawia, że władze litewskie utrzymują miejski status tej osady. To tyle, o wrażeniu, jakie można odnieść, kiedy się do Worni wjedzie i kiedy się po Worniach pospaceruje. Kiedy jednak trochę się o tej miejscowości przeczyta, sprawa okazuje się o wiele ciekawsza niż współczesny wizerunek miasteczka. 

Otóż osadę Miedniki (Worniami stała się później) wybrano jako siedzibę władz diecezji żmudzkiej już w 1417 roku. Co tu dużo gadać, Żmudź dała się ochrzcić później niż Dziukija i Auksztota, gdzie już wcześniej wielu Litwinów przyjęło prawosławie, a po katolickim chrzcie Jogaiły te części Wielkiego Księstwa przeszły na wyznanie władcy. Żmudzini nie dali się złamać krzyżakom, ale też opornie rezygnowali ze swoich pierwotnych wierzeń mimo perswazji innych Litwinów. Co więcej, na Żmudzi nie było ośrodków miejskich. Na wschodzie było Wilno, na zachodzie krzyżacka Kłajpeda, a na Żmudzi leśne ostępy i małe osady. W Miednikach istniała wg ludowych legend ważna pogańska świątynia, którą na rozkaz Jagiełły i jego stryjecznego brata Witolda zburzono, żeby na to miejsce powołać stolicę biskupią kościoła rzymsko-katolickiego. 

Mówiąc szczerze, to, co nadaje w jakimś sensie miejski charakter Worniom, to spory kompleks budynków seminarium duchownego, będący pozostałością dawnych zabudowań decezjalnych. Jeżeli jednak pójdziemy kilka kroków pokrytą brukiem uliczką Valanciausa (o nim zaraz), nie możemy się oprzeć wrażeniu, że zbliżamy do wiejskiego kościoła parafialnego. Tymczasem kościół pw. św.św. Piotra i Pawła jest dawną katedrą żmudzką! Obecny budynek, po pożarach i odbudowach poprzednich drewnianych świątyń, pochodzi z 1691 r., zaś w 1817 r. go odnowiono po pożarze dzwonnicy. O ile barokowy styl byłej katedry jest na tyle nienachalny, że z zewnątrz można ją pomylić z bezstylowymi budowlami sakralnymi z końca XIX wieku, to wnętrze prezentuje się o wiele ciekawiej. Być może wymaga intensywniejszych prac konserwatorskich, ale wyposażenie jest całkiem imponujące: 11 ołtarzy bocznych, ołtarz główny autorstwa Jerzego Możejki z Królewca,  i kolekcja portretów biskupów żmudzkich, tudzież płaskorzeźb ilustrujących sceny historczyne. 

Po obejrzeniu tych ciekawych, acz robiących wrażenie przykurzonych, dzieł, zacząłem intensywnie szukać wejścia do podziemi. W posadzce kościoła było kilka drewnianych klap, ale zamkniętych. Wreszcie Agnieszka dostrzegła otwartą tuż za wejściem do prezbiterium. Najwidoczniej mimo reform Soboru Watykańskiego II w Worniach postanowiono zachować balustradę oddzielającą nawę od prezbiterium, zwaną również "balaskami". Teraz trzeba było otworzyć bramkę stanowiącą ruchomą część owych balasków i zejść w ciemną czeluść krypty. Spodziewałem się tam znaleźć nie tylko grobowce biskupów żmudzkich, ale przede wszystkim pośmiertną maskę Jerzego Giedroycia. Wśród trzynastu biskupów dwóch pochodziło właśnie z tego podupadłego książęcego rodu (tzn. podupadłego jeśli chodzi o pretensje do schedy po Giedyminowiczach, ale nie jako znacząca rodzina magnacka). Redaktor paryskiej "Kultury", którego zasług dla przechowania przedwojennego dziedzictwa polskiej myśli trudno przecenić, urodził się w gałęzi rodziny już faktycznie z dawną świetnością rodu nie mającą wiele wspólnego (jego ojciec był aptekarzem). Niemniej zawsze odczuwał więź z rodzinną ziemią i podobnie jak Czesław Miłosz, uważał się za spadkobiercę Rzeczypospolitej Obojga Narodów, stawiając się niejako w opozycji wobec polskości rozumianej ciasno, nacjonalistycznie, czy czysto etnicznie. 

To maski pośmiertnej tego właśnie wielkiego Polaka szukałem przy świetle latarki będącej funkcją mojego telefonu. Owszem, udało mi się dostrzec pewne tablice będące zapewne nagrobkami biskupów. Udało mi się też namierzyć dwie długie szklane gabloty, które okazały się niestety puste. Gdzie trumny biskupów ze zdjęcia w przewodniku? Gdzie maska Jerzego Giedroycia? Oj, gdybym to ja był autorem powieści sensacyjnych opartych o teorie spiskowe! O jakże bym rozpuścił wodze fantazji! Ponieważ jednak wobec teorii spiskowych stosuję cięcie brzytwą Okhama zanim te zdążą się rozwinąć, wyszedłem z kościelnych podziemi (gdzie zresztą nikt mi nie towarzyszył, bo Jola z Jarkiem dawno wyszli z kościoła, a Agnieszka asekurowała mnie na poziomie nawy głównej), i zaraz potem z samego gmachu dawnej katedry żmudzkiej. Obeszliśmy ją dookoła utwierdzając się we wrażeniu, że całe jej otoczenie to sielski krajobraz wiejskiej parafii, doszliśmy do niewielkiej kapliczki w kształcie groty, ale raczej nie tej z Lourdes, bo w niczym jej nie przypominała, po czym spacerkiem ruszyliśmy w stronę samochodu, który zostawiliśmy w pobliżu budynków seminaryjnych. 

Tymczasem już wcześniej zaintrygował mnie widoczny z daleka duży drewniany budynek, przypominający dwór szlachecki, zaś po drodze do niego popiersie mężczyzny. Poprosiłem resztę towarzystwa, żeby na mnie poczekało, ponieważ ani moja żona, ani Janiccy nie wykazali entuzjazmu wobec przyjrzenia się rzeźbie i drewnianemu dworowi z bliska, i poszedłem w kierunku tychże. Z podpisu pod popiersiem dowiedziałem się, że to wizerunek ostatniego biskupa żmudzkiego rezydującego w Worniach, Motiejusa Valanciusa. Jak się potem dowiedziałem z tablicy przy drewnianym domu, był on owego biskupa siedzibą, dopóki car nie nakazał mu przenieść stolicy biskupiej do Kowna. Czy w ten sposób władze rosyjskie uważały, że będą mogły lepiej kontrolować litewskiego hierarchę? Ale czy w 1864 r. carat po stłamszeniu powstania styczniowego aż tak się obawiał biskupa, który owo powstanie wyraźnie potępił, a Litwinów do lojalności i posłuszeństwa wobec imperatora wzywał?  Motiejus Valancius to bowiem postać dość interesująca. Gdybyście chcieli o nim poczytać w polskiej Wikipedii, to lepiej szukajcie pod hasłem "Maciej  Wołonczewski", przez niektórych zwany pieszczotliwie księdzem Maćkiem. Być może tak mówili na niego parafianie, gdy był jeszcze młodym duchownym, o którym wiedziano, że pochodzi ze żmudzkich chłopów. Jak już się rzekło, zwolennikiem powstania nie był i przeniósł się posłusznie do Kowna. Równocześnie jest postacią wielce zasłużoną dla odrodzenia języka litewskiego, a wraz z nim również litewskiego nacjonalizmu, który niestety przybrał również postać antypolską. Wśród patriotycznej działalności biskupa była dystrybucja książek w języku litewskim drukowanych alfabetem łacińskim. Jest to o tyle istotne, że carskie władze próbowały zakazywać jego używania, narzucając piśmiennictwo w grażdance. 

Są różne teorie na temat odrodzenia języka litewskiego w XIX wieku. Niektórzy powiadają, że w pozostałych częściach Litwy ludność do końca XVIII wieku uległa praktycznie polonizacji -- nie jakiejś tam narzuconej na siłę, ale jakoś tak naturalnie. Może to przesada, ale z całą pewnością spolonizowane były miasta, a Wilno praktycznie niemal w stu procentach. Stąd teoria, że współczesny język litewski to język Żmudzinów, których carat popierał jako opozycję wobec polskiej szlachty. Może i w jakimś stopniu popierał, bo z pewnością sianie niezgody między Litwinami a Polakami było Petersburgowi na rękę, ale czy w takim razie nie wystarczyło popierać język litewski pisany "łacinką"? Czy w swojej aroganckiej głupocie Rosjanie musieli zrażać do siebie Litwinów narzucając swój alfabet? Z drugiej strony przypisywanie jakimkolwiek perfidnym władzom jakiejś niezwykłej nieomylnej inteligencji, to też element teorii spiskowych, które do końca się nie sprawdzają. Stratedzy i taktycy wszelkich służb specjalnych to z pewnością ludzie niegłupi, ale popełniają też masę błędów, zwłaszcza kiedy muszą ulegać wpływom rozmaitych politycznych ideologów. 

Jedno trzeba przyznać: rezydencja biskupa Valanciusa (bo nie bardzo widzę sens używania polskiej wersji jego nazwiska) to dość skromny, choć duży, drewniany dom, utrzymany w stylu raczej ludowym niż szlacheckim (choć znowu ten rozmiar trochę temu przeczy). W każdym razie nie jest to żaden pałac, jak to bywało i nadal bywa w przypadku wielu katolickich hierarchów. 

Kiedy już przyjrzałem się siedzibie biskupa i jego pomnikowi, z czystym sumieniem wróciłem do samochodu. Wykonaliśmy niemal sto procent planu zwiedzania (no nie udało nam się dotrzeć do pałacu w Wilkianach), dokonaliśmy zakupów spożywczych na wieczór, więc mogliśmy ruszyć w bezpośrednią drogę do Połągi.

























































Połąga

Ciekawa sprawa, ale tym razem nawigacja poprowadziła nas nieco inną trasą, niż ta, którą wracaliśmy poprzedniego dnia. To znaczy dojechaliśmy do szosy z Kłajpedy do Połągi, minęliśmy park miniatur, do którego się ani razu nie wybraliśmy, mimo, że codziennie obok niego przejeżdżaliśmy, ale zamiast nas poprowadzić bliżej centrum, gps powiódł nas dalej, a następnie poinstruował, żeby skręcić w las. I tak jakimiś wąskimi szosami wjechaliśmy do Połągi bardzo blisko naszej kwatery, tyle że od strony przeciwnej niż zwykle. 

Tak, jak zaplanowaliśmy, przygotowałem sałatkę z zakupionych w Retowie śledzi, a następnie z nowym zapasem sił, postanowiliśmy udać się na plażę! Tym razem poszliśmy od razu na deptak, czyli na ulicę Basanoviciusa, gdzie minęliśmy znane nam obiekty i ludzi, w tym przedstawiciela rdzennej ludności południowoamerykańskiej sprzedającego płyty z muzyką światową w "zelektryfikowanej" interpretacji latynoamerykańsko-andyjskiej. Zrezygnowaliśmy z czekania na słynny połągijski zachód słońca, ponieważ chmury na niebie nie wróżyły dobrej widoczności. 

Nawet nie przeszliśmy się zbyt długo plażą, tylko zeszliśmy z niej najbliższą drewnianą kładką na pierwszej wydmie. Za to postanowiliśmy wracać nieco innymi ulicami, przez co trafiliśmy na pensjonat, który wabił gości ruchomą figurą słonia umieszczoną nad bramą z parasolką w trąbie. I tego właśnie słonia trzymającego parasolkę w uniesionej trąbie wzięliśmy za dobry znak i zapowiedź kolejnych wspaniałych wakacyjnych dni!











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz