Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, ten wpis nazywałby się inaczej i byłby wpisem przedostatnim, a nie ostatnim, ale po kolei.
W sobotę 13 sierpnia 2022 mieliśmy w planie długi przerzut do Brna w Czechach, a konkretnie na Morawach (bo chyba jeszcze nie "w" Morawach). Po śniadaniu i porannej kawie pożegnaliśmy więc nasze urocze mieszkanko w Udine i ruszyliśmy ku Austriackiej granicy. Do Włoch wjeżdżaliśmy i teraz wyjeżdżaliśmy dokładnie w odwrotnej kolejności, niż w roku poprzednim, bo o ile w 2021 granicę austriacko-włoską przekraczaliśmy od strony wschodniej drogą na Wenecję, a wracaliśmy przez przełęcz Brenner, to teraz zrobiliśmy odwrotnie. Zeszłoroczna trasa była w dużej mierze zdeterminowana zaplanowanymi noclegami w Czechach. Ponieważ udając się do Italii mieliśmy nocleg w Mikulowie, dalsza trasa musiała wieść w kierunku Wenecji. Tym razem jechaliśmy tą samą autostradą, ale w stronę Mikulowa właśnie. Tyle, że nie planowaliśmy tam noclegu, gdyż ten mieliśmy zaklepany przez booking.com w stolicy Moraw.
Wkrótce po opuszczeniu Udine znaleźliśmy się na terenie otoczonym przez majestatyczne skaliste góry. Smutny był przy tym jednak widok wyschniętych górskich potoków i rzek! Żeby nie wiem, jak ktoś chciałby zaprzeczyć, zmienił nam się klimat!
Jak już pisałem poprzednio, samo przemieszczanie się jest dla mnie integralną częścią wakacji, która sprawia mi niezwykłą przyjemność, nawet ta dość monotonna jazda autostradą była źródłem swego rodzaju radosnej ekscytacji, mimo, że doskonale zdawałem sobie sprawę, że wracamy do rutyny dnia codziennego. Bardzo lubię też wszelkie postoje po drodze, zwłaszcza na wypasionych stacjach benzynowych ze sklepami i punktami gastronomicznymi. Taką właśnie miłą chwilą był postój na ostatniej stacji we Włoszech. Jak też już wcześniej pisałem, czym bliżej granicy z Austrią, tym bardziej te włoskie stacje przypominają północnoeuropejskie (bo bardziej na południe trafia się po prostu na samoobsługowe punkty, gdzie się zatankuje paliwo i niczego więcej się nie kupi). Sącząc sobie ostatnią kawę na włoskiej ziemi obserwowaliśmy przez okno ruch przy dystrybutorach. W pewnym momencie z autostrady zjechały dwa samochody, których sam wcześniej w Polsce nawet nie widziałem. Z eleganckiego porsche i obłędnego ferrari wysiedli dwaj dżentelmeni, jeden po sześćdziesiątce, a drugi przed czterdziestką, którzy najwyraźniej się znali (nawet pomyśleliśmy, że to ojciec i syn), choć rejestracje ich samochodów wskazywały wręcz na inne kraje (chyba porsche miało tablicę niemiecką). Tak czy inaczej, mieliśmy okazję zaobserwować świat, który generalnie znamy tylko z filmów. Ha, żeby było jednak zabawniej, od tej pory w Polsce już kilka razy widziałem porsche i ferrari, i to nawet w Białymstoku!
Podróż przez Austrię nie przyniosła żadnych przygód, ani ciekawych wydarzeń. Zastanawiałem się tylko, dlaczego w tym kraju zabroniono używania kamerek rejestrujących jazdę samochodu. Jarek, który taki gadżet był sobie nabył już jakiś czas temu, za każdym razem, kiedy przejeżdżaliśmy przez Austrię, kamerkę zdejmował i chował.
Przed Mikulowem zaczął się jednak niesamowicie długi korek, który zmodyfikował nasze oczekiwania dotarcia do Brna w porze obiadu. Na dodatek szosa, na jakiej się znajdowaliśmy, nie była żadną autostradą, tylko zwyczajną dwupasmową drogą.
W Mikulowie weszliśmy do sklepu popularnej w Europie centralnej sieciówki "Penny", żeby kupić coś do jedzenia, bo nie wiedzieliśmy na którą dojedziemy do Brna.
Ludzie lubią krytykować uzależnienie od telefonu komórkowego i od internetu. Pewnie w tej krytyce jest sporo racji, ale uważam, że internet jest wspaniałym wynalazkiem, a fakt, że każdy go może mieć w kieszeni w postaci telefonu, to ogromne ułatwienie życia. Przytoczę teraz bowiem fantastyczną korzyść, jakiej doświadczyliśmy dzięki temu, że na bieżąco informowałem znajomych na Facebooku o naszym położeniu (tzn. utkwieniu w korku). W pewnym momencie, kiedy zajrzałem po raz kolejny do telefonu, okazało się, że mój stary kolega z lat szkolnych, Jacek Kieruczenko (z Jackiem chodziliśmy do równoległych klas przez całą podstawówkę a potem całe liceum), który od lat prowadzi biznes w branży turystycznej, umieścił komentarz o następującej treści: "Stef super knajpa w Dolni Dunajevice ok 7 km za Mikulov w lewo -Pension Praha -polecam jesli jesteście jeszcze w pobliżu. Pysznie i tanio".
W Italii o tej porze już nigdzie byśmy nie zjedli. Do Brna było jeszcze kilka godzin jazdy, a my byliśmy głodni, dlatego za tę podpowiedź jestem Jackowi niezmiernie wdzięczny. I oczywiście jestem wdzięczny ludziom, którzy wymyślili internet i media społecznościowe, bo inaczej taka rada z drugiego końca świata nigdy by do nas nie dotarła!
Ponieważ za Mikulovem korek się już rozładował, do bocznej drogi wiodącej do Dunajewic Dolnych dojechaliśmy szybko. Szybko też znaleźliśmy restaurację w Pensjonacie Praga, a tam, mimo że gwar wskazywał na wypełnienie jej po brzegi, okazało się, że akurat dla naszej czwórki stolik się znalazł. W sali, w której siedzieliśmy chyba bawiło się jakieś miejscowe towarzystwo -- być może była to jakaś impreza rodzinna, albo prędzej firmowa. W każdym razie panowała atmosfera radosnej biesiady, całkiem podobnie jak to ma miejsce w Polsce, choć może mniej hałaśliwie.
Tymczasem zamówiliśmy sobie to, co w Czechach najbardziej jeść lubimy, a czego we Włoszech nie serwują. Tym razem jednak nasze panie wzięły po svićkovej z knelikem, a Jarek i ja po smażenym syrze z frytkami. Ponieważ Czesi, tak jak Włosi, tak sami z siebie nie domyślą się, że do "suchego" drugiego dania Polak lubi schrupać jakieś warzywo, sałatki zamówiliśmy osobno. Już naprawdę była pora, żeby uzupełnić kalorie, bo wszystko pochłonęliśmy ze smakiem i ogromną satysfakcją.
Brno, które od lat chciałem odwiedzić, okazało się miastem robiącym wrażenie dużego środkowo-północno-europejskiego miasta, z wysokimi dziewiętnastowiecznymi kamienicami i torami tramwajowymi biegnącymi środkiem jezdni. Jazda samochodem generalnie wymaga skoncentrowanej, a równocześnie wszechogarniającej uwagi, ale jazda samochodem w mieście, gdzie jeżdżą tramwaje, wymaga uwagi jeszcze większej. Nawigacja nawigacją, ale trzeba czytać całe mnóstwo znaków drogowych, bo może się okazać, że ulica, gdzie nawigacja chce cię zaprowadzić od niedawna jest jednokierunkowa, więc musisz znaleźć wjazd od drugiej strony. Udało nam się znaleźć ulicę, gdzie miała znajdować się nasza kwatera, ale musieliśmy raz objechać cały kwartał i wrócić tą samą drogą, ponieważ okazało się, że nie bardzo jest gdzie zaparkować. W końcu Jarek zdecydował skorzystać z wolnego miejsca jakieś 400 metrów przed docelowym adresem, kiedy jednak zaczęliśmy się do niego zbliżać, okazało się, że w bezpośrednim sąsiedztwie kamienicy też jest wolne miejsce, więc Jarek szybko przeparkował samochód. So far so good, jak to mówią użytkownicy języka angielskiego.
Jeszcze z trasy, ale już po tych korkach przed Mikulowem, powiadomiliśmy właściciela kwatery smsem, o której godzinie mniej więcej może się nas spodziewać. Odpowiedział, że OK. Teraz jednak nie było ani jego samego, ani smsa czy telefonu od niego. Kamienica przy ulicy Bratysławskiej, w której mieliśmy mieszkać, stoi po przeciwnej stronie do Muzeum Kultury Romskiej, co mnie nieco zaintrygowało, choć i tak nie planowaliśmy w nim wizyty. Weszliśmy za to do bramy "naszego" domu, z której drzwi wiodły po krótkich schodkach na korytarz, którym ciągle ktoś chodził. Do dziś nie wiem, czy ta kamienica była czymś w rodzaju hotelu, młodzieżowego hostelu, bursy czy też akademika, ale ruch młodych ludzi na tym korytarzu na coś takiego wskazywał. Korzystając z tego, że ktoś wyszedł drzwiami prowadzącym na podwórko, które otwierało się przy pomocy karty lub kodu, również Jarek i ja weszliśmy na nie. W jednym jego kącie stał stół z krzesłami dookoła, które obsiadła gromada dwudziestolatków. Pokręciliśmy się po tym podwórku cały czas próbując się dodzwonić do naszego "gospodarza". Na próżno.
Wyszliśmy na ulicę i wsiedliśmy do samochodu decydując się na czekanie na kontakt z właścicielem kwatery. Tymczasem wokół zaczęły się dziać ciekawe rzeczy. Okazało się, że lokalizacja Muzeum Romskiej Kultury przy ul. Bratysławskiej w Brnie nie jest raczej kwestią przypadku. Najpierw zwróciliśmy uwagę na dialog, jaki toczyła romska matka z okna domu za muzeum ze swoją latoroślą stojącą na ulicy. Nie używali romani ćhib, ale po prostu czeszczyzny, a krzyczeli, żeby się słyszeć z tej odległości. Chyba chodziło o zwykłe negocjacje dziecka z matką dotyczące pozwolenia pozostania na dworze, ale być może o coś zupełnie innego. Potem kilka razy obok nas przemaszerował gang dziewczynek, takich w wieku 11-13 lat, urodę których podkreślał niezwykle wyraźny makijaż. Jacyś chłopcy idący za nimi coś do nich wykrzyknęli, dziewczynki się odszczeknęły i poszły dalej. Po jakimś czasie wracały, tym razem paląc papierosy, ale nie była to czynność relaks przynosząca, o nie! Dziewczynki były czymś wyraźnie zaaferowane i każda z nich jakoś to chciała wyrazić. Potem szły w tę i z powrotem jeszcze kilka razy.
Tymczasem po przeciwnej stronie wzdłuż budynku muzeum szło romskie młode małżeństwo. Wygląd małżonków wskazywał, że nie przekroczyli jeszcze trzydziestki, albo zrobili to całkiem niedawno. Mężczyzna był wyraźnie podpity, ale z całą pewnością nie był agresywny. Wręcz przeciwnie, miał świetny humor, śmiał się i dowcipkował. Na jeden z jego żartów młoda kobieta odwróciła się i z energicznym zamachem zamalowała go torebką po twarzy, a potem poprawiła ręką. Nawet na ten brutalny atak mężczyzna nie zareagował agresją, tylko się potulnie skulił.
I nagle usłyszałem za nami parkujący samochód i dźwięk klaksonu. Natychmiast otworzyłem drzwi, i zacząłem wysiadać, żeby dowiedzieć się o co chodzi. Być może stoimy w miejscu niedozwolonym, albo miejscu zarezerwowanym dla tego, który na nas zatrąbił. Ledwo się jednak wychyliłem, kierowca pięknie zadbanego czarnego mercedesa, który zdążył już z niego wysiąść zrobił uspokajający gest i powiedział "to ne na vás, to ne na vás!" Następnie minąwszy nasz samochód podszedł do okna kamienicy, w której mieliśmy nocować i zapukał do okna na parterze. Po chwili otworzył mu również młody Rom i zaczęła się ich pogawędka. Obaj dżentelmeni czuli się na tyle pewni siebie, że rozmawiali bardzo głośno o jakichś interesach. Potem po przeciwnej stronie ulicy zaparkował inny czarny wóz, na którego markę już nie zwróciłem uwagi, z którego wysiadł inny młody brunet. Tymczasem lokator mieszkania na parterze wyszedł również na ulicę, żeby uciąć sobie rozmowę biznesową z oboma kierowcami wypasionych samochodów. Ten, który przybył ostatni w pewnym momencie odjechał, żeby za pięć minut wrócić i coś przekazać temu, który przyjechał pierwszy. O ile właściciele czarnych aut nosili się z elegancją i szykiem, wkrótce dołączył do nich czwarty kompan ubrany raczej jak jakiś zwykły osiedlowy Seba. Ponieważ rozmowa tych panów toczyła się już po przeciwnej stronie ulicy, ten nowo przybyły musiał przejść zza naszego samochodu przez jezdnię. Prawdopodobnie był pod wpływem jakiejś substancji, bo nie tyle się chwiał, co dziwnie powłóczył nogami przy każdym kroku. Znalazłszy się na środku jezdni nagle się zatrzymał, odwrócił się w naszym kierunku i wysyczał "Co, divadlo?" Ktoś, kto by kręcił w tym momencie o nas film, uchwyciłby w tym momencie scenę raczej komediową, bo jak na komendę wszyscy odwróciliśmy nasze twarze w kierunku przedniej szyby. Tymczasem "powłóczysty" dołączył do biznesmenów i o czymś z nimi rozmawiał.
A, i oczywiście w czasie gdy to wszystko się działo, jeszcze ze trzy razy minął nas gang dziewczynek.
Już wcześniej namawialiśmy Jarka, żeby jednak opuścić ulicę Bratysławską, ponieważ pomimo tego, że jesteśmy wielkimi zwolennikami tolerancji i równości wszystkich ludzi na świecie, a ja wręcz uwielbiam muzykę romską, to jednak na poziomie życia namacalnego, nasze wzniosłe ideały jakoś tak zeszły na plan dalszy, ponieważ naszą świadomość zaczęła opanowywać myśl, że będąc jedynymi gadziami na ulicy Romów, możemy jednak zostać potraktowani jak intruzi i niekoniecznie to się dla nas dobrze skończy. Jarek jednak się upierał, że jeszcze trochę trzeba poczekać. Bo tym razem trochę czekaliśmy na odpowiedź właściciela, ale też na odpowiedź z booking.com, bo tam też już napisaliśmy kilka wiadomości. Szczerze mówiąc zmarnotrawiliśmy na tej ulicy Bratysławskiej w tym "teatrze" (divadle) jakieś trzy godziny, średnio co pół godziny dzwoniąc do booking.com, gdzie za każdym razem odbierał inny operator i zaczynał załatwiać naszą sprawę od nowa. Jedyna pewna informacja, którą w końcu otrzymaliśmy z bookingu było to, że właściciel kwatery w międzyczasie skasował naszą rezerwację. Całe szczęście było to jedyne miejsce, gdzie nie pobrano jeszcze żadnej opłaty, więc przynajmniej finansowo nic nie straciliśmy. Mili operatorzy z popularnej strony zajmującej się wynajmem kwater dla turystów na całym świecie tymczasem obiecali nam znaleźć lokal zastępczy, oczywiście w tej samej cenie (a nie była to cena wygórowana).
Tak oto w końcu opuściliśmy miejsce naszych mimowolnych badań antropologicznych, których żadną miarą nie planowaliśmy! Swego czasu na jednej z konferencji naukowych, w jakich uczestniczyłem, koleżanka przedstawiła referat potępiający podobno popularną rozrywkę w niektórych kręgach miejskich Wielkiej Brytanii, polegającą na chodzeniu do dzielnic zamieszkałych przez mniejszości etniczne w celu ich obserwowania. Kiedyś nazwano by tę praktykę flanerem, ale obecnie jest to piętnowane jako traktowanie tych dzielnic jak ludzkie zoo. Otóż oświadczam, że na ulicę Bratysławską w Brnie nie udaliśmy się absolutnie z zamiarem gapienia się na "egzotykę". Znaleźliśmy się tam przypadkiem, bo chcieliśmy tam spędzić jedną noc po drodze do Polski!
Znaleźliśmy podziemny parking bliżej centrum i tam zostawiliśmy samochód, natomiast sami udaliśmy się na cudowny spacer wśród secesyjnych kamienic. Szczerze mówiąc Brno wyobrażałem sobie zupełnie inaczej, bardziej jak jakiś Olomouc (Ołomuniec), który jest uroczy, ale dość kameralny, mimo, że też ma tramwaje. Brno pod wieloma względami naprawdę przypomina Pragę, Brukselę, czy inną europejską stolicę. Wysokie dziewiętnastowieczne kamienice, to prawdziwe palazza. Z całą pewnością każdy z tych domów ma niezwykle ciekawą historię, ale my się na zwiedzanie Brna na tak głębokim poziomie nie szykowaliśmy. Spacer po stolicy Moraw potraktowaliśmy więc nie jak historycy, ale po prostu ludzie szukający nieco relaksu.
Nie zawiedliśmy się, ponieważ akurat na ulicach miasta odbywał się Festival Hudby, czyli Festiwal Muzyki, więc co jakiś czas natykaliśmy się na różnej wielkości sceny, na których występowali muzycy reprezentujący najrozmaitsze gatunki, że nie wspomnę o niezliczonej liczbie buskerów, czyli grajków ulicznych wykonujących również bardzo różne genre'y. Uważam zresztą, że określenie "grajek uliczny" jest bardzo niefortunne, bo na ogół kojarzy się z amatorszczyzną. Tymczasem dzisiejsi buskerzy to najczęściej ludzie jeśli nie z wykształceniem muzycznym (w Paryżu np. nie dostanie się licencji na granie na ulicy, jeśli się nie takim nie wykaże), to z całą pewnością ze świetnymi umiejętnościami instrumentalno-wokalnymi. Naprawdę wielką przyjemnością było zatrzymywać się przy nich i słuchać ich utworów. Niestety nie było na to zbyt wiele czasu, natomiast tych muzyków było naprawdę mnóstwo.
W międzyczasie weszliśmy do dużej galerii handlowej w poszukiwaniu toalety. Zanim ją znaleźliśmy przemierzyliśmy kilka pięter. W pewnym momencie usłyszałem z daleka brzęk czegoś, co przypominało małe dzwonki, albo raczej uderzenia o siebie wielu małych blaszek. Odwróciłem się w tamtym kierunku i oto ujrzałem prawdziwego południowoamerykańskiego Indianina. Niestety nie jestem na tyle ekspertem, żeby określić jego etnos, ba nie umiałbym nawet powiedzieć, czy to rdzenny mieszkaniec amazońskiej dżungli, czy Andów, chociaż na Keczua był zbyt roznegliżowany. A tak w ogóle to na przedstawiciela Pierwszych Narodów amerykańskich wydał mi się zbyt wysoki. Odcień skóry tak, zgadza się, ale taki olbrzym. Chłopisko był chyba o dwie głowy wyższy ode mnie. Kiedy kroczył brzęczały mu blaszki przyczepione wokół łydek. Wyglądało to jednak bardzo dostojnie! To był prawdziwy indiański król. Wielki wódz w brneńskiej galerii handlowej.
Ku mojemu zdziwieniu Indianin skierował się prosto w moim kierunku. Kiedy już do mnie podszedł zagadał po angielsku "Excuse me, maybe you know where I can find Lidl?" W tym samym języku odpowiedziałem mu, że nie mam pojęcia, ponieważ jestem turystą, który w tej galerii znalazł się po raz pierwszy w życiu. "Wódz" uśmiechnął się i pobrzękując blaszkami wokół łydek pomaszerował dalej. Tymczasem na którymś piętrze znaleźliśmy toaletę, więc mogliśmy "pokraczować dalej" jak to mówią Czesi. Zeszliśmy na parter i kierowaliśmy się w stronę wyjścia, kiedy po swojej prawej dostrzegłem wejście do Lidla, który chyba w tej galerii pełni rolę delikatesów. W tym momencie tuż za sobą usłyszałem znajome pobrzękiwanie, po czym minął mnie "wódz", który na moment się do mnie odwrócił i wyszczerzył swoje idealnie białe zęby w sympatycznym uśmiechu pokazując prawą ręką wejście do popularnej sieciówki. Jakby chciał mi powiedzieć "Ha, jest i Lidl!"
Brno to miasto tętniące życiem. Mijaliśmy więc kawiarniane i restauracyjne ogródki wypełnione po brzegi gośćmi w dosłownie każdym wieku. Czuło się tutaj atmosferę wielkomiejską (jeszcze raz podkreślę, jak w jakimś Paryżu, Amsterdamie, czy Pradze), i południową. Dziwić tylko mogło, że zamiast Piazzy są jakieś Nemesti. No i nigdzie nie trafiliśmy na ulicę Garibaldiego, Cavoura czy Mazziniego.
W jednym z mijanych lokali usłyszałem muzykę brzmiącą jak ludowa, ale bardziej niż czeską przypominała węgierską lub siedmiogrodzką. Niestety znowu nie było czasu na zatrzymywanie się. Wejście do środka wymagałoby pewnie co najmniej godziny posiedzenia i zamówienia czegoś do picia, a tymczasem zaczęło już zmierzchać, a my chcieliśmy jeszcze zobaczyć brneńską katedrę. Po kilku minutach zorientowałem się, że stoję w drzwiach tej restauracji sam, ponieważ Agnieszka i Janiccy uszli już spory kawałek w kierunku katedry świętych Piotra i Pawła. Ten neogotycki gmach stojący w miejscu niegdyś autentycznie gotyckiej świątyni, obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, ponieważ o tej porze kościół był zamknięty.
Powoli ruszyliśmy z powrotem w kierunku naszego parkingu, straciwszy praktycznie nadzieję, że booking.com się odezwie z ofertą zastępczą. Pomyśleliśmy, że może uda nam się coś znaleźć po drodze, może w Ostrawie, a może coś już po polskiej stronie. Tymczasem chyba już wtedy w Jarku zaczął kiełkować pomysł jeszcze inny.
Dotarłszy do placu, na którym znajdowało się zejście na parking, zatrzymaliśmy się jeszcze na moment, żeby podziwiać zmieniające się widoki i napisy na fontannie w postaci kurtyny wodnej. Obok niej natomiast odbywała się regularna potańcówka. Grupa ok. 15 par ludzi o średniej wieku ok. 30 lat, tańczyła sambę. I nie było to jakieś zwykłe gibanie się, albo wykrętasy z ręką nad głową partnerki w stylu naszych wesel, ale doskonale wyćwiczone kroki tego brazylijskiego tańca. Tak doskonale wyuczone, że robiły wrażenie swobodnych i niewymuszonych, ale przecież na tym polega mistrzostwo w tańcu. Patrzącemu z boku może się wydawać, że też by tak potrafił, ale już pierwsze kroki zdradzą początkującego amatora. Naprawdę nie mogłem wyjść z podziwu, że aż tylu ludzi w jednym miejscu tak świetnie tańczy i nie robi tego w celach pokazowych, a dla własnej zabawy.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Brna było już zupełnie ciemno. Po drodze jeszcze próbowałem przez internet szukać noclegów po drodze. Na dodatek Jola przypomniała sobie, że ich syn, Przemek, jest akurat w Ostrawie w delegacji ze swojej pracy, więc rzuciła pomysł, żeby do niego zadzwonić, żeby może nam spróbował zamówić jakiś nocleg. Stanowczo sprzeciwił się temu Jarek. Myślę, że już wtedy podjął decyzję, że po prostu jednym skokiem przejedziemy do samego Płocka. Wspomniał o tym, ale jeszcze rozważaliśmy możliwość znalezienia noclegu po polskiej stronie.
Próbowaliśmy się dostać do środka motelu przy parkingu po drodze, ale budynek był zamknięty na głucho.
Po przekroczeniu granicy faktycznie znalazłem w internecie numer telefonu do "Chaty Staropolskiej" w Mszanie, gdzie jak być może pamiętacie zjedliśmy śniadanie w pierwszym dniu naszej podróży do Włoch. Niestety recepcjonistka ciepłym głosem poinformowała mnie, że mają pełne obłożenie.
Jarek stwierdził, że już nie ma sensu niczego szukać i on pruje prosto do domu. Pamiętaliśmy, że pierwszego dnia naszego wyjazdu trasę Płock-Mszana pokonaliśmy w ok. 3 godzin, w związku z czym stwierdził, że jeszcze 3 godziny wytrzyma. Faktycznie natężenie ruchu w nocy było praktycznie żadne, droga szybkiego ruchu i autostrada szeroka, więc trasę pokonaliśmy stosunkowo szybko, ale ja Jarka podziwiałem nie tylko za determinację, ale też za to że jego organizm wytrzymuje tyle bez snu. Ja w pewnym momencie zacząłem "odlatywać". Łapałem się na tym, że gapię się przez przednią szybę i w pewnym momencie coś mi się zaczyna śnić. Na szczęście to nie ja kierowałem.
Ok. czwartej rano wchodziliśmy już do domu Janickich w Płocku, a kilka minut po porannej (no tak, bo było już rano) toalecie, odsypialiśmy długą podróż. Dlatego zamiast rozbijać ten wpis na dwa etapy naszej podróży Udine-Brno, a potem Brno-Udine, musiałem opisać ten dzień tak, jak się sprawy rzeczywiście miały. Była to jeden długi etap: Udine-Płock.
Do porannej kawy dnia następnego Jola skroiła crostatę, jaką nasza gospodyni zostawiła nam w kuchni na naszej kwaterze w Udine. Kiedy we włoskich ofertach booking.com pojawia się opcja "ze śniadaniem", a nie jest to hotel, tylko prywatne mieszkanie, tak to wygląda. Gospodarze zostawiają gościom do dyspozycji kawę, cukier i mnóstwo rozmaitych ciast, ciasteczek i innych słodyczy, ponieważ tak Włosi pojmują śniadanie! Ponieważ przed wyjazdem z samego rana nie mieliśmy w ogóle ochoty na jedzenia, a zwłaszcza na nic słodkiego. Jola zabrała opakowanie crostaty do Polski, gdzie posłużyła jako "włoskie" drugie śniadanie.
Obiad natomiast mieliśmy już arcypolski. Janiccy zabrali nas do restauracji "Figaro" w Płocku, gdzie sami często jadają. Jest to bardzo sympatyczny lokal, ponieważ przy niskich cenach porównywalnych do tych z barów mlecznych, jedzenie jest bardzo dobre, a i wystrój jest przytulnie mieszczański. Dawno mi tak nie smakował schabowy z ziemniakami i surówkami z białej i czerwonej kapusty! Może i schabowy to tylko polska wersja niemiecko-austriackiego sznycla, albo idąc dalej mediolańskiej cotoletty, ale w zestawie z ziemniakami i surówkami z kapusty, jest taki nasz, swojski, i jakże smaczny!
Kolejnego dnia pożegnaliśmy naszych przyjaciół i towarzyszy wakacyjnych przygód, wsiedliśmy do naszej Kii Ceed i wróciliśmy do Białegostoku, gdzie od razu poszliśmy do rodziców Agnieszki na obiad. Mama Agnieszki przygotowała kolejny polski przysmak, a mianowicie gołąbki (i znowu co z tego, że rumuńskie sarmale, czy austriacka faszerowana kapusta?), a do nich sałata ze śmietaną! Polskie niebo w mojej polskiej gębie! Tak jak każdemu potrzebne jest oderwanie się od codziennego otoczenia choćby na kilka dni, tak samo wspaniałe potrafią być powroty!
I tak dobiegły końca nasze drugie z rzędu (a w ogóle trzecie) włoskie wakacje.
Już wkrótce możecie się spodziewać relacji z naszej tegorocznej wakacyjnej wyprawy, tyle, że w zgoła odwrotnym kierunku, którym będzie zachodnia Litwa i Łotwa.
P.S. Booking.com faktycznie znalazł nam alternatywny nocleg w jakimś eleganckim pałacyku, ale powiadomił Jarka o tym emailem, który ten odczytał, gdy byliśmy już w Płocku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz