poniedziałek, 24 lipca 2023

Litewska przygoda. Połąga (1), 20 lipca 2023 r.

 W tym roku całkiem dla nas nietypowo, postanowiliśmy się wybrać w kierunku zgoła innym, niż ten, w który udawaliśmy się podczas wszystkich poprzednich wakacji. Owszem, byliśmy na/w Litwie w zeszłym roku, ale to były dwa wypady jednodniowe, podczas gdy trzy tygodnie spędziliśmy w słonecznej i gorącej Italii. Tym razem zaplanowaliśmy dwa tygodnie w zachodniej części Litwy i w Łotwie. Wyszliśmy z założenia, że poznanie każdej cząstki świata jest warte starań i czasu, dlatego czekaliśmy na tę wyprawę do kraju sąsiedniego i w dodatku będącego niegdyś częścią dużego organizmu państwowego, który go łączył z Polską, z ekscytacją równą tej, z jaką się czeka na wyprawę do zupełnie nieodkrytych rejonów naszego globu (o ile takie jeszcze w ogóle są). 

Jola i Jarek przyjechali do nas dwa dni przed wyjazdem do Litwy.  O ile przez cztery lata, kiedy jeździliśmy na południe Europy, to my jeździliśmy do Płocka, bo stamtąd jest bliżej do Rumunii i Włoch, to oczywiście z Białegostoku jest bliżej do Litwy niż z Płocka. 

Wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu, kilka minut po 9.00. Kawy w domu nie piliśmy, bo po prostu nie mieliśmy tak wcześnie ochoty. Zrobiliśmy to dopiero na stacji MOL w Sejnach, która mimo przejęcia przez tę węgierską firmę petrochemiczną, nie zdążyła jeszcze zmienić starych symboli "Lotosa". Jarek, który na bieżąco śledzi zmiany mogące wpłynąć na jego potencjalne korzyści wynikające z promocji, tym razem poprosił o egzekucję takichż i po pewnym czasie wynikającym z konieczności dotarcia do systemu pań obsługujących stację (był to pierwszy dzień działania systemu), uzyskał zniżkę na kawę dla nas wszystkich i hot doga, którego jeść pierwotnie nie planował, ale w obliczu 50% zniżki się jednak nań zdecydował. 

W Hołnach Mejera zatrzymaliśmy się przed Vynoteką, jednego ze sklepów litewskiej sieciówki, gdzie zakupiliśmy wino. Jeszcze wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy jak dobry interes zrobiliśmy na tym zakupie po polskiej stronie. 

Jazda przez Lazdijaj, Mariampole i Kowno nie zawierała w sobie ani odrobiny elementu ekscytującego, więc możemy ją sobie pominąć. Jakieś 70 kilometrów za Kownem musieliśmy zjechać z autostrady w lewo, żeby zwiedzić Taurogi. Zanim to jednak zrobiliśmy, dopadł nas zew natury i musieliśmy zjechać na stację polskiego Orlenu. Żartowaliśmy potem, że mogliśmy powiedzieć, że przyjechaliśmy z inspekcją, bowiem z Płocka przysłał nas sam pan Danielas Obajtkas, ale ponieważ nie było żadnej potrzeby wyrażania werbalnie czegokolwiek, po wyjściu z toalety, udaliśmy się do samochodu właściwie bez słowa. 






Nasz cel zboczenia z autostrady do Taurogów był tylko jeden i był związany z lekturą "Potopu" Henryka Sienkiewicza. W miejscowym zamku, będącym jedną z siedzib Radziwiłłów, rezydował niesławny książę Bogusław Radziwiłł, paskudnie odmalowany przez autora Trylogii. Na dodatek to w Taurogach Sienkiewicz ulokował miejsce porwanie Oleńki Billewiczówny przez utytułowanego zdrajcę. Zamek, na dziedziniec którego weszliśmy raczej nic z czasami panowania tam Bogusława Radziwiłła nie miał, bo zabudowania pochodzą z XIX w., ale genius loci pozostaje genius loci. 

Pod koniec XIX wieku zarządcą tego miejsca był Albert Anders, ojciec Władysława, czyli generała, który odtworzył polskie siły zbrojne w ZSSR.



 














 





Do autostrady prowadzącej do Kłajpedy i dalej do Połągi dotarliśmy jakimiś bocznymi drogami przez żmudzkie miasteczka, których jednakowoż tak wielu wcale nie ma. W ogóle Litwa jest bardzo słabo zasiedlona. Można jechać kilometrami przez lasy lub pola i w końcu trafić na jakieś pojedynczą zagrodę -- dom, stodołę i oborę. Ani razu nie trafiliśmy na coś, co przypominałoby polską wieś ulicówkę. 

Kiedy dotarliśmy do naszej kwatery, którą gospodarz nazwał niezbyt twórczo po prostu "Guest House", otworzyliśmy bramę i Jarek zaparkował samochód na podwórku. Gospodarz dał nam klucz, pokazał, że trzeba użyć nieco zdecydowania podczas przekręcania nim w zamku, po czym wyjaśnił po rosyjsku, choć z wyraźnie nierosyjskim akcentem, co znajduje się na wyposażeniu domku, w którym mieliśmy zamieszkać. 

Ponieważ byliśmy już głodni, zaczęliśmy przygotowywać posiłek, na który produkty przywieźliśmy z Białegostoku. Pinsę z sosem pomidorowym, mozzarellą i bazylią mieliśmy zjeść poprzedniego dnia na kolację, ale ponieważ zjedliśmy późny obiad, a nie chciałem tych produktów zostawiać w domu, zabraliśmy je ze sobą. Do przygotowania tej niby-pizzy potrzebowałem jednak jakiejś passaty, lub pulpy pomidorowej i czosnku. Podjechaliśmy więc do najbliższego Lidla, gdzie dokonaliśmy niezbędnych zakupów. 

Na parkingu przed Lidlem doświadczyliśmy problemu wynikającego z faktu, że Litwini niezwykle rzadko umieszczają napisy dwujęzyczne, tzn. w swoim własnym języku i po angielsku. Większość wszelkich instrukcji i tablic informacyjny jest po litewsku, a ty, cudzoziemcze sobie radź. Oczywiście można skorzystać z opcji fotograficznej tłumacza google w telefonie, ale te tłumaczenie, które się pojawiają na ekranie bywają czasami zwodnicze. Tak czy inaczej wydawało nam się, że rozumiemy, że do godziny parking jest darmowy, ale skąd ktoś kontrolujący miał wiedzieć, że stoimy krócej niż godzinę? Pomyśleliśmy, że chyba potrzebujemy bileciku z lidlowego parkometru. Tyle, że co byśmy nie przyciskali, żaden się z jego wnętrza nie chciał wydostać. Zrobił to dopiero po wrzuceniu 1 euro. 

Po zakupach wróciliśmy do naszego domku, gdzie przygotowałem pinsę, ale z braku piekarnika, musieliśmy ją włożyć do kuchenki mikrofalowej. Nie jesteśmy wielkimi fanami tego typu sprzętu kuchennego, ale co było robić. Po kilku próbach 1- i 2-minutowych, w końcu nastawiliśmy na 5 minut i w rezultacie nasza "pizza" uzyskała pożądaną temperaturę, która roztopiła mozzarellę. Niestety nie mogliśmy nawet pomarzyć o chrupkości ciasta, które przybrało nieco gumowatą konsystencję. Byliśmy głodni, a poza tym z czystym sumieniem wykorzystaliśmy doniczkę bazylii i placki pinsy zakupione jeszcze w Białymstoku. Nic się nie zmarnowało, a my zaspokoiliśmy swój głód. 

Skoro nasze umysły doznały pewnego uspokojenia za sprawą wypełnienia żołądków, postanowiliśmy wybrać się na spacer nad morze. Dystans, jaki dzielił naszą kwaterę od plaży wynosił ponad dwa kilometry, a więc w sam dobry dla rozruszania kości i stawów, a także dla polepszenie krążenia krwi w mięśniach i qi w meridianach. 

Po drodze zauważyliśmy "hypermarket" Rimi, który postanowiliśmy odwiedzić nie tyle w celach zakupowych, co z zamiarem "zapoznania się z ekspozycją". Rimi, który jest chyba częścią litewskiej sieciówki (jak sprawdziłem, założonej przez kapitał szwedzki), zrobił na nas zdecydowanie lepsze wrażenie od Lidla, a to ze względu na bogactwo asortymentu i estetykę aranżacji. To po prostu eleganckie duże delikatesy. 

Pierwsza rzecz, która mnie nieco zdziwiła, była półka wypełniona "gorącymi kubkami" Knorra, a zdziwienie wzięło się z faktu, że napisy na opakowaniach były po polsku, podczas gdy wiadomo, że Knorr polską firmą nie jest, więc na rynek litewski chyba mógłby przygotować opakowania z napisami w języku mieszkańców kraju, gdzie się tym językiem mówi. 

W dziale garmażeryjnym dostrzegliśmy różne miejscowe specjały (kibiny, kołduny, czebureki), więc stwierdziliśmy, że gdybyśmy któregoś dnia nie zdołali zjeść w jakiejś knajpce, kupimy sobie coś z tego asortymentu i podgrzejemy w mikrofali, albo po prostu na patelni. 

W dziale alkoholowym uderzyła mnie cena wina. Te same marki, które w Polsce kosztują 20-30 zł, a więc wina, które "nie krzywdzą", ale też nie należą do tych z najwyższej półki, tutaj osiągały ceny od 8,5 do 13 euro. Niektóre z nich we Włoszech kosztowałoby 4-5 euro. Litwa to zdecydowanie nie jest kraj, gdzie opłaca się raczyć winem z dużą częstotliwością. Spojrzawszy na półki z destylatami, wśród bogatego asortymentu dostrzegłem też Sobieskiego czy Żubrówkę. Osobną półkę zajmowały nalewki ziołowe, w tym słynne "trzy dziewiątki" z charakterystycznym znakiem pokazującym dosłownie "999", będące nalewką opracowaną w aptece przy ulicy Vytauto 33 w Połądze właśnie! Nie wiem, czy ktokolwiek wie, dlaczego litewskie "trejos deyvinerios" Melchior Wańkowicz przerobił na "trisz diwinisz", które wspomina w swoich książkach. Być może tak to wymawiano na kowieńskiej wsi, a może autor "Szczenięcych lat" po prostu sam sobie tak przekręcił litewską nazwę, bo jej poprawną wymowę lekceważył? Trzeba zasięgnąć opinii jakiegoś wańkowiczologa.

Na widok puszek piwa z liczbą "1410" i graficzną wariacją na temat matejkowskiej "Bitwy pod Grunwaldem" na kartonowym opakowaniu, doszedłem do wniosku, że browar Volfas Engelman wyszedł naprzeciw potrzebom edukacyjnym litewskiej młodzieży, o której patriotyczno-historyczne wychowanie postanowił zadbać. Nie próbowaliśmy, ale z tego, co znalazłem w sieci, jest to piwo w typie angielskiego brown ale.

 

 










Tymczasem weszliśmy w wąskie uliczki prowadzące między przeuroczymi drewnianymi domkami. Zadziwiająca jest bowiem architektura Połągi. Drewnianych zabudowań jest bardzo dużo, starsze przypominają chałupki znane też starszym mieszkańcom Polski, ale nowe są całkiem nowoczesne i oryginalne w stylu. Budynki murowane też mają swój styl. Są stosunkowo skromne, ale bardzo gustowne. W każdym razie nie natknęliśmy się na ani jeden "dworek-potworek"! Tutaj panuje styl przypominający raczej architekturę skandynawską. 

Przeszliśmy przez lasek oddzielający część mieszkalną miasta od plaży, do której dotarliśmy w pobliżu ujścia rzeki. Tak mi się przynajmniej wydawało, ponieważ z drugiej strony jej wody wydawały się nieruchome jak umysł mistrza zen. Zero nurtu. Ta myśl nie zajęła mi jednak zbyt wielu minut, ponieważ wyszliśmy na piaszczystą przestrzeń za którą rozlegała się bezkresna przestrzeń zielonej wody. Wiał dość przenikliwy wiatr, więc na dość pustawej plaży spacerowali ludzie w ubraniach. Gdzieś w oddali mogliśmy tylko zaobserwować grupę "morsów", którzy odważnie zmagali się z napierającymi falami zimnego Bałtyku. 

Z daleka widzieliśmy molo, ale tam postanowiliśmy wybrać się nazajutrz. Powoli zawróciliśmy i ruszyliśmy znowu przez lasek i uliczki z uroczymi domkami w stronę naszej kwatery.








































Przeszliśmy obok cerkwi wyglądającej na całkiem nową, której kopuły lśniły blaskiem złoto-miedzianym. Po kilku minutach wypiliśmy wino, które zakupiliśmy jeszcze w Hołnach Mejera (choć już w litewskiej "Vynotece") i udaliśmy się na spoczynek.