Ten wpis muszę zacząć od zastrzeżenia, że Muzeum MODO w ogóle nie było w naszych planach, a to z tego prostego względu, że nigdzie o nim nie czytaliśmy. Nie wiem nawet, czy była o nim wzmianka w naszych przewodnikach, ale jeśli była, to pewnie ją zignorowaliśmy. Tak czy inaczej, do naszej świadomości istnienie takiej placówki dotarło do nas w chwili kupowania biletów do katedry, ponieważ bilet automatycznie zawierał wstęp do MODO właśnie. Tutaj należy się wyjaśnienie, skąd nazwa. Przez jakiś czas myślałem, że chodzi o jakiś skrót od modernizmu, ponieważ pomieszczenia, do których trafiliśmy zawierały artefakty sztuki nowoczesnej. Całkiem niedawno doczytałem, że owszem, jest to skrót, a dokładnie akronim, od Il Museo dell'Opera del Duomo di Orvieto. Co więcej, dowiedziałem się z internetu, że owo muzeum obejmuje kilka miejsc godnych zwiedzania, m.in. sale papieskie, rzeźby i obrazy z epoki renesansu i jeszcze kilka innych. Zdjęcia publikowane na stronach poświęconych MODO pokazują rzeczy, których my niestety nie zobaczyliśmy, ponieważ nie wiedzieliśmy o ich istnieniu. Natomiast renesansowy Palazzo Soliano, do którego weszliśmy, mieści Museo Emilio Greco, czyli galerię sztuki nowoczesnej, głównie właśnie włoskiego rzeźbiarza Emilio Greco urodzonego w 1913, a zmarłego w 1995 r. Uznaliśmy, że muzeum MODO, do którego prawo do wstępu dostaliśmy w bonusie, ponieważ zechcieliśmy zwiedzić katedrę, to po prostu przybytek twórczości dwudziestowiecznej, co nas nieco zdziwiło w zestawieniu ze średniowiecznym kościołem, ale postanowiliśmy nie narzekać. Skrupulatnie więc obejrzeliśmy wszystkie rzeźby, a także czarno-białe zdjęcia przedstawiające ludzi włoskiej kultury i sztuki głównie z powojennych dekad dwudziestego stulecia. Ponieważ sztuka nowoczesna (no tak, taka sprzed pięćdziesięciu, a nawet stu lat nadal nosi nazwę nowoczesnej -- pewnie z braku inwencji słowotwórczej teoretyków sztuki), w przeciwieństwie do starożytnej, średniowiecznej, renesansowej, barokowej czy romantycznej nie zachwyca tak natychmiastowo i "znienacka" jak dzieła dawnych mistrzów, do każdego artefaktu przydałby się podkład teoretyczny, tzn. jakaś narracja, bo fizyczny obiekt sam w sobie na pierwszy rzut oka efektu "łał" jakoś tak nie wywoływał. Ponieważ o twórczości Emilio Greco nie wiedzieliśmy dosłownie nic, a samo to nazwisko dotarło do naszej świadomości dopiero po przekroczeniu progów muzeum nazwanego jego imieniem, teorię do każdego z jego dzieł każdy z nas musiał dorobić sobie sam.
Po wyjściu z muzeum, które okazało się tylko częścią tego, co mogliśmy zobaczyć, ale z powodu swojej ignorancji nie zobaczyliśmy, ruszyliśmy na dość długi spacer uliczkami Orvieto na drugi koniec miasta, tzn. pod jego stare mury, ale po przeciwnej stronie, gdzie znajduje się słynna studnia św. Patryka.
Idąc wśród kamiennych średniowiecznych domów co jakiś czas trafialiśmy na punkty widokowe. Nie wiem, czy ktoś je celowo zaplanował, ale tak czy inaczej, można się było tam zatrzymać z klifu, od którego oddzielały nas szczytowe części murów miejskich, podziwiać umbryjską dolinę. Po drodze minęliśmy klasztor i kościół benedyktynów. Tutaj muszę wtrącić drobną uwagę. Te średniowieczne uliczki nie robią oszałamiającego wrażenia, budynki benedyktyńskie też się specjalnie nie wyróżniały. Nam jednak, jako absolwentów studiów historycznych, taki spacer dostarczał pewnego dreszczyku typu sentymentalnego, bo oto szliśmy ulicą, która pewnie wyglądała dokładnie tak samo 600, a może nawet 700 lat temu.
Przy kolejnym punkcie widokowym przeszliśmy obok pomnika poległych, i weszliśmy w bramę pozostałości Twierdzy Albornoz. Ową Fortecę (Fortezza, albo Rocca Albornoz) zaczęto budować w 1364 r. na zamówienie kardynała Egidio Albornoza, zaś zaprojektowanie i nadzór nad pracami powierzono Ugolino di Montemarte. Na skutek walk wewnętrznych w mieście, już 25 lat później twierdza została poważnie uszkodzona. Niemniej w następnym stuleciu została odbudowana. Obecnie jednak są to tylko pozostałości murów, co z całą pewnością było rezultatem burzliwych dziejów Italii. Dlatego, po przekroczeniu bramy w kamiennym murze obok takiejż wieży, nie znaleźliśmy się na dziedzińcu zamkowym, ale w takim zwyczajnym, choć oczywiście sympatycznym parku miejskim.
Właśnie w związku z bliskością twierdzy, papież Klemens VII w 1527 nakazał budowę w jej sąsiedztwie ogromnej studni mającej zaopatrywać ją w wodę w razie długiego oblężenia. Najwyższy kapłan kościoła rzymsko-katolickiego schronił się bowiem do Orvieto po tym, jak wojska hiszpańsko-niemieckie cesarza Karola V spustoszyły Rzym (tzw. sacco di Roma).
Zmierzaliśmy więc do studni, do której było już całkiem blisko, ale po drodze minęliśmy budynek z napisem Funicolare, ale mimo tego, że Agnieszka zaraziła nas swoją pasją do tego typu kolejek, nie widzieliśmy sensu skorzystania z niej, ponieważ z tego miejsca funikular zwiózł by nas tylko pod mury miejskie w miejscu dokładnie po stronie przeciwnej do tej, w której zostawiliśmy samochód.
Stanęliśmy w kolejce po bilety do Studni św. Patryka. Trzeba dodać, że staliśmy na zewnątrz budynku, ponieważ jedna z pań obsługujących kasę biletową absolutnie zakazała wchodzić do środka! Kiedy jeszcze planowaliśmy wejście do tej strategicznej studni zastanawiałem się, czy naprawdę chodzi o świętego Patryka, o którym Irlandczycy śpiewają, że był dżentelmenem pochodzącym z porządnej rodziny, który zbudował w Dublinie kościół i zwieńczył go wieżą z iglicą (Saint Patrick was a gentleman, he came from decent people. He built a church in Dublin-town, and put on it a steeple). Okazało się, że tak, sława brytyjskiego misjonarza, który nawrócił Celtów z sąsiedniej Eire, dotarła również do Italii i to faktycznie jego imieniem nazwano studnię mającą zapewniać wodę Twierdzy Albornoz, gdyby jakiś papież musiał się w niej schronić przed żołdakami kogoś, kto by akurat miał bezbożne zakusy na życie i bogactwa rzymskiego pontifeksa.
Po otwarciu drzwi do biura kolejka poszła już szybko, więc po chwili maszerowaliśmy obok pawilonu z kawą i zimnymi napojami prosto do wejścia do Pozzo di San Patrizio.
Tymczasem przy samym wejściu do Pozzo zostaliśmy przyblokowani przez mężczyznę, który za nic nie umiał odpowiednio przytknąć biletu do czytnika, bo przy każdej próbie plastikowe drzwiczki pozostawały zamknięte. Jego włoscy towarzysze (bo to był Włoch) w końcu się nad nim ulitowali i jakoś nim pokierowali tak, że nieszczęsne drzwiczki się przed nim otworzyły i wreszcie cała kolejka mogła przesunąć się do przodu.
Studnia św. Patryka jest dziełem Antoniego Sangallo Młodszego. Historycy sztuki oczywiście znają to nazwisko doskonale. Ja historykiem sztuki nie jestem, ale czytałem "Udrękę i ekstazę" Irvinga Stone'a, czyli fabularyzowaną biografię Michała Anioła i wiem, że Antonio Cordini, zwany da Sangallo il Giovane, pracował również jako jeden z architektów przy budowie bazyliki św. Piotra w Rzymie.
Kostrukcja jest bardzo głęboka, bo sięga 54 metrów, natomiast spiralnie usytuowane biegi schodów o łagodnym spadku są na tyle szerokie, że mogły pomieścić nawet wozy ciągnięte przez osły, choć pewnie do osłów przytraczano wiadra z wodą. Na dodatek są to dwa biegi równoległe umieszczone jeden nad drugim w tak przemyślny sposób, że powrót na górę odbywa się innym, niż ten, którym się schodzi. W związku z czym można było sprowadzić zwierzęta pociągowe na sam dół, załadować pojemniki z wodą i wprowadzić je z powrotem na górę bez wchodzenia w drogę kolejnym zwierzętom odbywającym drogę odwrotną. Ruch mógł się odbywać ciągle!
Pokonaliśmy całą trasę, czyli zeszliśmy na najniższy poziom, i drugim biegiem schodów wróciliśmy na górę. Jola i Jarek, którzy wśród zwiedzonych przez siebie krajów mają również Portugalię, porównywali studnię św. Patryka do podobnej konstrukcji w Sintrze, ale stwierdzili, że ta orvietańska jest większa!
Warto wspomnieć, że studnia św. Patryka weszła do potocznego języka włoskiego. Tyle, że funkcjonują dwa porównania. W jednym jest to symbol ogromnych bogactw bez dna, ale w takim znaczeniu, że jeśli ktoś jest zbytnio rozrzutny, mówi się, że ma kieszeń jak studnia św. Patryka. Z drugiej strony jest ona metaforą bezdennych czeluści, w których przepadają zasoby finansowe. Ktoś, np. rząd może pakować w coś pieniądze jak w studnię św. Patryka, a i tak zawsze jest ich za mało, zaś sama inwestycja nie ma sensu (coś jak nasze "jak krew w piach").
Nie bez powodu wspomniałem o mijanym pawilonie z kawą i zimnymi napojami, ponieważ już w drodze do wejścia do studni zaświtał nam pomysł, że w nagrodę za dzisiejsze trudy (znowu był upał przecież!) w drodze powrotnej napijemy się tutaj mrożonej kawy. O dziwo, nie serwowali tu shakerato, ale chłopak w okienku zaproponował nam tzw. cremę, czyli deser kawowo-mleczny, będący właśnie rodzajem zimnego kremu tłoczonego do filiżanek ze specjalnego automatu. Masa okazała się diabelnie smaczna i energetyczna. Po jej spożyciu z nowymi siłami ruszyliśmy w kierunku naszego parkingu. Postanowiliśmy jednak tym razem pójść inną drogą.
Wstąpiliśmy do mijanego po drodze sklepiku z pamiątkowymi magnesikami. Agnieszka, która je zbiera chyba była już naprawdę zmęczona i lekko skołowana, ponieważ wybór tych ozdób lodówkowych był tak ogromny, że w końcu na żaden się nie zdecydowała. Weszliśmy tez do niewielkiego sklepu spożywczego, gdzie z kolei wybór produktów okazał się tak ograniczony, a ceny tak zdecydowanie przekraczające te z Lidla i EuroSpina, że też w nic się nie zaopatrzyliśmy.
Tymczasem dostrzegliśmy, że kościół pw. św. Andrzeja, przy którym już byliśmy na początku naszego orvietańskiego spaceru, jest otwarty, więc skorzystaliśmy z tej okazji, żeby do niego wstąpić. Możliwe, że ta kolejność zwiedzania była błędem, ponieważ po katedrze żadna świątynia nie mogła wywrzeć na kimkolwiek większego, ani nawet takiego samego wrażenia. Pewną nadzieję wzbudził we mnie napis zachęcający do zejścia do podziemi i zwiedzenia miasta etruskiego i paleochrześcijańskiego. Niestety była to tylko czcza zanęta, ponieważ wejście do tychże było zagrodzone łańcuchem, a kolejny napis informował, że na taką wycieczkę trzeba się umawiać wcześniej, ponieważ bez przewodnika zejście do podziemi jest niemożliwe. Skłamałbym, gdybym napisał, że ogarnął nas jakiś wielki żal, ponieważ zwiedzania kościoła św. Andrzeja nawet wcześniej nie planowaliśmy. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że żadnego żalu nie odczułem, ponieważ od czasów studenckich fascynuje mnie historia tajemniczego narodu Etrusków. Orvieto natomiast jest uważane przez część uczonych za starożytne Volsinii, choć inni twierdzą, że to raczej leżąca 14 km dalej, już w Lazio, Bolsena. Tak czy inaczej, jednym z moich marzeń jest udanie się na wyprawę objazdową z grupą etruskologów po wszystkich miejscowościach w Italii, gdzie zachowały się jakieś ślady ludu, który reprezentował wysokiej klasy cywilizację, gdy przodkowie Rzymian byli jeszcze hreczkosiejami pasącymi owce na zboczach Awentynu, Wiminalu, Celiusa, Kwirynału, Eskwilinu, Palatynu, Kapitolu, czy Watykanu po przeciwnej stronie Tybru. I ktoś by mógł wreszcie odnaleźć zaginione teksty etruskie i o Etruskach (m.in. dzieło cesarza Klaudiusza, który się wychowywał w rodzinie etruskiej i który był ekspertem od ich historii), oraz do końca rozszyfrować ich język.
Tymczasem jednak trzeba było zejść na ziemię i wrócić na parking. Po zapłaceniu w kasie, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w kierunku autostrady, która stanowiła drogę dłuższą, ale za to o wiele szybszą. Tymczasem przy wjeździe spotkała nas głupia niespodzianka. Otóż zwykła bramka okazała się nieczynna (jakaś awaria?), natomiast T-passa nie posiadaliśmy. Odczekawszy jakieś pięć minut w nadziei, że może jakimś cudem ta bramka dla zwykłych śmiertelników się otworzy, Jarek zdecydował się zawrócić i pojechać zwyczajną szosą, co oznaczało trasę dość krętą i miejscami stromą. Jak to w górach. Oczywiście jazda taką drogą ma ten ogromny urok, że można podziwiać malownicze krajobrazy, które tu przypominały Beskid Wyspowy, przy tym jadąc tą trasą przejechaliśmy obok Todi, a więc mogliśmy jeszcze raz choć z daleka spojrzeć na to urocze miasteczko, które zwiedzaliśmy dnia poprzedniego.
Zanim dojechaliśmy na kwaterę, wstąpiliśmy do Lidla, żeby uzupełnić zapasy żywnościowe na jutrzejszą podróż. Wieczorem zaś przerzuciłem wszystkie zdjęcia z telefonu na laptopa, żeby nie zajmowały pamięci na tym pierwszym. Zabraliśmy się również do pakowania wszystkiego, czego nie będziemy używać następnego dnia rano. Nazajutrz czekała nas naprawdę długa droga do Udine w regionie Friuli.
Nasza umbryjska przygoda dobiegła końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz