We czwartek 11 sierpnia wyruszyliśmy z naszej kwatery o 10.00 i najpierw podjechaliśmy do stacji benzynowej na "naszej" ulicy. Benzyna tego dnia okazała się stosunkowo tania (1,75 euro za litr).
Trasa do Orvieto wiodła jeszcze innymi drogami, niż wszystkie poprzednie. Tym razem pojechaliśmy przez odcinek autostrady i zahaczyliśmy o Lazio (Lacjum). Ponieważ byliśmy jedenaście lat wcześniej w Rzymie, mogę powiedzieć, że ten region mamy zaliczony. Kiedy moja córka zdała maturę, Agnieszka z obojgiem naszych dzieci, koleżanką naszej córki i jej mamą pojechała do Toskanii, podczas gdy mnie trzymały w domu obowiązki zawodowe. Zawsze powtarzam, że moja rodzina była w Toskanii, ale ja nie. Po tych wakacjach jednak nie mam prawa tak powiedzieć, ponieważ już kiedy wracaliśmy z Perugii i zajechaliśmy nad Jezioro Trazymeńskie, szosa, którą jechaliśmy, przekroczyła granice Umbrii i krótkim odcinkiem biegła przez Toskanię. Dlatego technicznie rzecz ujmując, w te wakacje "zaliczyliśmy" nie tylko Trydent-Górną Adygę, Lombardię, Wenecję Euganejską, Emilię Romanię, Marche i Umbrię, ale również Toskanię i Lacjum. Ale tylko technicznie.
Teraz dojechaliśmy do celu naszej ostatniej zaplanowanej wycieczki i okazało się, że pojawiły się problemy z parkowaniem. Kiedy stanęliśmy w kolejce do wjazdu na parking dolny, udało nam się dojechać na odległość jednego samochodu do wjazdu, ale tenże samochód przed nami musiał już się wycofać, ponieważ tablica świetlna oznajmiła, że jest już "completo". Wjechaliśmy więc na parking górny, pod gołym niebem, gdzie nie było ani odrobiny cienia. Nie mając jednak innego wyjścia, zostawiliśmy tam samochód zdając sobie sprawę, że wrócimy do solidnie nagrzanej puszki.
Tymczasem po przeciwnej stronie parkingu parkował właściciel mercedesa, który nadjechał zaraz po nas. Zamiast jednak stanąć bezpośrednio obok samochodu sąsiedniego, bez żadnych ceregieli ustawił się centralnie na linii oddzielającej dwa miejsca parkingowe. W ten sposób zajął je oba uniemożliwiając w ten sposób zaparkowanie ewentualnego jeszcze jednego auta. Nie mogłem się temu nadziwić, choć z drugiej strony widzę takie praktyki czasami i u nas, czego też zresztą nie rozumiem. Jola nam wyjaśniła, że tak parkują właściciele drogich samochodów, którzy chcą uniknąć bezpośredniego sąsiedztwa wozów, które mogłyby potencjalnie to ich drogie auto zarysować. Przyznacie, że to przykład wyjątkowej arogancji.
Ruszyliśmy w kierunku ruchomych schodów i chodników, które tutaj okazały się jak najbardziej czynne, więc sprawnie wjechaliśmy na górę, bo Orvieto, podobnie jak inne umbryjskie miasta i miasteczka, też leży na wzgórzu.
Krążąc wąskimi uliczkami znaleźliśmy się w pasażu biegnącym pod jakąś kamienicą, zaś kiedy z niej wyszliśmy okazało się, że to Palazzo Comunale (ratusz) obwieszone historycznymi flagami, zaś my znaleźliśmy się na Piazza della Repubblica, gdzie stoi kościół św. Andrzeja i Barłomieja. W większości przewodników i leksykonów tego drugiego patrona najczęściej się pomija, no bo gdzieżby się Barłomiejowi równać do Andrzeja, któren był rodzonym bratem samego Piotra.
Początki Palazzo Comunale sięgają XII wieku, ale swój obecny kształt budynek zawdzięcza architektowi Ippolito Scalzy, który go przebudował ok. roku 1600.
Wieżę, która stoi obok kościoła św. Andrzeja, wzięliśmy początkowo za opisywaną w przewodniku Wieżę Maura, ale okazało się, że to tzw. wieża dwunastokątna (Torre Dodecagonale) pełniąca rolę kościelnej dzwonnicy, a która przybrała obecną postać w latach 1926-1928.
Gustavo Giovannoni, który w tychże latach przebudował wieżę, w tym samym czasie zajmował się również restaurcją XIV-wiecznego kościoła. Dlatego, to co, widzimy obecnie to w dużej mierze dzieło architekta z czasów rządów Mussoliniego.
W perspektywie faktyczna Torre del Moro (Wieża Maura)
Wędrując dalej, po drodze oglądając wystawy sklepów, dotarliśmy do bocznej uliczki, przy której nieznani nam artyści umieścili dzieła, które wyglądały jak duże rzeźby archaicznych zabawek dla dzieci. Jak się domyślam, bo pewności mieć nie mogę, były to dzieła pracowni rzeźbiarskiej Bottega Michelangeli, której szyld wisiał nieopodal. Zaś w drzwiach do sklepu obok wisiała marionetka, a jej widok, jak zawsze kiedy widzę teatralną lalkę tego typu, wzbudził we mnie dreszczyk ekscytacji. Obsługiwanie marionetki to jedno z moich licznych niespełnionych marzeń artystycznych, ale przed jej zakupem, czy to w Polsce, czy to w czeskiej Pradze, czy w końcu w Orvieto, zawsze powstrzymuje mnie zaporowa cena. A może ona nie jest aż tak wysoka, tylko zawsze w takich chwilach przychodzą na myśl inne wydatki, które wydają się pilniejsze i ważniejsze, od dziecinnych marzeń starego faceta.
W ten sposób powoli dotarliśmy do faktycznej Wieży Maura (Torre del Moro), która początkowo nosiła nazwę Wieży Papieża, ale później ją zmieniono na cześć niejakiego Raffaele di Sante (nie mylić z Rafaelem Santim) zwanego Moro (Maur, prawdopodobnie z powodu ciemnej karnacji). Inna wersja mówi, że wieżę zaczęto nazywać wieżą Maura, od czasu gdy zawieszono na niej karuzelę Saracenów (cokolwiek to było!). Tak czy inaczej, wieża Maura od wieków służyła mieszkańcom miasta jako przede wszystkim widoczny z daleka zegar.
Po drodze zajrzeliśmy do dość mało ciekawego barokowego kościółka. W przecznicy zaczynającej się naprzeciwko jego wejścia dostrzegłem coś, co podekscytowało mnie dużo bardziej, a mianowicie szyld z napisem Trattoria La Grotta, a ten stan wywołał we mnie fakt, że dnia poprzedniego o tym lokalu czytałem w internecie i zmobilizowałem w sobie wszystkie zasoby perswazyjnych mocy, żeby doprowadzić do naszej w nim wizyty. Do pranzo było jednak jeszcze sporo czasu, więc nie było sensu jeszcze tam zachodzić. Cieszyłem się jednak, że już wiem, jak tam trafić.
Ignorując więc na razie uliczkę z Trattorią La Grotta, posuwaliśmy się dalej ulicą, którą szliśmy do tej pory, a więc Via del Duomo, która, sądząc po nazwie, musiała nas niechybnie doprowadzić do słynnej orvietańskiej katedry. Tymczasem mijaliśmy sklepy z pamiątkami i z ceramiką (niestety tak samo kiczowatą jak w innych włoskich miastach).
Przed jednym ze sklepów, tam gdzie ulica Katedralna przechodzi w katedralny plac, na ławce siedział całkiem sporych rozmiarów drewniany Pinoko. Jak wiemy, bohater powieści Collodiego dla dzieci znany był z tego, że pod wpływem czarów kiedy tylko skłamał jego nos rósł. Dlatego w ten sposób Polacy, którzy są krytyczni wobec rządu Prawa i Sprawiedliwości, a zwłaszcza premiera Morawieckiego, przezwali tego ostatniego imieniem drewnianego chłopca ze smutnej włoskiej bajki. Swoją drogą ciekawe, czy za lat 10-20 ktoś jeszcze będzie pamiętał, kto był polskim premierem w 2022 r. i dlaczego jego przeciwnicy porównywali go do Pinokia.
Tymczasem Agnieszka zwróciła uwagę na pamiątkowe skarpetki w fikuśne wzorki i zakupiła dwie pary niebieskich w... kawiarki Bialettiego i filiżanki kawy!
Tymczasem orvietańska katedra już wcześniej coraz wyraźniej zarysowywała się w perspektywie ulicy, by w końcu ukazać nam się w pełnej krasie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz