Miasto, do którego dotarliśmy poprzedniego dnia, po polsku nazywa się Połąga, zaś po litewsku Palanga, ale w efekcie większość polskich turystów, którzy tam docierają, używa jakiejś kombinacji tychże, i mówi "Pałanga". Co ciekawe, obecna litewska nazwa miasta jest pochodzenia łotewskiego, ponieważ Żmudzini, czyli zachodni Litwini, mówili na nie kiedyś Palonga. Patrząc na wczesną historię tego miejsca, trzeba po prostu przyznać, że były to niegdyś ziemie zamieszkane przez Kurów (a więc przodków części Łotyszy), a nie Żmudzinów.
Jakby nie było, byliśmy w popularnym litewskim nadmorskim kurorcie o ciekawej historii związanej ze szlacheckim polskim rodem Tyszkiewiczów, do niedawna popularnym miejscem wypoczynku Rosjan, którzy z wiadomych przyczyn przestali tu przyjeżdżać. Pewnie z tego powodu Połąga, będąc z jednej strony miastem turystycznym, niczym Władysławowo, czy Jastarnia, nie robi wrażenia przepełnionego. Widzi się na ulicy wielu turystów, ale nie są to jakieś nieprzebrane tłumy. W każdym razie nie trzeba się przeciskać między ludźmi.
Ten dzień po przyjeździe zaplanowaliśmy jako taki, który da szansę Jarkowi nieco odpocząć przed dalszymi samochodowymi eskapadami, więc w całości poświęciliśmy go na zwiedzanie Połągi.
Już poprzedniego dnia zrobiliśmy sobie spacer na plażę (prawie 2 km od naszej kwatery), podczas którego mieliśmy okazję podziwiać drewnianą, lub "sajdingową" architekturę, na tyle konsekwentną, że bez przesady można stwierdzić, że stanowi ona ważny czynnik charakteru miasta. Tym razem udaliśmy się na ulicę Vytauto, którą już przechodziliśmy poprzedniego wieczora. O ile jednak wtedy widzieliśmy jakiś peryferyjny jej kawałek, teraz doszliśmy od razu do miejsca, gdzie jest ona już centralną "arterią" miasta. Cudzysłowu użyłem dlatego, że jest to ulica dość wąska i jednokierunkowa (tylko ścieżka rowerowa przeznaczona jest dla cyklistów jadących w obie strony), ale to przy niej znajduje się większość obiektów, jakie w Połądze warto zobaczyć.
Zwiedzanie miasta to nie tylko podziwianie budynków, czyli obiektów dużych. To również dostrzeganie ciekawych detali. Takim właśnie szczegółem, który na moment przykuł nasza uwagę był tabliczka informująca o godzinach kursowania autobusu przyczepiona do słupa sygnalizującego przystanek. Otóż miała ona kształt wałka. Podeszliśmy bliżej, żeby sprawdzić, czy się obraca, co się jednak nie sprawdziło. W związku z tym pozostaliśmy bez braku odpowiedzi na pytanie o zasadność takiego kształtu rozkładu przyjazdów i odjazdów połągijskich autobusów.
Pierwszym obiektem przy Vytauto gatve, do którego wstąpiliśmy, był kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Po litewsku to Švč. Mergelės Marijos ėmimo į dangų bažnyčia, a mnie automatycznie przyszło do głowy, jak pięknie by się ta świątynia nazywała po włosku (Santa Maria Assunta)! Jest to neogotycka budowla z czerwonej cegły, której wznoszenie zaczęto w latach 90. XIX wieku, a ukończono w roku 1907. Nie potrafiłem się oprzeć porównaniu z obecną archikatedrą w Białymstoku, która przez dziesięciolecia był po prostu swojsko brzmiącą białostocką "farą", którą z połągijskim kościołem łączy wezwanie (Wniebowzięcie NMP), budulec (czerwona cegła) i styl (neogotyk), oraz czas powstania, tyle że białostocką świątynię zbudowano szybciej i wcześniej (1902-1905). Na dobrą sprawę takie obiekty z przedrostkiem "neo" w przymiotniku je określającym raczej nas nie ekscytują, ale skoro już przechodziliśmy... Nagrodą za tę przypadkową wizytę w kościele mogłoby potencjalnie być wejście na wieżę dzwonnicy, skąd moglibyśmy podziwiać panoramę miasta i widok na morze, ale niestety nie był on zbyt imponujący. Widać było tylko dachy najbliższych domów i obficie ulistnione korony wysokich drzew.
Ok. 50 metrów od ogrodzenia kościoła Wniebowzięcia NMP biegnie ulica Jonasa Basanoviciusa, litewskiego lekarza, pisarza i społecznika, o którym przeciętny Polak nie wie nic. Ja również nie wiedziałem, dopóki nie doczytałem z okazji dotarcia właśnie do tej ulicy jego imienia. Odnoszę wrażenie, że wśród Polaków, który kiedykolwiek dotarli do Połągi to nazwisko będzie się kojarzyć przede wszystkim, jeśli nie jedynie z tą ulicą, bowiem jest to główny deptak miasta wiodący prosto na molo, które jest swego rodzaju jej przedłużeniem. Przejście tych 50 metrów zajęło nam jednak nieco dłużej niż można się było spodziewać, ponieważ przy chodniku ustawiono rządek straganów.
Tutaj muszę poczynić pewną obserwację natury lingwistycznej. Otóż wyjeżdżając z Janickimi na wakacje od kilku lat, wykształciliśmy coś, co może jeszcze nie można nazwać naszym idiolektem, ale być może jakimś jego początkiem. Otóż czasami używamy słów, które kiedyś gdzieś usłyszeliśmy podczas naszych podróży. Ja np. kiedy chcę powiedzieć, że możemy pójść dalej, mówię, że "możeme pokraczować dalej", co jest oczywiście zapożyczeniem czeskim, które mi się niezwykle spodobało z powodu zabawnego brzmienia (oczywiście zabawnego dla mnie). Zatoczka przy szosie, gdzie kierowca może się na krótko zatrzymać, to w naszym idiolekcie "odmoriszte" (wzięte oczywiście z chorwackiego). Hitem tego roku były poznany już w roku poprzednim litewski wyraz "apylanka", który oznacza "objazd". Ponieważ "apylanki" się trafiały dość często, to piękne i bardzo zabawne słowo weszło na stałe do naszego janicko-kubiakowego języka.
I właśnie jednym z takich "naszych słów" jest określenie straganu wprowadzone wiele lat temu przez Jolę, a mianowicie "tasik". Jest to zdrobnienie od "tas", a to słowo, jak zaklina się Jola, było powszechnie używane w okolicach Płocka i Sierpca, skąd wywodzili się jej przodkowie. Kiedy tylko więc na horyzoncie pojawiają się uliczne stoiska, Jola odczuwa nieodpartą chęć obejrzenia "tasików", Agnieszka idzie za nią, a Jarek i ja cierpliwie czekamy.
Tak też było i tym razem. Na tych 50 metrach miedzy kościołem, a połąngijską promenadą, tasiki zajmowały może połowę tego dystansu, bo na drugiej, tej bliżej świątyni, stała restauracja, ale wiedziałem już, że pokonanie tych 25 metrów może trochę potrwać, zwłaszcza, że wyroby tam oferowane wykonane były z bursztynu.
Stoiska z bursztynem zakręcały nieco w ulicę Basanoviciusa, więc zobaczyliśmy jej początkowy odcinek, ale nie poszliśmy w jej głąb, ponieważ tę atrakcję postanowiliśmy sobie zostawić na koniec dnia. Ruszyliśmy więc dalej Vytauto gatve,
Przeszedłszy na drugą stronę promenady minęliśmy drewniany budynek dawnego domu uzdrowiskowego (Kurhausu), niegdyś dom Tyszkiewiczów, dopóki jeden z przedstawicieli tej hrabiowskiej rodziny oddał na potrzeby kuracjuszy.
Minęliśmy salę koncertową (nie wiem, czy mogę ją nazwać filharmonią w takim sensie, w jakim używamy tego słowa w Polsce, ponieważ nie potrafię dotrzeć do wiadomości, czy rezyduje tam na stałe orkiestra symfoniczna, czy też koncertują tam tylko zespoły z zewnątrz).
Parkowi rzeźb przyjrzeliśmy się tylko przelotnie bez zagłębiania się weń. Do podziwiania sztuki współczesnej potrzebna jest pewna wiedza na temat ewolucji estetyki, bo ta, wbrew pozorom, nie zawsze opiera się na intuicji. Ponieważ nasza wiedza tego typu jest dość rudymentarna, ruszyliśmy dalej, żeby zobaczyć coś, co miało dla nas wymiar bardziej namacalny.
Pod numerem 33 przy ulicy Witolda znajduje się zabytkowa apteka, gdzie podobno opracowano tajną recepturę słodkiej nalewki składającej się z 27 ziół, znanej jako "trzy dziewiątki", czyli "trejos devyneiros", zwanej dawniej w Polsce "trojanką litewską" (3*9=27), natomiast przez mojego ulubionego przedwojennego dziennikarza-pisarza-gawędziarza, Melchiora Wańkowicza "trisz diwinisz", który tak pisał "„Niezrównana wódka litewska, nastaw na dwudziestu siedmiu ziołach, mam ją i teraz, kto łaskaw, niech zachodzi”. Apteka ma zachowane zabytkowe wnętrze (na ile zachowane, a na ile zrekonstruowane nie wiem, bo przecież po drodze było pół wieku rządów sowieckich). Tam właśnie zajrzeliśmy do środka, ale słynnego likieru nie kupiliśmy, ponieważ firma Stumbras z Kowna, która obecnie go produkuje, raczej nie rozprowadza bo po aptekach. W sklepach i centrach handlowych można obecnie znaleźć całe mnóstwo różnych rodzajów "trzech dziewiątek", w zależności od dodanych smaków, a ponieważ nikt z nas nie jest ekspertem od litewskich likierów, nie wiedzieliśmy, która z licznych butelek wystawianych na sklepowych półkach zawiera płyn najbardziej zbliżony do oryginału opracowanego w aptece przy Vytauto gatve numer 33. Jak później doczytałem, Stumbrasowi robi na dodatek konkurencję Vilniaus Degtine, która to destylarnia należąca do Grupy Sobieski, wypuszcza ten przysmak Wańkowicza w innych butelkach. Wyjeżdżając z Połągi niemal tydzień później, mieliśmy poważny dylemat, którą butelkę zakupić w spożycia trejos devyneiros już w Polsce.
Już od pewnego czasu miałem nastawioną nawigację w telefonie na lokal gastronomiczny, jaki znalazłem na mapach google dnia poprzedniego, ponieważ zaczęliśmy już odczuwać lekki głód. Tymczasem zbliżając się do pałacowego parku, będącego równocześnie ogrodem botanicznym, zdałem sobie sprawę, że restaurację zwyczajnie przegapiliśmy (bo niestety nie patrzyłem w telefon cały czas) i zamiast się do niej zbliżać, oddaliliśmy się od niej na odległość przekraczającą kilometr. W takim razie stwierdziliśmy, że jednak najpierw zwiedzimy ogród i pałac Tyszkiewiczów, a dopiero później wrócimy na obiad do z góry upatrzonej placówki gastronomicznej (dlaczego zamiast konsekwentnie pisać "restauracja" używam takich komunistyczno-urzędniczych terminów, jak lokal czy placówka, dowiecie się już za kilka akapitów).
Pierwszy obiekt uczyniony ręką ludzką, jaki przykuwa oczy turysty wchodzącego do ogrodu bramą od ulicy Witolda, to posąg Egle, dziewczyny (w jednej wersji, córki rybaka, w innej księcia), która podczas kąpieli w jeziorze znalazła w swojej koszuli węża, który przemówił do niej ludzkim głosem i przekonał o swojej do niej miłości. Następnie zmienił się w pięknego młodzieńca -- króla jezior i rzek, oraz węży oczywiście. I znowu w Wikipedii znajdziemy jego imię w formie Żaltys, zaś w innej Żylwinas. Kiedy po 15 latach pozwolił odwiedzić swojej żonie rodzinę, jej bracia dowiedzieli się od jej córki imienia ojca, którym go przyzwali i zabili. Kiedy Egle się o tym dowiedziała poprosiła bogów o pomoc, a ci w akcie litości zamienili ją w świerk (czyli po litewsku egle właśnie), synów w dąb i jesion, zaś córkę, która nieopatrznie zdradziła wujom tajemnicę ojca, w osikę. Co ciekawe, wersja tej legendy z Suwalszczyzny umieszcza całą akcję nad jeziorem Szurpiły.
Tyle legenda, natomiast litewski rzeźbiarz Robertas Antinis stworzył w 1960 r. stojący w ogrodzie Tyszkiewiczów posąg "Egle, królowej węży". Zresztą kto trochę czytał Mickiewicza (np. wstępy do własnych poematów), ten z pewnością się zorientował, że Litwini obdarzali węże szczególnym nabożeństwem i to jeszcze długo po przyjęciu chrześcijaństwa.
Gdyby ktoś mnie spytał w latach 70. czy 80. ubiegłego stulecia, z kim kojarzy mi się nazwisko Tyszkiewicz, bez wahania odpowiedziałbym, że ze słynną polską aktorką, Beatą. I takie zresztą skojarzenie byłoby nadal pierwszym, gdyby ktoś rzucił znienacka hasło: "Tyszkiewicz!" Mój odzew byłby natychmiastowy: "Beata!" Zupełnie niedawno się dowiedziałem, że również bardzo znana aktorka Maja Komorowska, po mężu jest Tyszkiewiczowa. Takie samo nazwisko po mężu miała też przedwojenna piosenkarka i aktorka Hanka Orodnówna, którą pamiętamy przede wszystkim z tego, że w swojej piosence obiecywała wybaczenie wszystkiego ze strony miłości. Jednak to nie gwiazdy kina, teatru czy przedwojennego kabaretu uczyniły ród Tyszkiewiczów tym, czym był.
Tytuł hrabiowski otrzymał już Wasyl, wojewoda podlaski, a potem smoleński. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, ale ową godność nadał mu król Zygmunt August, a przecież wiemy skądinąd, że jeżeli w Polsce jakiś magnat lub bogaty szlachcic nosił tytuł arystokratyczny, znaczyło to, że otrzymał go od jakiegoś władcy zachodniego. Wyjątkiem byli potomkowie Giedyminowiczów (czyli dynastii litewskiej, z której wywodzili się też Jagiellonowie), albo Rurykowiczów (czyli potomków dawnych władców Rusi). Ci wschodni kniaziowie mieli prawo do tytułu książęcego. Radziwiłłowie jednak swoje księstwo zawdzięczali cesarzowi rzymskiemu (niemieckiemu), bo się z kniaziów nie wywodzili.
Pewną zagadkę stanowią dla mnie właśnie Tyszkiewicze, ponieważ autor hasła w Wikipedii wywodzi ich od ruskiego bojara Kalenika Miszkowicza, który dostał ziemie od księcia Świdrygiełły (kuzyna Władysława Jagiełły), natomiast Kurier Historyczny (https://kurierhistoryczny.pl/artykul/tyszkiewiczowie,64) od niejakiego Tyszki wywodzącego się z rodu Giedymina, co dawałoby mu prawo do używania tytułu księcia. Tego jednak Tyszkiewiczowie nigdy nie robili, tytułując się hrabiami. Główna linia ciesząca się tym tytułem wygasła w 1818 r., ale zaborcze dwory pospieszyły z uznaniem hrabiostwa pozostałym gałęziom rodu.
Cokolwiek byśmy jednak nie powiedzieli o początkach Tyszkiewiczów, historia tej rodziny to kolejny argument przeciwko naciąganej teorii, że Polska była potęgą prowadzącą politykę kolonialną wobec ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego. Oczywiście byłoby naiwnością zaprzeczać kompletnie elementom polityki kolonialnej, ale jednak zjawisko podporządkowywania ziem ruskich czy litewskich żywiołowi polskiemu miała inny charakter. Trudno sobie wyobrazić przedstawiciela arystokracji ludu Joruba czy Zulusów zasiadających w Izbie Lordów, natomiast senat I Rzeczypospolitej posiadał poważny odsetek przedstawicieli szlachty ruskiej i litewskiej.
Zbliżając się do samego pałacu podeszliśmy do posągu Jezusa przypominącego nieco ten gigantyczny z Rio de Janeiro, ale dużo mniejszego (nie mówiąc już o tym ze Świebodzina). Gdyby nie był postawiony w roku 1900 można byłoby pomyśleć, że chroni chrześcijańską rodzinę przed Egle, królową węży, ale jak wiemy tę postawiono tu dopiero 60 lat później. Autorstwo statuy Jezusa przypisuje się Bertelowi Thorvaldsenowi, duńskiemu rzeźbiarzowi, który wszak zmarł w 1844 roku, w związku z czym posąg przeniesiono do Połągi skądinąd (jeżeli oczywiście Thorvaldsen naprawdę był jego autorem).
Kiedy weszliśmy do neorenesansowego pałacu (czy też dworu, bo po litewsku to miejsce nazywa się "dvaras") z końca XIX wieku, zbudowanego na zamówienie hrabiego Feliksa Tyszkiewicza, pomyślałem sobie, że mimo to, że poglądy mam raczej egalitarne, ba dla niektórych jestem wręcz "lewakiem", to nie miałbym nic przeciwko zamieszkaniu w takim miejscu. To z kolei wymagałoby ogromnych środków na jego utrzymanie. Od 1963 r. zamiast arystokratycznej rodziny rezyduje tu Muzeum Bursztynu.
Elektron, jak go nazywali starożytni Grecy, czy też jantar, jak o nim mówili Słowianie, oczywiście nie dorównuje wartością diamentom, ale jak wszystko gładkie i lekko połyskujące, jest dla człowieka bardzo atrakcyjny. Eksponaty wystawione w pałacu Tyszkiewiczów to nie tylko próbki naturalnego bursztynu z całego świata, nie tylko organizmy zwierzęce i roślinne zatopione w zastygłej złocistej żywicy, ale również przepiękne dzieła zręcznych rzemieślników i genialnych artystów. Te z kolei to nie tylko biżuteria oprawna w srebro, czy rzeźby, ale np. całe zegary, czy komplety szachów. Gdyby mi natomiast ktoś podarował jedną z bursztynowych fajek, jakie tam widziałem, obawiam się, że moja abstynencja od wyrobów tytoniowych trwająca już ponad 20 lat mogła by stanąć w obliczu potężnego wyzwania.
Częścią ekspozycji muzealnej są pomieszczenia urządzone tak, jakby nadal rezydowali tu polscy hrabiowie. A właśnie! Znowu naszły mnie pewne wątpliwości. Na ile dziewiętnastowieczni Tyszkiewiczowie byli polscy, na ile kosmopolityczni, na ile litewscy, a na ile rosyjscy. Zdjęcia przedstawicieli rodu w jakichś mundurach wskazują służbę w armii, która w II połowie XIX wieku polska być nie mogła. Jakim językiem rozmawiali w domu na co dzień? Po litewsku pewnie nie. No może dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym. Po rosyjsku? Chciałbym wierzyć, że po prostu polsku, bo są też zdjęcia przedstawicieli rodu w "stroju polskim", a więc w kontuszu na żupanie, ale może jednak po francusku, jak cała arystokracja europejska? Będę musiał poszukać jakichś opracowań na ten temat.
Przeszedłszy obok rozwieszonej na ścianach kolekcji grafik przedstawiających weduty europejskich miast, trafiliśmy do dziwnej sali z kompletnym kostiumem nurka (nie mylić z płetwonurkiem), w tym potężnymi buciorami mającymi najwyraźniej na celu pomoc w szybkim opadnięciu na dno człowieka je noszącego. W tej części ekspozycji chodziło o przedstawienie znalezisk z dna akwenów.
Na koniec znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które mnie zaskoczyło, ale nie dlatego, że było w nim coś nadzwyczajnego. Nie! Był to być może dawny salon, którego połowę obecnie zajmuje restauracja, a drugą sklepik z pamiątkami. Przyczyną mojego dziwnego odczucia było to, że od razu skojarzyłem to pomieszczenie z miejscem, które mi się śniło jakieś dwa tygodnie przed wyjazdem. Nie było to dosłownie to samo pomieszczenie, ale sen ten zapamiętałem właśnie dlatego, że nigdy wcześniej nie byłem w dużym salonie, za oknami którego rozciągał się taras ze stolikami i siedzącymi za nimi goścmi. To trochę tak, jakby przez okna widziało się "odbicie" wnętrza, tyle że oświetlone naturalnym światłem słonecznym. Jak już napisałem, zarówno sam salon, jak i taras w szczegółach różniły się od tych z mojego snu. Sam układ był jednak na tyle podobny, że przez moment odebrałem wspomnienie swojego snu jak przygodę dziecięcych bohaterów serialu "Stranger Things", którzy znaleźli się w alternatywnym świecie będącym zniekształconym odbiciem tego realnego.
Po przejściu przez taras znaleźliśmy się na zewnątrz po drugiej stronie pałacu. Pokręciwszy się nieco jeszcze w bezpośrednim jego sąsiedztwie, udaliśmy się w kierunku "groty Lourdes", czyli rekonstrukcji jaskini Massabielle we francuskiej miejscowości, gdzie nastolatka Bernarde-Marie Soubirous w 1858 roku doznała kilkunastu wizji kobiecej postaci, która przedstawiła się po gaskońsku jako Niepokalane Poczęcie. Miało to miejsce cztery lata po ogłoszeniu kolejnego katolickiego dogmatu wiary o niepokalanym poczęciu Maryi, więc postać ukazującą się Bernardecie (bo tak się tę francuską świętą nazywa w Polsce) uznano za samą Matkę Jezusa. Budowa rekonstrukcji groty Massabielle w pałacowym ogrodzie była pomysłem Antoniny, żony Feliksa Tyszkiewicza, na który wpadła podczas ich podróży poślubnej po południowej Francji.
Po schodach przy samej grocie wspięliśmy się na pagórek zwieńczony kaplicą poświęconą Birute, wajdelotce, czyli litewskiej pogańskiej wieszczce, w której zakochał się gdy tylko ją zobaczył wielki książę Kiejstut. Ponieważ zrazu nie okazywała wzajemności, władca ją porwał do Wilna i tam poślubił. Obok piątki innych dzieci, Birute urodziła mu Witolda, którego Litwini do dziś otaczają wielką czcią, w przeciwieństwie do Jogaiły, który jak niektórzy do dziś uważają, bardziej dbał o interesy Polaków niż Litwinów. Pod koniec życia Birute miała wrócić na nadbałtyckie wydmy, tam umrzeć i zostać tam pochowaną.
Było już po południu, więc zaczęliśmy odczuwać głód. Jakby to zaczął jakiś dziewiętnastowieczny gawędziarz, z naszym obiadem tak było....
Otóż wieczorem dnia poprzedniego wszedłem na mapy google i zacząłem szukać restauracji. Co by nie mówić o wyśmiewanym, a czasem krytykowanym za praktyki monopolistyczno-szpiegowskie, "wujku Google", jest to jednak naprawdę wygodne narzędzie wyszukiwania nie tylko informacji na tematy naukowe, czy plotek o celebrytach, ale również rzeczy bardzo praktycznych, które można wykorzystać bezpośrednio i natychmiast. Wyświetliły mi się wszystkie lokale gastronomiczne Połągi, z których wybrałem jeden ze względu na bardzo atrakcyjną kartę dań składającą się przede wszystkim z litewskich specjałów, a także na bardzo rozsądne ceny. O ile w latach poprzednich we włoskich restauracjach wydawaliśmy średnio 10-12 euro na osobę za obiad, tak tutaj zapowiadało się niezłe jedzenie już od euro pięciu! Restauracja nazywała się Savitarnos Svetaine, więc nazwa brzmiała baaardzo po litewsku, w związku z czym nastawiłem się na naszą pierwszą litewską ucztę.
Jak już pisałem powyżej, początkowo miałem problem z orientacją, tzn. z dopasowaniem punktów topograficznych w terenie z ich odpowiednikami na internetowej mapie, w związku z czym po jakichś 800 metrach niepatrzenia na ekran telefonu, w końcu tam zerknąłem, okazało się, że się od naszej restauracji oddaliliśmy, a nie przybliżyliśmy. Dlatego zmieniliśmy kolejność punktów do odwiedzenia i najpierw zobaczyliśmy wszystko, co się dało w "sodybie" (podoba mi się to litewskie słowo, bo brzmi jak zniekształcona "sadyba") Tyszkiewiczów i dopiero potem wróciliśmy do miejsca dosłownie naprzeciwko kościoła Wniebowzięcia NMP.
Kiedy tylko weszliśmy do lokalu uderzył nas widok całkiem długiej kolejki do lady. Wiele stolików było zajętych, ale były też wolne. Tylko ta kolejka... Menu było wypisane kredą na dwóch czarnych tablicach na bocznej ścianie. Ponieważ jednak jego odczytanie wymagało znajomości języka litewskiego, uciekliśmy się do kolejnego narzędzia, jakie w telefonie zapewnia nam Google. Włączyliśmy tłumacza w trybie odczytywania zdjęć i w ten sposób udało nam się część napisów zrozumieć. Oczywiście pojęliśmy, że mają tam cepeliny (kartacze), czyli duże pyzy nadziewane mięsem, bardzo popularne też u nas na Podlasiu, oraz placki ziemniaczane w kilku wersjach. Oprócz tego jakieś karbonadasy, które jednak nie miały nic wspólnego z włoską carbonarą, ani nawet z belgijskim gulaszem mięsnym zagęszczanym piernikiem. Jak się później zorientowaliśmy po litewsku karbonadas to po prostu sznycel, czyli odpowiednik naszego schabowego, tyle że może występować w różnych wersjach (drobiowy, wieprzowy, z roztopionym serem na wierzchu i bez itp.). Wtedy jednak tego nie wiedzieliśmy, a google translator trochę przy tej nazwie zgłupiał. Były też różne "sriuby", czyli zupy.
Jola wyraziła głośno ciekawość "co je ten pan tutaj", czyli mężczyzna siedzący w naszym bezpośrednim sąsiedztwie zanim przesunęliśmy się w kolejce. Na to prawdopodobnie jego żona, szczupła blondynka ok. trzydziestki odpowiedziała czystą polszczyzną "Ten pan ma język!" Po tym "języku" domyśliliśmy się, że nie jest turystką z Polski, bo przecież użyłaby określenia "ozór" lub "ozorek", a Polką litewską. Jej mąż natomiast nie odezwał się ani słowem, zaś potem rozmawiał z nią wyłącznie po litewsku, więc się domyśliliśmy, że on do mniejszości polskiej w Republice Litewskiej się nie zaliczał.
Doszliśmy do miejsca, z którego można było już pobrać tace i sztućce, jak to w typowym barze samoobsługowym (może pamiętacie z lat studenckich). Widząc wahanie mojego towarzystwa zrobiłem to pierwszy (być może kierował mną większy głód), po czym widząc, że najszybciej wydają cepeliny, bo pani trochę rozumiejąca po angielsku, ale jednak preferująca język niedawnych okupantów, niemal każdemu przede mną nakładała z bemara te pyszne kluchy. Poza tym nie do końca wiedziałem, co znajduje się bemarach pozostałych, więc wskazałem na te kartacze, a pani za ladą mi je nałożyła. Agnieszka chciała bulvių blynai, czyli po prostu placki ziemniaczane, ale druga pani, która akurat wyszła z kuchni i szła w kierunku kasy, żeby mnie obsłużyć, powiedziała po rosyjsku, że trzeba poczekać ok. 30 minut. W związku z tym wszyscy wzięliśmy kartacze, tzn. cepeliny. Faceci po dwa, a nasze żony po jednym. Litewskie cepeliny różnią się od tych serwowanych na Podlasiu tym, że Litwini oprócz skwarek podlewają je je szczodrze gęstą kwaśną śmietaną. Takie właśnie dostaliśmy, zapłaciliśmy i ze swoimi talerzami podeszliśmy do wolnego stolika. Konsumpcja poszła nam niezwykle sprawnie, ponieważ naprawdę byliśmy już głodni.
Gdybym powiedział, że "restauracja" Savitarnos Svetaine nas rozczarowała, popełniłbym ciężki grzech, bo primo, cepeliny były przepyszne, co rozpoznaję po doprawieniu mięsnego nadzienia, a tutaj było ono odpowiednio naczosnkowane i namajerankowane (bez przesady oczywiście). Secundo, takimi kluchami można się porządnie najeść, a tertio, kosztowało to nas ok. 10 euro na parę! Dobrze i tanio! Natomiast dopiero później zadałem sobie trud sprawdzenia w tłumaczu google, co znaczy ta piękna litewska nazwa restauracji. "Svetaine" to salon, natomiast "savitarnos" znaczy "samoobsługowy"...
Po wielce satysfakcjonującym obiedzie weszliśmy jeszcze do niewielkiego sklepu sieci "Rimi", co pokazało nam, że jest to sieć nie tylko wielkich supermarketów, po czym już spokojnie ruszyliśmy w głąb ulicy Basanoviciusa, czyli promenady będącej główną atrakcją turystyczną Połągi.
Nie ukrywam, że zarówno moje pierwsze, jak i drugie, trzecie i kolejne wrażenie dotyczące zabudowań tej ulicy, to Disneyland. Drewniane budynki będące hotelami lub restauracjami przywodziły mi na myśl "miasteczko z Dzikiego Zachodu", jakie widziałem właśnie w podparyskim Disneylandzie. Broń Boże nie jest to z mojej strony żaden zarzut, bo takie rzeczy akurat w miejscach tłumnie odwiedzanych przez turystów jak najbardziej pasują.
Pierwsza "atrakcja", jaka przyciągnęła naszą uwagę była obracająca się chałupka, do odwiedzenia której namawiało dwóch dżentelmenów. Chyba o tej porze nie mieli zbytniego szczęścia, ponieważ wszyscy przechodnie grzecznie dziękowali i szli dalej. My zresztą też. Tymczasem panowie chałupkę uruchomili, a tak obróciła się tak, że ktoś, kto by się w niej przebywał, musiałby w pewnym momencie znaleźć się w pozycji do góry nogami. No chyba, że wewnątrz działały jakieś specjalne mechanizmy.
Pamiątki, bursztyny, restauracje, bary, hotele, pamiątki, burszytny, restauracje bary, hotele, itd. itd. M.in płyty CD i grzechotki sprzedawał przedstawiciel Pierwszych Narodów Ameryki Południowej, tyle, że gdy po raz pierwszy przechodziliśmy obok jego stanowiska, jego tam nie było, tylko z głośnika leciały peruwiańsko-boliwijskie kawałki grane na andyjskiej fletni pana z akompaniamentem gitar i charango. Od czasów studiów na UŁ lubię taką muzykę, ale od jakichś 15 lat zauważam w niej pewien zgrzyt, ponieważ jej wykonawcy do powyższych instrumentów dodają jakieś dźwięki syntetyczne, co nieodparcie przywodzi mi na myśl syntezatorowy akompaniament piosenek disco-polo.
Posuwaliśmy się nieustannie w stronę mola, a kiedy już prawie do niego doszliśmy, zatrzymaliśmy się na papierowy kubek kawy w jednej z kawiarenek. Jarek natomiast, spytawszy swojej żony Jolanty grzecznie o pozwolenie, wypił butelkę miejscowego piwa, którego marki jednak nie zapamiętałem. Tego dnia nie prowadził samochodu, więc mu się ta drobna przyjemność po prostu należała, że zacytuję klasyczkę.
Następnie poszliśmy na molo, skąd zeszliśmy na plażę, a następnie dotarliśmy do miejsca, gdzie na plażę wchodziliśmy dnia poprzedniego, czyli przy ujściu nieruchawej rzeki Rąžė.
Kiedy wyszliśmy z lasku dzielącego plażę od zwartej zabudowy miasta, poszliśmy nieco inną drogą, ale i tak doszliśmy do skrzyżowania z "Rimi", i z cerkwią po drugiej stronie.
Kiedy Jarek z Jolą usiedli na ławce przed domkiem, który był naszą kwaterą, podszedł do nich gospodarz. Postanowiłem posłuchać, o czym będzie mówił, i wyszedłem w momencie, kiedy swoją nacechowaną silnym akcentem ruszczyzną tłumaczył naszym przyjaciołom, że jeżeli chcemy nabyć alkohol w sobotę, to jest to możliwe tylko do 15.00, zaś w niedzielę nie jest to możliwe w ogóle, choć sklepy w niedzielę są czynne, więc coś do jedzenia można kupić.
Pomyślałem, że to miło ze strony gospodarza, że nam mówi o takich rzeczach, ale potem rozmowa przybrała nieco dziwny obrót, ponieważ mężczyzna zaczął zachwalać wina bezalkoholowe. Co więcej, usłyszeliśmy od niego, że można kupić nawet pozbawiony etanolu gin! Na dowód prawdziwości swych słów znalazł nawet w telefonie stronę reklamującą takowy. Ponieważ nie wykazaliśmy entuzjazmu wobec bezalkoholowej jałowcówki, wrócił do takichże win i pokazał nam nawet takie, które on szczególnie lubi.
Kiedy nasz gospodarz tyle energii wkładał w namówienie nas do nabycia niesfermentowanego soku winogronowego, przyszło mi do głowy, że "The lady doth protest too much, methinks!", jak to powiedziała królowa Gertruda w "Hamlecie". Moje podejrzenia okazały się słuszne, ponieważ już podczas tej rozmowy zaczęliśmy wyczuwać, że trzeźwość nie jest najmocniejszą stroną naszego rozmówcy, natomiast w dniu kolejnym widzieliśmy go zmierzającego od bramy do drzwi swojego domu tak prosto, jak tylko człowiek pod wpływem potrafi iść, kiedy za wszelką cenę próbuje się nie chwiać. Później zaś już do końca naszego pobytu w Połądze naszego gospodarza nie zobaczyliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz